Niedziela, 29.XII.13
Po śniadaniu spotykamy się z Danią, Moną i Mohamedem, siostrzeńcem Mony. Dla niewtajemniczonych dwa słowa wyjaśnienia. Dania, to przemiła koleżanka Marioli z pracy, która, tak się akurat składa, pochodzi z Ammanu. A jakby tego było jeszcze mało, wraz z mamą pojechała w tym samym czasie odwiedzić rodzinę w Ammanie. Razem spędzamy cały dzień mając nie tylko w ich osobach urocze towarzystwo, ale również przewodników znających miejscowe ścieżki. Na późny lunch idziemy do ciekawej stylowej restauracji. Tu, co jest dla nas dużą niespodzianką, widzimy dużo kobiet bez męskiego towarzystwa zajętych ożywioną rozmową i palących namiętnie wodne fajki. Widok dla nas bardzo egzotyczny.
Poniedziałek, 30.XII.13
W drodze nad M.Martwe, gdzie mamy zarezerwowany hotel na 2 dni, chcemy zobaczyć Jerash, ruiny starożytnego miasta wybudowanego przez Rzymian między II a V wiekiem n.e. Największy wysiłek, to wyjazd z Ammanu. Dalej droga jest bardzo widokowa i dobra. Ruiny rzymskiego miasta znacznie przekraczają nasze oczekiwania. Są świetnie zachowane i bardzo rozległe. Wyobrażamy sobie jak musiało tętnić życiem 1800 lat temu. Znaczeniem i rozmiarami porównałbym je do Efezu w Turcji, choć w ich wyglądzie i charakterze jest wiele różnic.
Aby dojechać do naszego hotelu na morzem musimy niestety znowu przedzierać się przez Amman, a to zawsze jest wyzwanie dla kierowcy. Teraz droga przez cały czas opada w dół - jakby nie było zjeżdżamy na samo dno największej depresji na świecie - 400 m.p.p.m. Gdy docieramy do hotelu, obiecujemy sobie, że teraz przez 2 dni nic nie robimy...
Wtorek, 31.XII.13
Niby mieliśmy spędzić cały dzień na relaksie na hotelowej plaży, ale jednak nie usiedzieliśmy i pojechaliśmy do rzymskiego miasta Madaba, znanego ze słynnych mozaik pochodzących z II w.n.e. Z głównej drogi zjeżdżamy na boczną, która wije się niezliczonymi zakrętami tak ostrymi, że jazda szybciej niż 25 km/godz wydaje się wręcz nierealna. Droga jest wąska stroma i bez żadnych zabezpieczeń. Znając ułańską fantazję tutejszych kierowców staram się zachować ostrożność za dwóch w miejscach złej widoczności. Madaba leży na wysokości 1200 m.n.p.m. a nasz hotel na wysokości 400 m.p.p.m. a więc mamy do pokonania 1600 metrów w pionie.
Madaba okazuje się niewielkim i w miarę sympatycznym miasteczkiem o starej historii. Na uwagę zwłaszcza zasługuje mapa ówczesnego świata. Wykonana jest ona z 1.6 miliona kamieni. Niezwykła mozaika jest obecnie częścią posadzki greko-katolickiego kościoła pod wezwaniem św.Jerzego. Można ją oglądać gdy nie odbywa się tam żadne nabożeństwo, gdyż na czas mszy kościelny po prostu rozwija na tej części posadzki zużyty dywan, który ma chronić ten wspaniały zabytek przed zniszczeniem. Gdy odnajdujemy kościół w plątaninie wąskich i krętych uliczek dzisiejszej Madaby, wewnątrz odbywa się tam akurat msza pogrzebowa, więc musimy poczekać na zewnątrz do jej zakończenia.
