W tym roku mielismy juz definitywnie zrobic sobie przerwe w zwiedzaniu Ameryki Lacinskiej i juz w zimie zaczelismy sie przymierzac do podrozy po Europie gromadzac mapy i przewodniki, lecz w mysl starego przyslowia, ze wilka ciagnie do lasu, w ostatniej chwili zmienilismy zdanie. Stalo sie to po czesci za sprawa pieknie wydanego albumu o Meksyku, ktory nawiasem mowiac kupilismy jako prezent dla kogos w Europie. Gdy zaczelismy go ogladac to ze zdumieniem zaczelismy stwierdzac, ze choc wiele juz widzielismy w tym pieknym kraju to jednak wciaz pozostaje wiele niezwyklych rzeczy do zobaczenia. A wiec Europa musi na nas poczekac jeszcze rok...

 Ustalilismy, ze wycieczke zaczniemy od Mexico City wiec wybralismy w przewodniku hotel, do ktorego zadzwonilem zeby zrobic rezerwacje. Bardzo mily wlasciciel dal nam kilka wartosciowych wskazowek jak tanio i bezpiecznie dostac sie z lotniska do hotelu.

 W srode 25 lipca  w stolicy Meksyku. Na lotnisku rezerwujemy na sobote samochod i wykorzystujac wczesniejsze informacje kupujemy bilety na taksowke. Od razu zdalismy sobie sprawe jak cenne byly te wskazowki bo od razu, jak tylko wyszlismy z lotniska, to rzucily sie na nas watachy taksowkarzy oferujacych swe uslugi lecz my nie dalismy sie na to nabrac. W drodze do hotelu widzimy, ze jest to miasto-moloch i nielatwo bedzie sie tu poruszac samochodem. Nasz hotel jest polozony w centrum, ma duzo uroku choc jest niedrogi. Zaraz na poczatku poznajemy mile malzenstwo z Chicago i wypijamy z nimi wlasnorecznie przyrzadzona margaritke. Wieczorem umawiamy sie z nimi do opery na wystep baletu folklorystycznego. Tak sie jednak sklada, ze wyjatkowo w te srode jest cos innego wiec pieszo wracamy do hotelu. Poniewaz jestesmy juz dosc zmeczeni to z przyjemnoscia zamieniamy przedstawienie na wczesniejsze pojscie spac.

 Wypoczeci jedziemy w czwartek rano metrem do Zocalo – rynku w Mexico City, ktory wielkoscia przypomina krakowski. Co ciekawe, wlasciciel hotelu twierdzil, ze metro jest bezpieczniejsze niz taksowki, gdyz wiele taksowek jest falszywych a ich kierowcy wyczuwajac nieorientujacego sie turyste wywoza go w nieznane i rabuja lub nawet cos gorszego. Glowne niebezpieczenstwo w metrze to zlodzieje kieszonkowi, wiec mamy sie na bacznosci. Zaczynamy zwiedzanie rynku od palacu prezydenckiego. Musimy zostawic w portierni paszporty. Cale pierwsze pietro jest ozdobione polichromia Diego Rivery przedstawiajace cala historie Meksyku. Jest duzo strazy, ktora pilnuje zeby nie wejsc w niepowolane miejsce. Nastepnie ogladamy katedre z XVI wieku. Obok niej znajduja sie fundamenty jednej z wielu poteznych piramid Aztekow, ktore sie tu wznosily przed przyjazdem Hiszpanow. Jakby nie bylo w miejscu gdzie dzisiaj jest Mexico City kiedys byla stolica imperium Aztekow – Tenochtitlan. Cortez podbiwszy Aztekow zrownal ich stolice z ziemia a pozniej czas zrobil swoje i o Tenochtitlan wszyscy zapomnieli, az tu nagle podczas prac ziemnych 40 lat temu natrafiono na potezne kolo kamienne pokryte tajemniczymi rzezbami. Uswiadomiwszy sobie co tu zostalo przed wiekami zniszczone widok ruin tej piramidy robi smetne wrazenie. 

Czujac znuzenie wracamy do hotelu, raczymy sie margaritka i siedzac na balkonie przygladamy sie kolibrowi, ktory zawiesiwszy sie nieruchomo w powietrzu wypija nektar z kwiatow rosncego obok drzewa. Wieczorem idziemy do polozonej w poblizu dzielnicy z dziesiatkami restauracji, tylko wybierac. Zaskakuje nas bogactwo kuchni i wybor dan. W drodze powrotnej lapie nas burza i do hotelu docieramy zupelnie przemoczeni, lecz o dziwo na drugi dzien wszystko jest suche.

 Rano po sniadaniu w hotelu jedziemy metrem na koncowy przystanek na poludniu miasta. Na ostatniej stacji szukamy wlasciwego autobusu, ktory by nas zawiozl do Xochimilco, gdzie sa kilkusetkilometrowe kanaly wybudowane jszcze przez Aztekow, po ktorych dzis mozna plywac lodka cos jak w Wenecji, gdzie sternik tez stoi z tylu i dluga zerdzia odpycha sie od dna. Poniewaz nie mamy dokladnego planu miasta to mozemy sie tylko w przyblizeniu orientowac gdzie jestesmy. Autobus dlugo przedziera sie przez malo ciekawe polacie miasta. Po drodze mijamy slynny stadion pilkarski, na ktorym byly dwukrotnie rozgrywane mecze finalowe o mistrzostwo swiata. Zaczynamy sie juz niepokoic po pol godziny lecz pasazerowie nas infomuja, ze to juz niedaleko. Wysiadamy we wskazanym miejscu i dalej idziemy waskimi uliczkami kierowani przez przechodniow. Dochodzimy na miejsce i naszym oczom ukazuje sie setki kolorowych lodek gotowych do wynajecia. Dobijamy targu i wyplywamy na dwugodzinna wycieczke. Na duzej lodce jestesmy tylko my i przewoznik z dluga zerdzia. Plyniemy przez tropikalny park a towarzyszy nam dziesiatki innych mniejszych lub wiekszych lodek. Wsrod nich sa nie tylko lodki z pasazerami ale uwija sie sporo z pamiatkami i roznymi przysmakami, od goracej kukurydzy i tamale po zimne piwo. Na amatorow meksykanskiej muzyki czekaja gotowe do wynajecia cale orkierstry mariachi gotowe do przypiecia sie do innych lodzi i towarzyszeniu im w czasie wodnej przejazdzki.

