Z Loreto do San Ignacio jest około 300 km. Pierwszy odcinek długości 140 km wiedzie do Mulege i jest to jedna z najpiękniejszych tras samochodowych, jakimi dotąd przyszło nam na świecie jechać. Kręta droga przez góry od czasu do czasu schodzi na poziom morza i wówczas oczom ukazują się piękne plaże z białym piaskiemni turkusową wodą w różnych odcieniach wsunięte pomiędzy czerwone skały stromo opadających górskich zboczy Sierra San Francisco.  

Mulege jest osobliwym miasteczkiem. Otoczone jest pustynią w promieniu 100 km i nagle w środku miasteczka można zobaczyć przepływającą rzekę, po obu brzegach której rośnie gęsty palmowy las. Mulege jest piękną oazą na pustyni. W 1705 roku Jezuici zbudowli tu kościół, który stoi do dziś i przypomina swym wyglądem inne stare misje w okolicy. W Mulege jest stare więzienie, dziś zamienione na muzeum. Osobliwością tego zakładu karnego był brak krat w celach a więźniowie jeszcze do lat 60-tych XX wieku mogli w dzień swobodnie poruszać się po okolicy pod warunkiem, że na noc po usłyszeniu trąbki wrócili do swej celi. Taki stan wolności był w dużej mierze podyktowany położeniem Mulege, które wówczas było oderwane od świata, bo drogę przez cały półwysep wybudowano relatywnie niedawno, a pustynny i skalisty teren był trudny do przebycia pieszo bez zapasów wody i żywności.  

Następną małą oazą na pustyni jest miasteczko Santa Rosalia. Tu największą ciekawostką jest niewielki kościół zaprojektowany przez Gustafa Eifela na wystywę światową w 1889 roku. Po wystawie kościół został rozłożony na części i schowany do magazynu, w którym w zapomnieniu przeleżał wiele lat. Na jego ślad natrafił właściciel przedsiębiorstwa górniczego, które prowadziło w okolicy przez wiele lat wydobycie rudy miedzi. Wykupił on kościół i postawił go w centralnym miejscu Santa Rosalia. Z uwagi na francuskie pochodzenie właściciela kopalni wygląd miasteczka różni się znacznie wyglądem od innych podobnych miasteczek na półwyspie a na dodatek jest tu piekarnia chełpiąca się najlepszymi wypiekami w okolicy czyli w promieniu co najmniej 500 km. Poszliśmy, spróbowaliśmy i potwierdzamy – słodkie bułeczki były chyba najlepsze w tej części Meksyku.  

Droga do San Ignacio zajęła nam cały dzień, ale urozmaicona trasa sprawiła, że czas minął nam przyjemnie i szybko. Zatrzymaliśmy się w ośrodku, który jako lokum ma jurty. Jurty mają, jak się można domyślić, wszelkie udogodnienia jak prąd, wodę i kanalizację, ale sama konstrukcja jest bardzo „jurtowa“. San Ignacio jest malutkie, nie ma tu nawet bankomatu, ale na szczęście mielismy jeszcze wystarczający zapas gotówki na drobne wydatki. Dwa kolejne dni spędzimy aby zapoznać się z unikalnymi zjawiskami, dostępnymi w okolicach tego malutkiego miasteczka.  

Pierwsze z nich to morskie „safari“, a tego jak wiadomo nigdy nie da się przewidzieć co zaoferuje danego dnia. Laguna San Ignacio, do której musimy dojechać, jest oddalona od miasteczka 60 km, co zajmuje około póltorej godziny osobowym samochodem pod warunkiem, że kierowca chce swój pojazd przywieźć w całości. Ostatni 20-kilometrowy odcinek prowadzi wąską nieutwardzoną groblą przez kolorowe laguny i solniska. Widok jest tak osobliwy i piękny, że aż trudno byłoby jechać przez taki krajobraz szybciej. W drodze powrotnej robimy liczne postoje na sesje filmowo-fotograficzne, ale teraz staramy się jak najszybciej dojechać na miejsce. GPS w naszym telefonie w tej dzikiej okolicy nie dziala, więc nawigujemy przy pomocy prymitywnej mapy narysowanej przez kogoś z agencji.