Środa, 1.I.14
Nie możemy odpuścić chociażby krótkiej kąpieli w M.Martwym, więc po spakowaniu walizek biegniemy na plażę. Woda nas rzeczywiście wypycha i pływanie w takich warunkach jest de facto trudne. Po krótkiej kąpieli smarujemy się błotem, które ponoć ma unikalne właściwości lecznicze. Następnie jeszcze raz wchodzimy do morza aby zmyć z siebie błoto, co nie jest wcale takie proste. Jemy noworoczne śniadanie z lampką szampana wspominając zeszłoroczne eskapady i rozmyślając nad tym, co nam przyniesie Nowy Rok 2014.
O pierwszej wyruszamy w stronę granicy z Izraelem. Dojazd jest prosty, ale sama procedura graniczna zajmuje około 2 godziny. W umówionym miejscu spotykamy się z agentem z wypożyczalni i oddajemy nasz samochód. Następnie przechodzimy kilkustopniową procedurę paszportową po stronie jordańskiej. Teraz wykupujemy bilet autobusowy na 2 osoby i 2 walizki aby dojechać przez strefę „no man’s land“ do granicy izraelskiej. Tu, po pierwszej kontroli paszportowej, nasze walizki zostają poddane dokładnej inspekcji, podobnie jak i my sami. Kontrola jest równie szczegółowa jak na lotnisku. Jeszcze jedna kontrola paszportowa i jesteśmy z powrotem Izraelu. Wsiadamy do mini autobusu kursującego między granicą a Jerozolimą i po 45 minutach jesteśmy pod znaną nam już Bramą Damaszku.
Tym razem zamieszkaliśmy w innej części Jerozolimy - klimat jest tu bardziej arabski. Na kolację jedziemy do palestyńskiej restauracji, kierowca taksówki też jest Arabem, podobnie z resztą jak i recepcjonistka w hotelu. W czasie pobytu w Jerozolimie miałem takie wrażenie, że mimo, że jesteśmy w kraju, gdzie urzędowym językiem jest hebrajski, to częściej słyszałem arabski, później angielski, rosyjski a na samym końcu hebrajski. Ludzie, z którymi mieliśmy do czynienia w Izraelu jak i w Jordanii byli z reguły bezinteresownie mili, sympatyczni i uczynni.
Izrael i Jordania razem wzięte mają powierzchnię Bułgarii i o ile na mapie Europy byłby to rejon zauważalny, to wetknięte między wielką Afrykę i jeszcze większą Azję są prawie niewidoczne, ale jak głosi angielskie powiedzenie, beautiful things come in small packages, to wspaniale pasuje do tych dwóch małych krajów. Jechaliśmy tam aby przeżyć Boże Narodzenie u źródeł chrześcijaństwa a wróciliśmy oczarowani wszystkimi miejscami, które widzieliśmy w całym rejonie. A ile jeszcze zostało nam do zobaczenia…
Israel and Jordan
Amman, Jerash, Madaba
Petra
Piątek, 27.XII.13
Do Jordanii przyjeżdża się po to aby zobaczyć Petrę. Z różnych miejsc na świecie, które dane mi było w życiu zobaczyć, Petrę zaliczyłbym do tych najwspanialszych. Mistyczna tajemnicza, wspaniała, monumentalna to tylko niektóre słowa, które przychodzą mi do głowy gdy pomyślę o Petrze. Suchy opis tego wykutego w skałach starożytnego miasta oraz jego historii zupełnie pozbawi Petrę jej tajemniczej i bogatej duszy. Petrę trzeba zobaczyć i czytać jej historię przemierzając wąskie kaniony, skalne ścieżki, wzdłuż których usytuowane są monumentalne fasady wykute w skałach.
Zwiedzamy bardzo intensywnie wielki kompleks i na późny obiad docieramy po zmroku skrajnie wyczerpani. Mamy dużo szczęścia i udaje nam się zaparkować nasz samochód na stromej uliczce tuż pod naszym hotelem. Na deser idziemy do pobliskiego sklepu, który prowadzi szeroki asortyment baklavy. Kupujemy wiele różnych typów a później się każdym kawałeczkiem delektujemy w hotelu. Od czasu gdy byliśmy w Gaziantep, tureckiej stolicy baklavy, tak pysznych wyrobów nie jedliśmy...