 Teraz staramy sie zlapac autobus do San Angel. Udaje nam sie, ale kierowca nam tlumaczy, ze musimy sie przesiasc. Po drodze mijamy miasteczko uniwersyteckie (podobno jest to najwiekszy uniwersytet na swiecie), gdzie rozpoznajemy znany nam ze zdjec potezny gmach biblioteki, ktorego cala sciana pokryta jest polichromia. Przesiadamy sie na inny autobus, ktorego kierowca z kims rozmawia i na nasz widok wymienia uwage „ile mam im policzyc?” pewnie nie podejrzewajac, ze to zrozumiemy.

 San Angel jest stara czescia miasta z uroczymi kamienicami i eleganckimi galeriami. Naszym celem jest bardzo elegancka restauracja mieszczaca sie w starym klasztorze z XVII wieku. Bywal tu w dawnych czasach cesarz Maximilian. Z tego co zauwazylismy to wiekszosc gosci przybywa tu eleganckimi samochodami lub przynajmniej taksowka, ale nikt pieszo tak jak my. Obiad byl wykwintny tak jak obsluga i goscie. W droge powrotna idziemy pol godziny do metra po drodze mijajac ulice, ktorej nazwa zawsze wzbudzi mile wspomnienia u kazdego Krakusa – Cracovia.


Puebla


​Dzisiaj, w sobote postanawiamy wczesniej odebrac nasz samochod i pojechac do Puebla. Lecz w pobliskim punkcie Avisa nie maja jeszcze naszego samochodu wiec jedziemy ogladnac palac Chapultepec, ktory sluzyl za rezydencje cesarzowi Maximilianowi. Palac jest polozony na wzgorzu, z ktorego jest piekny widok na miasto. Stamtad wracamy do agencji i odbieramy nasz samochod – malutkiego Chevroleta i jedziemy do hotelu wziac nasz bagaz. Mimo, ze hotel jest polozony praktycznie po drugiej stronie ulicy to dojazd jest dosc uciazliwy bo kierowcy sa bardzo niesforni. Wyjazd z miasta nie jest latwy, panuje duzy ruch i tworza sie korki a my nie jestesmy na 100% pewni w ktora ulice skrecic. Czeste postoje w ruchu okazuja sie naszymi sprzymierzencami bo mozemy zapytac innych kierowcow o droge. Czesto niemozliwe wrecz wcisniecie sie na inny pas ulatwiaja blond wlosy Marioli, bo gdy sie wychyla przez okno na jej widok kierowcy wylewnie nas wpuszczaja.

 Droga do Puebla prowadzi przez gory i mija nam szybko lecz w samym miescie przez godzine krazymy nie mogac sie zorientowac w bardzo dziwnym oznakowaniu ulic. Wreszcie odnajdujemy hotel, w ktorym chcielismy sie zatrzymac. Z naszego okna jest widok na stare miasto i wszedzie mozemy stad dojsc pieszo. Miasto lezy na wysokosci ponad 2000 metrow i choc w dzien jest okolo 30*C to w nocy jest dosc chlodno, tak ze spi sie dobrze. Nad Puebla unosza sie majestatycznie dwa potezne wulkany, ktorych osniezone kratery przekraczaja 5000 metrow. Wyzszy Popocatepetl jest czynny i wybuchl rok temu powodujac takze trzesienie ziemi, ktore na szczescie nie spowodowalo zbyt duzo zniszczen.

 Niedziele postanawiamy spedzic poza miastem korzystajac z mniejszego ruchu na drodze. Zatrzymujemy sie w roznych wsiach, gdzie z dala od glownej drogi sa przepiekne stare koscioly, ktorych nie powstydzilyby sie najwspanialsze metropolie swiata. Szczegolnie jeden robi wrazenie. Jego cala fasada jest pokryta misternie zdobionymi kafelkami ceramicznymi. W Cholula goruje nad miasteczkiem potezny kopiec ze starym kosciolem na szczycie. To tylko „kamuflaz” gdyz tak na prawde jest to 1200-letnia piramida, ktora wedlug naukowcow jest najwieksza pod wzgledem kubatury piramida na swiecie. Wchodzimy na szczyt, skad widac wiele kosciolow z blyszczacymi w sloncu kolorowymi, pokrytymi kafelkami kopulami. W Puebla zatrzymujemy sie az do wtorku rano. Zaczynaja nam sie buntowac zoladki, moze dlatego, ze wczoraj nie pilismy margarity, ktora zawiera duza ilosc soku z zielonej cytryny i tequile – wodke z agawy. Ogladamy to piekne i zabytkowe miasto troche sami a czesciowo w towarzystwie rodziny naszych znajomych z Chicago. Dzieki takim ukladom mozemy zobaczyc z bliska jak zyja przecietni ludzie w Meksyku. Zostalismy zaproszeni na obiad. Wszyscy sa bardzo mili i bezposredni. W rewanzu zaprosilismy cala rodzine do naszej ulubionej kawiarni na deser. Rozmowa sie toczy zwawo na rozne tematy. Mariola sobie swietnie radzi po hiszpansku.