  Dojeżdżamy w końcu na miejsce, gdzie stoi kilka chatek a przy brzegu kołysze się kilka małych łodek... Zapowiada się interesująco. Do łódki wskakujemy suchą nogą dzięki postawionej w wodzie skrzynce po piwie, sternik ubrany jak Eskimos odpala silnik i w trójkę wypływamy w morze... Patrzymy na siebie, patrzymy na niego i pełni obaw zastanawiamy się czy aby jesteśmy właściwie wyposażeni na tę wyprawę. Sternik przyspiesza, łodka mknie odbijając się od fal i puszczając przy obu burtach fontanny wody, ktore jak na razie nas szczęśliwie omijają. Zwalniamy, gdy obok pojawiają się delfiny. Płyną praktycznie na wyciągnięcie ręki. Często się wynurzają pokazując się prawie w całości. Idylla trwa kilka minut, po czym wesołe stworki nas opuszczają.  

Teraz bacznie wypatrujemy wielorybów szarych – naszego głównego celu przyjazdu do Baja California. O ile humbacki można wypatrzyć w stosunkowo wielu miejscach na świecie, to wieloryby szare ściągają tylko tu by w małych i płytkich zatokach należących do wód okalających południową część półwyspu Baja California znaleźć partnera chętnego na gody i urodzić małe. Wieloryby około pół roku spędzają u wybrzeży Syberii, gdzie pracowicie budują zapas tłuszczu potrzebny im na odbycie podróży do Baja i z powrotem, łącznie 12 tysięcy kilometrów!!

W pewnej chwili daleko pojawia się pierwszy obłok pary wodnej – to niewątpliwy znak, że w okolicy są wieloryby!! Powoli podpływamy w tamtym kierunku. Jest ich coraz więcej. Mariola pokazuje mi gdzie się patrzyć a tu nagle słyszę za sobą świst wypuszczanego powietrza. Obracam się a „szarak“ majestatycznie przepływa tuż obok nas. Ponieważ raz po raz jakiś wieloryb wynurza się w dość bliskiej odległości, to możemy dość dokładnie zaobserwować jego charakterystyczny kolor i kształt głowy bardzo odmienny od humpbacka czy wieloryba biskajskiego, którego widzieliśmy w Afryce. Ogon szarego też jest inny, bardziej trójkątny porównując do skrzydełek humpbacka. Pływamy dalej. Staram się uchwycić kamerą moment wypłynięcia wieloryba i wypuszczenia obłoku. Udało sie! Ale po kilku sekundach obłok ląduje mi na obiektywie. Sprawdzę dopiero w domu jak się ten materiał nagrał, ale mam duże oczekiwania :-) Plan mamy wykonany!  

Zabytków w tej części Meksyku jest niewiele, a te które są trudno określić jako spektakularne, ale jest jeden wyjątek. 80 km na północ San Ignacio, pięć i pół tysiąca lat temu, mieszkał lud, który pozostawił po sobie malowidła na skałach. Dotarcie w te miejsca nie jest łatwe, więc wybieramy tylko jedno, takie, gdzie choć z trudem, to można dojechać samochodem z wysokim zawieszeniem. Nasz się na taką eskapadę nie nadaje, więc jedziemy z kierowcą i przewodnikiem zarazem jego pojazdem. Gdy zjeżdżamy z głównej drogi, która tu i tak jest wąska, zaczynają się serpentyny wcinające się w góry Sierra San Francisco. Po obu stronach drogi pojawiąją się urwiska i kaniony. Ten po północnej stronie, Kanion Świętej Teresy ma głębokość 700 metrów. Zadziwiająca jest roślinność. Więcej roślinnych dziwolągów widzidziałem wcześniej tylko na Madagaskarze. Są tu fikuśnie powyginane drzewa o gładkiej zielonej korze, drzewa, których liście wyrastają prosto z pnia, kilkusetletnie kaktusy saguaro... A w ogóle to kaktusów jest tu najwięcj. Miłośnik tych roślin będzie się tu czuł jak dziecko w sklepie z zabawkami. Co jest jeszcze bardzo niezwykłe, to ich „artystyczna“ aranżacja w terenie. Rosną tu dziko a układają się piękne kaktusowe ogrody. Znaczna ilość tutejszych roślin jest endemiczna.  

Malowidła są za ogrodzeniem, więc musimy podjechać kawałek do maleńkiej osady aby zabrać opiekuna z kluczem. Jak na malowidła, których wiek naukowcy określili między 5500 a 4500, to muszę przyznać, ówcześni artyści malowali z dużym talentem i spostrzegawczością. Sylwetki ludzi i zwierząt mają dobre proporcje, a sam fakt, że barwniki przetrwały niekonserwowane, wystawione na wiatry i zmiany temperatur tyle tysięcy lat to dodatkowa nagroda dla nas, że tu dotarliśmy bo to niezwykłe zjawisko zobaczyliśmy na własne oczy.  