Środa, 25.XII.13
Jedziemy taxi do wypożyczalni samochodów, ale mimo, zamówiliśmy samochód 2 dni wcześniej na 8 rano, to musimy jeszcze czekać na jego dostawę 1.5 godziny. Na pocieszenie dostajemy za tę samą cenę o wiele większy i bardziej luksusowy pojazd. W zasadzie to bardziej przypadek, bo po prostu dają nam pierwszy samochód, który dociera do wypożyczalni.
Ustawiamy GPS na Masadę i ruszamy w drogę. Z mapy wynika, że jest prosta droga prosto na południe wzdłuż M.Martwego, ale po przejechaniu około 40 km rzeźba terenu nie za bardzo odpowiada temu, czego byśmy się spodziewali po konsultacji z mapą. Ewidentnie wygląda na to, że GPS chce nas wywieźć w pole i to nawet nie mamy pojęcia dokąd. Podejrzewamy, że może jest jeszcze jakaś inna miejscowość o nazwie Masada położona gdzieś w głębi Izraela. GPS jednocześnie nie chce nam pokazać gdzie właściwie jesteśmy... Są wreszcie jakieś oznakowania na drodze i udaje nam się ustalić gdzie jesteśmy, a jesteśmy około 40 km na zachód od drogi, którą chcieliśmy jechać. Nie ufamy naszemu nawigatorowi satelitarnemu i wprowadzamy inne miasto w pobliżu Masady. Powoli zbliżamy do celu, ale jedziemy na około dodając dobre 70 km. Teraz wprowadzamy jeszcze raz Masadę a jednocześnie pojawiają się drogowskazy do tej starożytnej twierdzy. Jedziemy teraz krętą drogą przez pustynię. W pewnym momencie odsłania się górująca nad innymi wzniesieniami Masada. Widok jest wielce imponujący.
Dojeżdżamy pod bramę. Pani w kasie pyta nas:
--Państwo chcą wejść pieszo?
--Chcieliśmy wjechać kolejką...
--A, to muszą państwo zawrócić tą drogą do Arad i dalej kierować się północ, to jest 80 km stąd.
Ale widząc nasze nietęgie miny dodała:
--Stąd na górę jest blisko, około 20 minut.
Przez przypadek dotarliśmy tu z zupełnie innej strony. Niewątpliwą zaletą były piękne widoki po drodze. Zaczynamy wspinaczkę i oto ukazuje się naszym oczom droga, którą wybudowali w 73 roku n.e. Rzymianie w czasie oblężenia Masady. Ta niezwykła kamienna konstrukcja przetrwała blisko 2000 lat. Po niej wciągnięto w górę wieżę oblężniczą i taran do kruszenia murów obronnych twierdzy. De facto była to stroma rampa o wysokości 101 metrów, którą tysiące ludzi budowało bez wytchnienia przez kilka miesięcy. Jak wynika z kart napisanych przez rzymskiego historyka Flawiusza, gdy ostatecznie wojska rzymskie wtargnęły do twierdzy, ich oczom ukazał się widok tysiąca martwych ciał obrońców, którzy wybrali samobójczą śmierć niż niewolę. Masada ze swoją niezwykłą historią oraz pozostałościami dawnych zabudowań i wspaniałymi widokami rozpościerającymi z ze szczytu wzgórza jest miejscem zapierającym dech w piersiach.
Wracamy do Arad tą samą drogą a następnie już autostrada docieramy do Eilat nad M.Czerwonym. Co za dzień!! Zmęczeni, ale szczęśliwi idziemy pieszo do pobliskiej restauracji rybnej na kolację - podobno najlepszej w całym mieście. To nagroda za naszą dzielną postawę!
Czwartek, 26.XII.13
Po śniadaniu oddajemy samochód i taksówką podjeżdżamy pod granicę z Jordanią. Przejście trwa około pół godziny i przebiega sprawnie. Z granicy dojeżdżamy taksówką do jedynego w Aqabie McDonalda, gdzie spotykamy się z człowiekiem, który dostarczył nam nasz samochód - małą czerwoną KIA.