​We wtorek rano wyruszamy w droge do Teotihuacan. W miare latwo udaje nam sie trafic na autostrade, ktora musimy czesciowo sie wrocic do Mexico City, lecz pozniej z niej zjezdzamy chcac pojechac na skroty. I tu zaczynamy sie bardzo gubic i bladzic. Czesto, praktycznie na kazdym rozstaju drog sie zatrzymujemy i pytamy o droge. Wreszcie policjant nam rzetelnie objasnia dalsza trase i mijajac wskazane przez niego charakterystyczne punkty trafiamy do celu. Zatrzymujemy sie na 2 noce w uroczym hotelu tuz obok ruin. Jemy maly lunch i idziemy zwiedzac starozytne miasto Teotihuacan. Wybudowal je lud o tej samej nazwie ponad 2000 lat temu. W VII wieku n.e. Teotihuacanowie odeszli stad z nieznanej przyczyny w niewiadomym kierunku a wielkie miasto poszlo w zapomnienie. Jego potezne budowle zarosla dzungla tak szczelnie, ze nawet Aztekowie nigdy sie nie dowiedzieli o jego istnieniu mimo, ze stolica ich imperium – Tenochtitlan lezala niespelna 40 kilometrow stad. Miejsce to odkryl dopiero przez przypadek zakonnik hiszpanski  w polowie XVIII wieku.

 To co dzisiaj sie zachowalo to dwa kompleksy budowli polozonych po dwoch koncach tzw. Alei Umarlych. Ma ona okolo kilometra dlugosci i po obu jej stronach wznosza sie swiatynie. Z jednej strony Aleja konczy sie Cytadela wielkosci krakowskiego rynku a w srodku niej jest piekna swiatynia ze wspanialymi rzezbami i piramida. Na drugim koncu jest ogromny palac wladcy, kilka swiatyn oraz dwie najwyzsze w calej Ameryce piramidy. Wyzsza z nich Piramida Slonca ma ponad 70 metrow i jest druga co do wysokosci piramida na swiecie po piramidzie Cheopsa w Egipcie. Mniejsza Piramida Ksiezyca ma okolo 65 metrow. Na obie mozna wejsc, co skrzetnie wykorzystujemy i mozolnie sie na nie wdrapujemy. Z gory jest przepiekny widok. Zwlaszcza z nizszej, ktora jest polozona w osi Alei. Siadamy na szczycie w towarzystwie piesia, ktory tez sie tu z nami wdrapal i kontemplujemy przez dluzszy czas widok jedzac bulke, ktora dzielimy sie z naszym czworonoznym towarzyszem wspinaczki. 

 W naszym hotelu jest basen wiec miedzy porannym a popoludniowym wypadem do ruin chcemy sie zrelaksowac zazywajac kapieli, lecz woda jest dosc chlodna mimo, ze jest podgrzewana. Jak widac nie w calym Meksyku panuje w lecie upal. Klimat jest wprost wymarzony. W pobliskim miasteczku kupujemy sobie swieze buleczki i kilka butelek wody na jutrzejsza podroz, chcemy rowniez wyciagnac gotowke z automatu, lecz nam sie to nie udaje i dzwonie do Krakowa z ulicznego automatu. Slychac jak dzwoni telefon i po chwili moja mama podnosi sluchawke. Nasze slowa mieszaja sie z ulicznym gwarem. Technika coraz bardziej wkrada sie w nasze zycie.


Jestesmy juz dziewiaty dzien w Meksyku. Dzisiaj wczesnie rano wyruszamy do El Tajin. Po drodze w Talancingo najpierw tankujemy wydajac ostatnie pieniadze bo nie biora kart kredytowych a pozniej staramy sie znalezc automat z gotowka. Znajdujemy jedno miejsce lecz kilkuminutowe proby z obu kartami koncza sie fiaskiem. Nie chca rowniez wymienic naszych dolarow. Na szczescie 200 metrow dalej znajdujemy inny automat, z ktorego wyciagamy rownowaznosc $200. Uff! Mozemy jechac spokojnie dalej. Wiekszosc trasy jest bardzo malownicza i wiedzie przez gory. Przecinamy sie przez nie waska i kreta droga. Nie da sie jechac szybciej niz 35-45 km/godz. W miare zblizania sie do celu temperatura coraz bardziej rosnie z 16*C do 40*C. Klimat, ktory nam tak bardzo odpowiadal, zostawiamy za soba. W malym miasteczku w poblizu ruin – Papantla  szukamy hotelu. Miejscowosc polozona na zboczu gory roi wrazenie jakby przy topikalnej ulewie miala sie cala obsunac w dol. Lecz w calej tej masie tandety wyrasta ladny ryneczek, przy ktorym jest calkiem przyzwoity hotel. Przez chwile dochodzimy do siebie w klimatyzowanym pokoju i jedziemy do ruin El Tajin. Na kretej drodze w dol zaskakuje nas tropikalna burza. Z gor leje sie potok blota i mnostwo jakichs smieci. Po chwili wraca slonce i jest upal.

 Ruiny robia niezwykle wrazenie. Tajemnicze budowle wylaniaja sie wprost z soczystej tropikalnej dzungli. Archeologowie oceniaja czas powstanie tego miasta na przestrzeni miedzy V a VIII wiekiem i nikt nie wie kto je wybudowal. Pozniej slady wskazuja, ze wprowadzili sie tu Totonakowie, ktorzy kontynuowali budowe do IX wieku lecz i oni odeszli okolo 1000 lat temu. Miejsce to pochlonela dzungla i odkryto je dopiero pod koniec XVIII wieku. Budowle El Tajin bardziej przypominaja starozytne budowle poludniowo-wschodniej Azji niz prastare budowle z innych czesci Meksyku.

 Wracamy na kolacje do Papantla i jedzac na balkonie nagle zauwazylismy, ze na bardzo wysoki slup wdrapuja sie voladores – mezczyzni w kolorowych kostiumach, ktorzy po odbyciu rytualnych, trwajacych ponad godzine, spiewow zaczynaja sie spuszczac na ziemie na linach przywiazanych do nog. Liny powoli sie odwijaja ze slupa a oni glowa w dol opadaja przez kilka minut robiac 13 okrazen. Jest to stary zwyczaj nawiazujacy do dawnych tradycji Totonakow i symbolizuje zejscie czlowieka-ptaka na ziemie zapewniajac jej plodnosc.