Jednym z ciekawych aspektów podróży jest poznawanie ludzi. Jedni przyjechali na półwysep BCS z innych krajów, głównie USA i Kanady i postanowili się tu osiedlić z uwagi na suchy klimat, spokój i niskie ceny życia. Inni, tak jak my, znaleźli się tu przejazdem. W San Ignacio w „jurtach“ zatrzymało się małżeństwo, z dwojgiem dzieci, z których jedno urodziło się w Brazylii, drugie w Meksyku, mama była z RPA a tata z Anglii. Co za międzynarodowa rodzina J Kolacja w ich towarzystwie była bardzo inspirująca. W San Ignacio podwieźliśmy do autobusu trójkę młodych ludzi z Barcelony. Ponieważ okazało się, że ich autobus odjedzie za jakiś czas, więc zaprosiliśmy ich do siebie na margaritkę. Cristina i Pere odbywali roczną podróż dookoła świata. Trzeci towrzysz dołączył do nich tylko na pewnym odcinku. Ich podróż jest o tyle wyjątkowa, że morskie odcinki odbywają na statkach handlowych. Zalety są takie, że tanio a  poznanie prawdziwego życia na morzu jest też kuszące. Z Darwin do Sydney też połynęli statkiem...  

Powrót  

Z San Ignacio do San Jose del Cabo, gdzie jest lotnisko jest 800 km. Trasa piękna, ale w zasadzie nie do przejechania w jeden dzień – pewnie dlatego, że taka piękna :-) Rozbijamy ją na trzy etapy: pierwszy do Loreto, drugi do Todos Santos, skąd w ostatni dzień dojedziemy 120 km na lotnisko.  

Na chwilę zatrzymujemy się na poboczu między Mulege a Loreto. Bezludzie, spokój cisza... Mija nas jakiś samochód, który po chwili wraca i parkuje za nami. Czyżby to było takie wyjątkowe miejsce... Pasażerowie samochodu uśmiechają się do nas od ucha do ucha: nasza trójka z Barcelony :-) Postanowili za naszą namową wynająć w Loreto samochód i objechać trasę do Mulege...  

Zbliżamy się powoli południowego przylądka półwyspu i przywołujemy w pamięci kolejne obrazy i wrażenia, a było ich co nie miara. Nasz XXIII stan Meksyku mamy pozytywnie zaliczony :-)

Zastanawiałem się jakiś czas jak tę podróż zatytułować. Przychodziły mi do głowy różne pomysły, ale chyba ten najlepiej streszcza tę raczej dość osobliwą i nietypową część Meksyku. To już nasza czwarta pełnowymiarowa wyprawa do tego wielkiego kraju, który nadal nie przestaje nas zaskakiwać. Baja California to najdłuższy półwysep na świecie. Ten wąski pas lądu ma około 1500 km długości i otoczony jest dwoma akwenami: od zachodu Pacyfikiem a od wschodu Morzem Corteza. Główny cel, który przeświecał temu kierunkowi i do tego o tej porze roku, to chęć spotkania się z wielorybami, które tu ściągają z dalekiej północy w okresie zimy. O ile humpbacki już wcześniej widywaliśmy w innych częściach świata takich, jak Hawaje i Islandia, to tu, oprócz wspomnianych humpbacków, liczyliśmy bardzo na bliskie spotkania z wielorybami szarymi. Ku naszej wielkiej radości udało nam się zobaczyć oba gatunki – o tym nieco dalej, a na dodatek przeżyliśmy wiele emocji z bliskich spotkań z delfinami i wielkimi rekinami wielorybimi.

Tequila to jeden z symboli Meksyku, i kaktusy z resztą też, a obfitość i różnorodność ich gatunków w tej części kraju przekroczyła znacznie nasze oczekiwania. Rosną one dziko na pustyni a ich przypadkowa aranżacja układa się często w piękny i misternie zaprojektowany ogród – ja w każdym razie byłem tym zjawiskiem zafascynowany.

Krajobrazy, często niespotykane w innych częściach Meksyku, to dodatkowa atrakcja Baja. Zjawiskowe plaże z różnymi odcieniami turkusu wody z górami w tle, solniska z czerwoną wodą i wijące się serpentynami wąskie drogi przez góry nad morzem dopełniają kolorytu tego stanu.