Zawsze lubię poznać trochę język kraju, do którego się udaję. Podobnie i tu. Kilka miesięcy przed wyjazdem rozpocząłem naukę arabskiego z dysków. Jak tylko przekroczyliśmy granicę postanowiłem skonfrontować swoje umiejętności z rzeczywistością w kantorze wymiany walut. Facet wyraźnie był rozanielony moimi próbami i zaczął z ciekawością dociekać w jakim kraju się uczyłem, bo jak twierdził brzmię jak bym był z Libanu... No nieźle, pomyślałem, a więc jakiś charakter ten mój łamany arabski nawet ma. Wszystkie moje próby porozumienia po arabsku z reguły zawsze się spotykały z sympatią i nieodłącznym pytaniem gdzie się uczyłem. A czasami wręcz mnie pytano, jak długo byłem w... Syrii.
W Jordanii oznakowania dróg są bardzo słabe i wraz z GPS-em nie możemy za bardzo wykoncypować na której właściwie drodze jesteśmy. Z Aqaby do Ammanu prowadzą 3 drogi. Oryginalnie mieliśmy w planie pojechać do Petry tzw. King’s Highway znaną z pięknych widoków, ale los chciał, że wylądowaliśmy za sprawą GPS-u, który chyba miał swoją własną duszę, na tzw. Desert Highway. I dobrze się stało, ponieważ po drodze trafiamy na pustynię zwaną Wadi Rum. Wykupujemy przejazd 3-godzinny starym rozklekotanym samochodem terenowym po okolicy. Za „drobną“ dopłatą kierowca bierze nas jeszcze w bardziej odległe miejsce. W sumie wyszła nam ta przejażdżka drogo, ale widoki są tego warte. Krajobrazy tej pustyni na zawsze pozostaną w naszej pamięci.
Do Petry dojeżdżamy po zmroku. Nasz GPS poddaje nas ciężkiej próbie wiary, gdyż ostatnie 30 km przedzieramy się wąziutką na jeden samochód dróżką przez pustynię pełną niezliczonych zakrętów. Na zboczach zalegają wciąż spore płaty śniegu, który czasami w formie zasp utrzymuje się na drodze. Wówczas ostrożnie przejeżdżamy przez wąską przecinkę w śniegu po zlodowaciałej nawierzchni. Słońce powoli chowa się za pagórkami a my wąską i krętą wstęgą szosy samotnie jedziemy do celu... mając nadzieje, że do właściwego celu. Szukamy naszego hotelu w plątaninie wąskich i stromych uliczek i udaje nam się go znaleźć trochę przez przypadek. Kończy się następny długi dzień pełen wrażeń.
Wadi Rum
Jerusalem
Czwartek - sobota, 19.XII.13 - 21.XII.13
Czasami proste, wydawałoby się, podróże są niespodziewanie długie i męczące. Tak właśnie było w przypadku naszej podróży do Jerozolimy, która od wyjścia z domu do przyjazdu na miejsce trwała z górą 24 godziny. W hotelu w Jerozolimie lądujemy ostatecznie o 4 nad ranem. Kładziemy się spać i na śniadanie udajemy się dopiero o 10.
Nasz hotel położony jest w cichej żydowskiej dzielnicy niedaleko od Starego Miasta a konkretnie Bramy Jaffa. 20-minutowy spacer przy orzeźwiającym „porannym“ powietrzu dobrze nam robi na znużenie podróżą i 8-godzinną różnicę w czasie. Po drodze mijamy pozostałości niedawnej zamieci, która przeszła nad Jerozolimą - zwały topniejącego śniegu i sterty połamanych gałęzi skutecznie tarasujące chodniki. Mieliśmy szczęście, że nie przybyliśmy tu 5 dni wcześniej, gdyż miasto było przez 3 dni odcięte od świata a to co wciąż widać na ulicach pozwala nam uzmysłowić sobie skalę tej klęski żywiołowej.