Veracruz


Na drugi dzien po zaopatrzeniu sie na pobliskim targu w owoce i swieze buleczki na droge wyruszamu w strone Veracruz. Wkrotce docieramy do Zatoki Meksykanskiej i wzdluz niej jedziemy na poludnie. Po drodze zjezdzamy na polna droge ostro wijaca sie pod gore. Po kilkunastu minutach dojzdzamy do Quiahuistlan, miesca wielu grobowcow z XII wieku. Nad starym cmentarzem wznosi sie gora o niezwyklym ksztalcie. Podziwiamy jeszcze chwile piekny widok  na zatoke i jedziemy dalej. Kilka kilometrow dalej jest nastepne miejsce z ruinami – Zempoala. W cieniu jemy wczesniej nabyte wiktualy. Upal jest niemozliwy wiec przeskakujac z jednego cienia pod drugi ogladamy ruiny. Stad jeszcze jedziemy do wioski Antigua, gdzie znajduje sie prawdopodobnie najstarszy kosciol w Nowym Swiecie z 1521 roku.

 Poznym popoludniem wjezdzamy do Veracruz. Miasto zostalo zalozone przez Corteza w 1520, co czyni je chyba najstarszym miastem kolonialnym w Ameryce. Jest straszny upal. Jezdzimy od hotelu do hotelu nie mogac znalezc noclegu. Wszystko jest zajete. Wreszcie za jakims siodmym razem udaje nam sie znalezc miejsce w dosc drogim hotelu. Wyglada na to, ze jestesmy tu moze nawet jedymi cudzoziemcami. Mamy okazje sie przyjzec jak zyje wyzsza (a moze tylko srednia?) klasa w Meksyku. Wczesnym wieczorem jedziemy na stare miasto na kolacje. Siadamy w polecanej przez nasza ksiazke restauracji przy stoliku na zewnatrz i ogladamy tetniaca zyciem atmosfere. Obok graja uliczni grajkowie i co chwile do stolikow podchodza domokrazni sprzedawcy, wrozki a nawet pielegniarka chetna do zmierzenia nam cisnienia, lecz przeczace skinienie glowa wystarcza zeby wyslac ich dalej. Jedzenie jest bardzo dobre i w naszym rankingu Veracruz plasuje sie zaraz za stolica kraju. Atmosfera Veracruz rozni to miasto od innych gdyz sa tu bardzo duze wplywy karaibskie i mieszka dosc spora populacja murzynska. 


Oaxaca


W sobote rano jedziemy do centrum, gdzie jemy sniadanie na rogu rynku a pozniej idziemy ogladac fort z 1527. Niestety nie mozna w srodku robic zdjec bo jest to obiekt wojskowy(!) i jakby na potwierdzenie tych slow zza filara wylania sie znudzony zolnierz z karabinem na ramieniu. Maja ludzie poczucie humoru. Wracamy do samochodu i jedziemy do innego fortu, ktory polozony jest na wyspie lecz dzis prowadzi do niego droga przez groble. Robi sie straszny upal wiec jedziemy odetchnac do klimatyzowanego pokoju hotelowego. Czujac lekkie znuzenie idziemy na kolacje do pobliskiej restauracji a pozniej jszcze na krotki spacer po plazy. Idziemy wczesnie spac bo na drugi dzien musimy wstac przed wschodem slonca bo czeka nas dluga podroz przez gory do Oaxaca.

Siedzimy na tarasie pijac kawe i przegryzajac slodkimi buleczkami, przygladamy sie jak czerwona tarcza slonca wylania sie z morza. Jest wpol do siodmej. Na tych szerokosciach geograficznych slonce wschodzi o podobnej porze przez caly rok. Poniewaz jest niedziela nie ma duzego ruchu. Wkrotce zostawiamy z tylu morze i kierujemy sie w strone gor. Waska droga wije sie bardzo ostrymi serpentynami raz w gore to znowu w dol i tak w nieskonczonosc. Po trzech godzinach takiej jazdy Mariola ma mdlosci wiec zmieniamy sie za kierownica liczac, ze to jej pomoze. Teraz z kolei mnie zaczyna podchodzic serce do gardla gdy Mariola ostro wywija na zakretach. Towarzyszy nam wspaniala bujna tropikalna przyroda. Miejscami droga jest rozmyta przez splywajaca z gory wode w czasie ulewnych deszczow. W niektorych miejscach obsunela sie w przepasc nawet jedna trzecia drogi. Po godzinie Mariola oddaje mi kierownice mowiac, ze boi sie przepasci. Po drodze podwozimy Indianke, ktora uczy nas kilku slow w jezyku Zapotekow. Kto by pomyslal, ze „ojciec” w tym jezyku jest „tata”. Opowiada nam tez o lokalnych zwyczajach. Ani o Polsce ani o papiezu nie slyszala. Kojarzymy sie jej po prostu z egzotyka jakiejs bardziej odleglej wioski.

 Okolo 4 jestesmy w Oaxaca. Miasto nam sie bardzo podoba. Znajdujemy hotel, relaksujemy sie przy piwie i idziemy na spacer po miescie. Poniewaz nie wzielismy przewodnika wiec bladzimy szukajac restauracji. Na szczescie najwspanialszy kosciol w miescie – San Domingo stanowi dobry punkt orien-tacyjny i odnajdujemy droge. Po obiedzie z kolei nie mozemy trafic do hotelu. Dobrze, ze Mariola w koncu lapie dobry kierunek. Kladziemy sie spac i szybko zasypiamy.