Miłośnicy meksykańskiej kultury i prekolumbijskich zabytków będą tu nieco zawiedzeni gdyż ta część Meksyku, choć została odkryta już przez Corteza na początku XVI wieku, zaczęła być kolonizowana dopiero pod koniec XVII wieku i to w skromnych rozmiarach. Tym bardziej należy więc cenić surowo wyglądające misje zakładane na tym odludnym terenie przez Jezuitów 300 lat temu. Nie ma tu pięknej i bogatej architektury kolonialnej, z której słynne są takie miasta jak Puebla, Oaxaca, Mexico City, Zacatecas, Taxco, czy wiele innych. Nie ma tu piramid Mayów, Teotihuacanów, Zapoteków czy Azteków, ale... są niezwykłe skalne malowidła pochodzące sprzed 5500 lat. Podsumowując, Baja California dastarczyła nam wielu nowych i jakże niezapomnianych wrażeń.

Południe półwyspu jest najbardziej turystyczne i najgęściej zaludnione. Tu są dwa międzynarodowe lotniska, liczne hotele, restauracje i dyskoteki. Wstępnie zarezerwowaliśmy trzy noclegi w San Jose del Cabo, które posłużyło nam za bazę wypadową po okolicy.

Pierwsza niespodzianka, raczej nieprzyjemna, nastąpiła przy wynajmowaniu zarezerwowanego samochodu – tani koszt wynajęcia samochodu został wyrównany przez wysoki koszt ubezpieczenia – absolutnie obowiązkowy, jak nam wytłumaczyła panienka. Żadne inne ubezpiecznia się nie liczą. Co było robić, skasowaliśmy (na szczęście było to możliwe) wykupione wcześniej ubezpiecznie z Expedii i wyruszylismy w drogę.

Marioli telefon nie może się podłączyć do lokalnej sieci, oj nie dobrze bez nawigacji nie wiemy jak trafic na miejsce... Nieoczekiwanie mój telefon łapie sygnał i ruszamy... Później się okazuje, że nasze telefony działają na zmianę, albo mój albo Marioli, a oboje mamy tę samą sieć...

Przeżycia z wielorybami zaczynają się już na następny dzień. Wykupujemy kilkugodzinną wycieczkę statkiem aby zobaczyć humpbacki, które według zachęcającego nas dobrą ceną agenta przypłynęły w tym roku wcześniej i już się kręcą wokół przylądka Los Cabos. Ryzyk fizyk, kupujemy i płyniemy pełni nadzieji. Po 40 minutach zaczynamy dostrzegać najpierw dość daleko, a później coraz bliżej coraz więcej chmurek nad powierzchnią wody. Te obłoki pary wodnej to wydychane przez wieloryby powietrze. Tyle wielorybów na raz nie widzieliśmy nigdy wcześniej. To robi wrażenie!! Wszystkie zachowują się spokojnie, ale wtem jeden blisko staku wyskakuje pokazując prawie w całości swoje wielkie cielsko!! To zdarzenie „makes our day“ J

Po trzech dniach robimy mały skok na północ do malutkiego miasteczka Todos Santos. Mieszkamy nad morzem, i ku naszemu zaskoczeniu, z wysokiego brzegu widac dziesiątki wielorybów!!! Jednego dnia idąc wzdłuż opuszczonej plaży natrafiamy na ciało martwego wieloryba wyrzucone przez morze prawdopodobnie 1-3 dni wcześniej. Zapach niezbyt przyjemny i widok bardzo smutny. Niemniej to dość rzadka okazja aby zobaczyć w całości wieloryba z tak bliskiej odległości.

Pobliskie plaże służą czarnym żółwiom morskim jako miejsce wylęgu. Aby zabezpieczyć je przed zjedzeniem przez lokalne drapieżniki, ludzie z organizacji oceanograficznych zbierają jaja złożone przez matkę, następnie inkubują je w zabezpieczonym na plaży miejscu i pod osłoną zmierzchu wypuszczają do morza. Maleńkie żółwiki muszą same przejść kikadziesiąt metrów po plaży nim dotrą do morza aby mogły zapamiętać to miejsce i wrócić tu po 20 latach aby złożyć swoje własne jaja. Zabawny to widok jak malutkie stworzonka próbują dotrzeć do wody. Czasem duża fala wyrzuca je kilkanaście metrów z powrotem na brzeg a te muszą powtórnie przedzierać się do wody...