 W poniedzialek na sniadanie jemy w naszym hotelu pyszna jajecznice i zamawiamy suchy prowiant na lunch. Postanowilismy zwiedzic dzisiaj najbardziej odlegle zakatki od Oaxaca. Droga wiedzie po plaskim terenie. W Yagul, pierwszym historycznym miejscu zjawiamu sie jako pierwsi turysci. Mamy cale ruiny dla siebie. Jest tu piekny i ponoc drugi co do wielkosci „stadion pilkarski” Mezoameryki z VIII wieku. Wdrapujemy sie na pobliskie wzgorze, z ktorego jest piekna panorama na okolice jak i na ponizsze ruiny. Przed odjazdem z ruin karmimy jeszcze 2 ciapki ruinowe czekolada, ktora nam nie szla a one zjadaja ja ze smakiem. Z Yagul jedziemy do Mitla. Ruiny sa polozone wewnatrz miasteczka w zwiazku z czym piekna ornamentyka Zapotekow z XIII-XIV wieku miesza sie ze wspolczesnym dziadostwem. Na uwage zasluguje rowniez kosciol sw. Pawla z 1590 roku wybudowany na budowlach Zapotekow. Smutny to raczej jednak widok zwazywszy, ze obok jest pol rozebranego palacu Zapotekow. Z Mitla drogowskaz wskazywal jeszcze 17 km do Hierve el Agua. Droga znowu zaczyna piac sie serpentynami w gorach. Po przejechaniu 20 km zamiast dojechac na miejsce jest wysluzony drogowskaz zeby zjechac w bok. Jedziemy jeszcze waska wyboista droga 10 km. Na szczescie nie ma po drodze zadnych innych pojazdow. Wysilek sie jednak oplacil. Dochodzimy nad przepasciste zbocze, skad widac zastygle wodospady z depozytow mineralnych. Ponizej jest basen, do ktorego wplywa z tryskajacego zrodla. Ja ide sie kapac a Mariola przygotowywuje lunch. Powrot do Oaxaca trwa dobre poltorej godziny i przyjezdzamy porzadnie zmeczeni. Spacerkiem idziemy do naszej ulubionej restauracji na kolacje. Klimat jest tu wysmienity bo nie ma w ogole upalu. 

 Dzis na sniadanie idziemy do dawnego klasztoru Santa Catalina obecnie przerobionego na najdrozszy hotel w miescie. Nastepnie jedziemy do Monte Alban, najwiekszych i najwspanialszych ruin w okolicy. Po drodze zostawiamy rzeczy w pralni. Oznakowania na drodze sa na tyle zle, ze w jakiejs wiosce po drodze zle skrecamy i dopiero po chwili nas zastanawia fakt, ze droga bez asfaltu zaczyna sie prawie pionowo piac w gore. Miejscowi ludzie nas nawracaja na wlasciwa droge i juz bez przeszkod dojezdzamy do ruin. Chodzac po ruinach Mariola mi mowi, ze slyszala jak jakas egzotycznie wygladajaca dziewczynka mowila po polsku. Na to odzywaja sie rodzice, tata z Warszawy a mama z Birmy. Cala rodzina mieszka w Szwajcarii. Po polgodzinnej rozmowie wymieniamy sie adresami i dalej zwiedzamy miasto Zapotekow, ktorego budowe rozpoczeto w II wieku p.n.e. a najbardziej sie rozwinelo w V-VII wieku n.e. Ruiny sa polozone 400 metrow nad Oaxaca i widok gor, doliny pieknie sie nawzajem uzupelniaja ze starozytnymi budowlami. Z ruin jedziemy do wioski, gdzie robia ceramike z czarnej gliny, z czego slynie ten rejon i podobno jest to jedyne miejsce w Meksyku gdzie robi sie tego typu ceramike. Wieczorem idziemy jeszcze na dluzszy spacer po starej czesci miasta. Mijamy po drodze wiele pieknych kosciolow i kamienic a na rynku jemy deser. Obojgu nam przychodzi w tym samym czasie do glowy, ze zamiast zwiedzac kolejne miasta musimy kilka dni odpoczac w jakiejs letniskowej miescowosci nad morzem. Idziemy wiec do agencji podrozy i zaczynamy negocjowac. Wybor pada na Huatulco nad Pacyfikiem 350 km na poludnie od Oaxaca.

 Na srode czyli na dzisiaj unowilismy sie z rodzina naszych znajomych z Chicago, ktora mieszka w Oaxaca. Chcielismy Gracieli kupic kwiaty wiec poszlismy na targ i tu spotykamy sie oko w oko z kieszonkowcami, ktorzy chca mnie obrobic lecz na szczescie wychodzimy z tego bez uszczerbku a oni sploszeni znikaja w tlumie. Wczesniej mielismy juz „bliskie spotkania” w La Paz i Santiago, lecz to wygladalo najgrozniej. O 14 przychodzi Graciela z dwiema coreczkami i jedziemy naszym samochodem do niej na obiad. W Meksyku jest zwyczaj podobny jak w Polsce, ze najwiekszy posilek je sie wczesnym popoludniem. Po obiedzie musimy jechac na lotnisko aby przedluzyc rezerwacje naszego samochodu. Dwie dziewczyny z Avisa sa kompletnie rozkojarzone i ewidentnie maja inne plany niz z nami zalatwiac przedluzenie kontraktu na samochod lecz my nie dajemy sie latwo zbyc i upieramy sie przy swoim. W efekcie dwie krolewny zamiast wszystko zalatwic za jednym zamachem musza dzwonic az trzy razy do biura w Mexico City. W trakcie tego obie nalegaja, ze musza pojsc na przerwe bo sa glodne. Mariola jest oburzona a ja z duzym wysilkiem przybieram uprzejma mine i im obiecuje, ze im fundne lunch jezeli wszystko do konca zalatwia. Udaje sie. Na koniec ostentacyjnie zostawiam im $10 i wychodzimy, lecz musialy sie zmitygowac bo jedna z nich dopedza nas na parkingu i oddaje pieniadze. Czasami sie oboje z Mariola zastanawiamy czy dlatego jest tak latwo ustanowic dyktature w krajach Ameryki Lacinskiej bo ludzie sa tacy czy tez dyktatura jest jedynym sposobem aby zaprowadzic tam porzadek. Tak czy owak zadowoleni z siebie wracamy do hotelu, chwile odpoczywamy a pozniej spotykamy sie z Graciela i zabieramy cala rodzine na deser.