Whale sharks!

Trzecim przystankiem naszej podróży po Baja jest La Paz, stolica stanu. Niewątpliwie największe miasto w promienu przynajmniej 1300 km! Nie licząc oczywiście miast położonych po drugiej stronie Morza Corteza na „stałym lądzie“. Pojęcie stałego lądu jest tu zresztą często używane, gdyż Południowa Baja California, mimo że leży na półwyspie, to 100% zaopatrzenia dostaje drogą morską z lądu położonego po drugiej stronie morza. Jakby nie było z San Jose do Cancun jest to jedna z najdłuższych tras samochodowych na terenie jednego kraju – blisko 6000 km!!

La Paz zapamiętamy z trzech względów. Pierwszy, to że w hotelu, w którym zatrzymaliśmy się, mieszka niezwykle symapatyczny kotek, który ma w zwyczaju wskakiwać człowiekowi na kolana i później łapkami robi swojemu towarzyszowi masaż po brzuchu. Trwa to około 10 minut. Później się wygodnie układa i leży tak długo dopóki mu się nie znudzi.

Pozostałe 2 względy łączą się z morzem... Snorkeling o tej porze roku lepiej jest robic w kostiumie piankowym. Woda niby nie jest zimna, ale kilkadziesiąt minut w wodzie ochłodzi ciało. Zapisaliśmy się na dwie wodne wycieczki. Pierwsza prowadziła dookoło wyspy Espiritu Santo wiązała się z pływaniem wraz z fokami. Foki tego dnia nie były zbyt aktywne. Widzieliśmy je tylko jak pływały pod nami w niewielkiej grocie, w której było dość ciemno a otoczenie skał i ciemności nie uspasabiały mnie zbytnio do podziwiania podwodnego życia. W drodze powrotnej na stały ląd towarzyszyły nam przez krótką chwilę dwa humpbacki. Te wydarzenia oraz piekna plaża, na której jedliśmy lunch, były dla mnie głównymi atrakcjami tego dnia. Lecz to następny dzień, pierwszy dzień Swiąt Bożego Narodzenia, zapisze się nam na zawsze w pamięci, a to za sprawą pływania z wielkimi rekinami wielorybimi. Te szczególne okazy, które wokół nas się pokazały miały od pięciu do dziewięciu metrów długości i ważyły prawdopodobnie w granicach 10-13 ton. Zwierzęta, są bardzo łagodne w swej naturze, ale jak mi kiedyś mówił mój zacny przyjaciel, znakomity nurek, należy na wszelki wypadek zejść im z drogi a zwłaszcza trzymać się z dala od ich ogona. Pomny tych rad robiłem, co mogłem, ale rekiny chyba wyczuły, że lepiej dla takiego niedoświadczonego snorkelowca jak ja będzie, jeśli one przejmą kontrolę nad sytuacją i swoje ogony będą trzymały w bezpiecznej odległości ode mnie. Wrażenie w każdym razie jest niezwykłe gdy taki kolos obok człowieka przepływa prawie się o niego ocierając.

Trzecią wielką atrakcją, która nam się z La Paz zawsze bedzie kojarzyła, to seria pięknych plaż rozciągających się przez kilkadziesiąt kilometrów na południe od miasta. Najpiękniejszą z nich, Balandrę, przedostatnią w kolejności zaliczyłbym do najpiękniejszych, jakie mi w życiu przyszło oglądać. Załączone zdjęcia opiszą ją lepiej niż ja...


​Loreto to kolejne malutkie miasteczko nad Morzem Corteza, które było naszym nastepnym przystankiem na kilka dni. To najdalej na południe położone miejsce, do którego dotarli w XVII wieku Jezuici. W Loreto jest niewielki, lecz uroczy kościół położony przy rynku. Swą surową ornamentyką różni się bardzo od bogatych i wielkich świątyń centralnego Meksyku, ale tu należy wszystko mierzyć inną miarą.   Można zrozumieć dlaczego położone nad morzem Loreto stało się miejscem wczesnej misji na półwyspie, ale co przeświecało założeniu misji San Xavier w górach, 40 km od Loroto, stanowi niewyjaśnioną zagadkę. Faktem jednak jest, że sama trasa krętymi serpentynami do misji, jak i sam kościół są wyjątkowej urody. Przy czym ich piękno leży w surowości i w tajemniczym położeniu z dala od cywilizacji.

Humpbacks!

Gray whales!

Baja California