Huatulco i Acapulco


​W czwartek rano wyruszamy do Huatulco. Na poczatku droga jest dosyc plaska ale nie da sie szybko jechac bo jest fatalna nawierzchnia. Na dodatek zlego kilka razy sie gubimy w mijanych po drodze wsiach. Nie ma zadnych oznakowan ani drogowskazow i tylko dwie rzeczy nas utrzymuja w przekonaniu, ze jedziemy w dobra strone: pozycja slonca – kierujemy sie na poludnie, i fakt, ze nasza mapa wskazuje tylko jedna droge w okolicy – mamy nadzieje, ze te po ktorej jedziemy. Wkrotce zaczynaja sie gory i niekonczace sie ostre zakrety. Mariole zaczyna mdlic wiec sie kladzie na rozlozonym fotelu. To jej przynosi ulge. 200 km przez gory jedziemy 5 godzin. Powoli robi sie coraz bardziej goraco – to znak, ze zblizamy sie do morza.

 Po krotkim poszukiwaniu znajdujemy nasz hotel, ktory jest polozony na zboczu gory a ze mamy pokoj na samej gorze wiec z naszego okna rozposciera sie piekny widok na cala zatoke, nad ktora jestesmy. Jemy maly lunch i idziemy sie kapac do Pacyfiku, po drodze wykorzystujac mala kolejke linowa, ktora zjezdzamy na poziom plazy. Jednak wysoka fala utrudnia nam wejscie i wyjscie.

 Na drugi dzien spedzamy dzien na leniuchowaniu na basenie przy plazy. Mariola maluje dzbanek, ale po godzinie sie jej to zajecie nudzi i mnie namawia abym teraz ja chwile przejal paleczke. No coz, zasiadam w towarzystwie samych pan, ktore na mnie nieufnie patrza spod oka. Lecz na moje "El trabajo del hombre se nunca termina" reaguja smiechem i lody zostaly przelamane. Teraz juz jestem swoj.  Z tego co zaobserwowalismy to sa tu tylko Meksykanie i jestesmy jedynymi ludzmi mowiacymi innym jezykiem. Mimo, ze Latynosi uchodza za glosnych to jest tu o wiele ciszej niz w „amerykanskich” hotelach. W basenie mozna sie kapac w zasadzie tylko rano bo popoludniu woda sie tak nagrzewa, ze ja sie w domu kapie w wannie w chlodniejszej. Odkrywamy spokojniejsze miejsce nad zatoka, gdzie sa mniejsze fale i tam sie chlodzimy. Wybieramy sie na snorkling jako alternatywe spedzania wolnego czasu. Plyniemy lodka kilka kilometrow od brzegu, gdzie sa rafy. Marioli co prawda okulary uniemozliwiaja zalozenie maski, lecz i tak jest bardzo szczesliwa, ze sobie moze poplywac nie atakowana przez fale. Tutejsze rafy nie sa tak ciekawe jak te, ktore widzielismy na Morzu Karaibskim, ale jest bardzo duzo kolorowych ryb, ktore plywaja calymi lawicami. Poniewaz drinki i jedzenie sa bez ograniczen, wiec musimy sobie sami narzucic pewne „rygory” zeby nie popasc w alkoholizm ani zbytnio nie przytyc.


Po pieciu dniach takiego nierobstwa wyjezdzamy do Acapulco. Trasa wynosi 520 km i wiedzie wzdluz bardzo urozmaiconego wybrzeza Pacyfiku. Miejscami bardzo nam przypomina malownicza sawanne w Wenezueli. Na drodze dosc czesto nas zatrzymuja patrole wojskowe. Zwykle po krotkiej lustracji machaja nam reka zebysmy jechali dalej lecz raz otwieraja nam bagaznik i zagladaja do jednej walizki. Nie wiemy dokladnie czego szukaja ale podejrzewamy, ze broni. A moze jeszcze czego innego? Moze jedziemy trasa przemytnikow narkotykow? Po osmiu godzinach jestesmy w Acapulco. Miasto lezy na zboczach gor schodzacych stromo do zatoki. Glowna ulica najpierw pnie sie do gory a pozniej ostrymi zakretami opada w dol. W upatrzonym wczesniej hotelu nie ma juz miejsc wiec postanawiamy zatrzymac sie w innym polozonym w poblizu. Poniewaz jestesmy znuzeni podroza idziemy do pobliskiej restauracji polozonej na plazy. Nie jest to moze najbardziej urocze miejsce ale za to jestesmy w prawdziwym Meksyku i relaksujemy sie tak samo jak inni Meksykanie.

 Dzis zaczyna sie nasz czwarty tydzien w Meksyku. Po sniadaniu jedziemy na drugi koniec miasta zatrzymujac sie po drodze w widokowych miejscach. W drodze powrotnej kretymi uliczkami docieramy do starego fortu, ktory zostal wy-budowany na poczatku XVII wieku i mial oslaniac hiszpanskie galeony powraca-jace z towarami z Filipin przed korsarzami francuskimi i angielskimi. Przez ponad dwiescie lat Acapulco i Veracruz stanowily dwa kluczowe porty w Meksyku. Pierwszy otwieral droge na zachod do Azji, drugi laczyl Meksyk z Europa. Stad silne fortyfikacje w obu miastach. Towary z Azji jechaly droga ladowa z Acapulco przez Mexico City do Veracruz a nastepnie droga morska do Europy.

 Wieczorem jedziemy na kolacje do La Quebrada, z czego slynie wspolczesne Acapulco. Jest to skala wysokosci 25 metrow, z ktorej dorastajacy clopcy skacza do morza. Juz samo wyjscie na nia powoduje u mnie ciarki bo wchodza na nia boso i bez zadnego zabezpieczenia a skala jest pionowa. Po kilku minutach przygotowan zaczynaja kolejno skakac. Wszystkie proby koncza sie szczesliwie i otrzymuja od wszystkich rzesiste brawa. Skok z tej wysokosci nawet na nogi moze spowodowac wybicie stawow jezeli sie zle skoczy a co dopiero przy skoku na glowe.


Taxco


​Rano nastepnego dnia jemy w hotelu sniadanie. Okazuje sie, ze jest tu kilkunastoosobowa wycieczka z Polski, a takze dwie mlode osoby na praktyce hotelarskiej. Chwile rozmawiamy nie ujawniajac jednak, ze mieszkamy w USA. Po sniadaniu wyjezdzamy kierujac sie na Taxco. Jedziemy platna autostrada, ktora jest przepiekna i mamy przez caly czas wspaniale widoki bo jedziemy caly czas przez gory. Oplata za przejaz jest bardzo droga i nawet w Stanach za podobny odcinek zaplacilibysmy 5 razy mniej. Dzieki temu ruch na drodze jest minimalny, mozna by powiedziec, ze mamy cala droge zupelnie dla siebie. Szybko nam mija 300 km i wjezdzamy do Taxco. Uliczki sa tu bardzo waskie i tak strome, ze nie da sie jechac na innym biegu niz na pierwszym. Przeswit miedzy jednym domem a drugim jest czasami tak maly, ze z trudem sie mijaja dwa male samochody. Latwiej nam jest zaparkowac na chwile samochod na stromym placyku i pieszo sprawdzic gdzie jest hotel. Stoje przy samochodzie i nagle slysze wolanie – to Mariola znalazla hotel i mnie wola przez okno naszego pokoju. Poniewaz mamy maly samochod wiec dosc latwo nam sie udaje na chwile stanac pod hotelem aby wyladowac walizki. Nastepnie musze zaparkowac na platnym parkingu, ktory jest dosc drogi. Nasz hotel jest przerobiony ze starego klasztoru z 1620 roku. Po odpoczynku troche chodzimy po miescie, ktore wyglada jak z basni. O w pol do siodmej jedziemy taksowka na kolacje do innego hotelu polozonego na innym wzgorzu. Taksowkarz czyni cuda zeby sie zmiescic w waskich zakretach, w ktorych mijamy sie z innymi samochodami. VW garbus z wyjetym przednim siedzeniem swietnie sie spisuje w tej roli. Gdy przyjezdzamy na miejsce dowiadujemy sie, ze restauracja bedzie otwarta dopiero za godzine wiec dla zabicia czasu chodzimy po pieknym ogrodzie, w ktorym polozony jest hotel. Co nas bardzo zastanawia to to, ze caly kompleks jest zupelnie wymarly, a na spacerze towarzyszy nam tylko duzy wilczur, ktory w pewnym momencie tez znika. Wreszcie przyjezdza kucharz i mozemy zjesc posilek, na ktory tak dlugo czekalismy. Poza kucharzem i jednym kelnerem jestesmy zupelnie sami. Po kolacji, ktora sama w sobie nie byla warta takiego zachodu zamawiamy taksowke i wracamy do siebie. Po drodze rozpetuje sie straszna burza. Strumienie deszczu szybko zamieniaja strome ulice w rwace rzeki. Dla nas wyglada to jak kataklizm. Ulica, w ktora mamy wjechac pnie sie ostro w gore i wyplywa z nie z hukiem rzeka wody. Cos musialo sie powyzej zatarasowac bo samochody stanely a dwa stojace nizej zaczynaja sie wycofywac co wyglada jakby byly splukiwane przez wode. Z przerazeniem wiec stwierdzamy, ze nasz kierowca z rozpedem w to wjezdza. Na nasze slowa obawy mowi, ze to normalka i tu czesto tak leje.

 Na drugi dzien rano jest jednak juz piekna pogoda. Po sniadaniu idziemy poszukac tanszego parkingu. W najblizszej okolicy nam sie nie udaje wiec wyjezdzamy z parkingu i jedziemy do hotelu Monte Taxco, ktory polozony jest na najwyzszym wzgorzu. Nasz samochod prawie pionowo pnie sie na jedynce kreta droga 2 km na szczyt. Jemy lunch ogladajac wspanialy widok. Wracajac do miasta znajdujemy o wiele tanszy parking i tam zostawiamy nasz samochod. Dalej idziemy pieszo troche tracac poczucie kierunku na stromych i kretych uliczkach. Niektore moga stanowic dla nieswiadomych kierowcow niebezpieczna pulapke bo jadac bardzo stromo w dol nagle koncza sie schodami.

 Wieczorem siedzac na balkonie restauracji jedzac posilek obserwujemy zycie toczace sie ponizej. Kobieta wyciaga z taksowki balie z kukurydza, ktora pozniej gotuje i sprzedaje chetnym. Przyjezdza kilka WV garbusow, z ktorych wysiadaja mlode pary. Panny mlode w pieknych sukniach swobodnie rozmawiaja z otoczeniem na rynku a pozniej kolejno wchodza do katedry na slub. Caly plac tetni zyciem.

 Taxco uchodzi za stolice srebra w Meksyku bo to male miasteczko ma cos 300 sklepow z bizuteria, nietrudno jest sie wiec domyslec co robimy calymi dniami. W roznych miejscach kupujemy rozne rzeczy, ktore roznia sie stylem i ce-nami. Z pomoca przychodzi nam rowniez rodzina innej kolezanki Marioli z Chi-cago. Zabiera nas w miejsca, gdzie rzeczywiscie oferuja nam swietne ceny. W su-mie zatrzymujemy sie tu az 5 dni wiec mamy czas nie tylko na kupno bizuterii ale rowniez na napisanie pozostalych kartek, ktore piszemy zwykle w kawiarni, w ktorej jest pyszny tort czekoladowy a obok nas siedzi w klatce papuga, ktora od czasu do czasu cos do nas „mowi”. Pobyt w tym uroczym miasteczku nam dodaje sil i w poniedzialek rano wyjezdzamy do grot Catahuamilpa, ponoc najwieksze w Meksyku i trzecie co do wielkosci na swiecie. Spacer z przewodnikiem trwa oklo 2 godziny i pokonujemy trase okolo 4 km, na ktorej podziwiamy potezne stalag-mity, niektore o srednicy 4 m i wysokosci 20 m, i duzo innych tworow o prze-dziwnych ksztaltach. W grotach zaprzyjazniamy sie z trojka pan z Peru. Tania mieszka w Mexico City, lecz jej mama i dystyngowana ciocia w Trujillo. Mariola z nimi rozmawia po hiszpansku jak rodowita Kastylijka. Zapraszaja nas, ze musimy do nich koniecznie przyjechac.

 Teraz kierujemy sie na Malinalco. Droga jest bardzo kreta i waska i docieramy na miejsce dopiero po 3 godzinach. Male miasteczko jest polozone na zboczach gor i nie mozemy nic znalezc. Pytamy jednych policjantow o restauracje, ktorzy nam mylnie pokazuja inny kierunek a drudzy chca wyludzic od nas lapowke, ze jechalismy jednokierunkowa droga pod prad. Na dodatek zlego ruiny sa zamkniete. Zrazeni staramy sie wyjechac z Malinalco i znajdujemy jakas otwarta restauracje. Przy posilku zmieniamy plany i postanawiamy jechac do Cuarnavaca zamiast do Toluca. Pytamy kelnera o najlepsza droge, ktory nam podpowiada zeby jechac droga, ktorej nie ma na mapie. Postanawiamy mu zaufac. Po ujechaniu kilku kilometrow slyszymy jakis dziwny odglos z tylu. Okazuje sie, ze w tylnym kole jest wbity drut. Wyciagam go i slyszymy z sykiem uchodzace powietrze. Wymieniamy kolo i szukamy po drodze wulkanizatora. Wkrotce w nastepnej wiosce znajdujemy „vulcanizadora”, gdzie urzeduje tylko maly chlopiec, niemniej wprawnie lata dziure. Zazadal tak malo, ze dajemy mu dwa razy tyle. Co kilka kilometrow w kazdej wsi musimy pytac o droge bo nie ma zadnych znakow. Czesc trasy wiedzie przez las sosnowy, w ktorym czujemy sie jakbysmy byli w Polsce, zwlaszcza zapach zywicy nam to przypomina. Wreszcie w malej miejscowosci sa znaki na autostrade do Cuarnavaca lecz droga ewidentnie jest zatarasowana targiem, zawracamy wiec myslac, ze cos blednie odczytalismy lecz wyraznie wyglada to na wlasciwa droge. Jedziemy za innym samochodem, ktory chyba tez chce dojechac do autostrady, przebijajac sie przez stragany. I rzeczywiscie jest ”caja”, gdzie pobieraja od nas 50 peso, lecz zamiast wjechac na autostrade wjezdzamy na jakis konski targ. Zaczynamy miec obawy. Mija nas jakis samochod wiec jedziemy za nim. Wreszcie jest autostrada. Za godzine jestesmy w miescie. Teraz bladzimy po miescie szukajac hotelu. W koncu jestesmy na miejscu. Hotel ma piekny ogrod z parkingiem. Pijemy po 2 drinki, jemy mala kolacje i idziemy spac. Uff! Co za dzien! Chyba wszystkie przeciwnosci losu skomasowaly sie w jednym dniu.

 Po sniadaniu idziemy na spacer po miescie, ktore z wyjatkiem katedry robi raczej nieciekawe wrazenie od dawna zapuszczonego miasta. Wracamy do hotelu i jedziemy do ruin Xochicalco. Droga jest fatalnie oznakowana. Robimy blad przy zjezdzie z autostrady i musimy doplacic 50 peso. Jeszcze raz sie gubimy nadrabiajac kilka kilometrow lecz wreszcie docieramy na miejsce. Ruiny nam wynagradzaja wszystkie niepowodzenia wczorajszego dnia. Sa o wiele piekniejsze niz sobie je wyobrazalismy na podstawie krotkiego opisu w przewodniku, ktory poswiecil im tylko kilka zdawkowych linijek. Tymczasem jest to potezna twierdza z wieloma palacami, swiatyniami i piramidami niemniej wspanialymi niz w innych bardziej rozreklamowanych osrodkach. Zostalibysmy tu dluzej, lecz czeka nas jeszcze droga do Mexico City. Pytajac co jakis czas o droge docieramy do „autopista” a nia wsrod pieknych widokow do stolicy. Wjazd do miasta od poludnia jest o wiele ladniejszy niz wyjazd na wschod. Ostatnie 20 km jedziemy dobra godzine. Jest korek a ludzie tu jezdza, no coz, inaczej. Wyładowujemy bagaze w hotelu i jedziemy odwiezc samochod na druga strone ulicy, co jednak zabiera znowu 20 minut – pieszo moze 5. Oddajemy samochod, ktorym przejechalismy ponad trzy tysiace kilometrow, i idziemy pieszo w znane nam miejsce na kolacje. Na koniec przejadamy sie pysznym tortem czekoladowym i w efekcie nie mozemy zasnac.usuń


Dzisiaj jest sroda – nasz ostatni dzien w Meksyku. Postanawiamy go wykorzystac na rozne zakupy. Po sniadaniu wlasciciel hotelu pyta nas o wrazenia i mowi, ze chyba dostalismy poczte komputerowa. Rzeczywiscie, jest to krotki list od sympatycznego malzenstwa z Anglii, ktore poznalismy tuz przed wyruszeniem w kraj. Co nas najbardziej ubawilo, to to, ze poniewaz nie pamietali naszych imion wiec okreslili nas jako „mila pare polsko-amerykanska z Chicago”. Jakos nigdy do tej pory nie myslelismy o sobie w ten sposob.

 Wieczorem idziemy na kolacje do restauracji, w ktorej bylismy zaraz w pierwszy dzien. Niedaleko stamtad jest opera, gdzie idziemy na wystep baletu folklorystycznego, cos w rodzaju polskiego Mazowsza. Wystep jest wspanialy, ma przedstawiac historie Meksyku w tancu. To prawie niepojete ale moglem sfilmowac duze partie tego przedstawienia swoja kamera.

 Wczesnie rano przyjezdza po nas wczesniej zamowiony samochod i jedziemy na lotnisko. Konczy sie nasz caly miesiac w Meksyku, ktory dostarczyl nam tylu niezapomnianych wrazen, ktore dzieki temu listowi moglem sobie odswiezyc i przezyc wakacyjna przygode jeszcze raz.