Stara Jerozolima jest najświętszym miejscem 3 kluczowych religii. Tu Żydzi mieli swoją najświętszą świątynię wybudowaną w I w.p.n.e. na ruinach innej jeszcze starszej świątyni przez króla Heroda, którą Rzymianie zburzyli w 70 roku n.e. Ocalały kawałek murów zwany dziś Ścianą Płaczu jest najświętszym miejscem dla wyznawców judaizmu. Tu narodziło się chrześcijaństwo. Tu według niektórych urodziła się Matka Boska. Tu został ukrzyżowany Chrystus, tu został złożony do grobu i tu zmartwychwstał. Jerozolima jest też jednym z najświętszych miejsc Islamu gdyż tu wstąpił do nieba Mahomet. Nie ma chyba drugiego takiego miejsca na świecie, gdzie na tak małym obszarze działo się tyle doniosłych rzeczy w tylu religiach na raz. Przy całym tym nagromadzeniu świętości Jerozolima pozostaje jednocześnie miejscem dalekim od splendoru, architektonicznych wspaniałości czy bogactwa i przepychu. Będąc w klasztorze na Jasnej Górze, czy w Watykanie albo przy katedrze Notre Dame, nawet nieświadomy niczego Hindus, Buddysta czy też wyznawcy jakiejkolwiek innej mniej lub bardziej znanej religii poczuje w tych miejscach Boga, ale w Jerozolimie często się nawet nie zorientuje, że Bóg chodził tymi ulicami jakiś czas temu... Aby Jerozolimę zrozumieć i odebrać w sposób właściwy, trzeba wcześniej dowiedzieć się co to jest za miejsce. Bez tej wiedzy to mityczne miasto wyda się zwyczajne, szare i niknące wsród innych podobnych miast tego regionu swiata.
Ostatecznie Jerozolima pochłonęła nas bez reszty przez 5 pełnych dni. Staraliśmy się ją zgłębić i przeżyć na ile nam starczyło sił. Jednego dnia obeszliśmy miasto po murach obronnych wzniesionych przez sułtana Suleimana Wspaniałego w XVI wieku. Innego dnia odbyliśmy turę podziemiami Jerozolimy. Było to nadzwyczaj ciekawe przeżycie. Podążyliśmy wzdłuż murów starej świątyni żydowskiej, której dłuższy bok ma 400 metrów długości! To nam pozwoliło sobie uświadomić skalę przedsięwzięcia ówczesnych budowniczych. Idąc wybrukowanym przed 2000 lat chodnikiem kontemplowaliśmy miniony czas i historię - może właśnie po tych samych wytartych kamieniach stąpał Chrystus? Na różnych poziomach odsłaniały się poszczególne etapy powstawania miasta. Tu stoi mur żydowskiej świątyni z I w.p.n.e. obok powyżej wznoszą się łuki wybudowane przez Rzymian. Jeszcze wyżej mury zmieniają swój charakter - ten fragment pewnie wybudowali Krzyżowcy...
Dziś jest Wigilia. Na kolację idziemy do klasztoru ss. Elżbietanek. W dwóch niewielkich salkach spożywamy tradycyjną polską wieczerzę w towarzystwie podobnych do nas obieżyświatów, których Boże Narodzenie zaskoczyło z dala od domu. Pod koniec wymieniamy kontakty mając nadzieję, że może kiedyś uda nam się spotkać w niemniej ciekawych okolicznościach.
Al-Karak
Sobota, 28.XII.13
Trudy poprzedniego dnia czujemy w nogach i ostatecznie decydujemy się wyruszyć w dalszą drogę bez zatrzymywania się jeszcze raz w Petrze. GPS wywozi nas tylko sobie znanymi drogami do zamku Krzyżowców Al-Karak.
Zamek dumnie spogląda na okolicę z wysokiego wzgórza, na które dojazd jest trochę mozolny, zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę nieskoordynowany ruch na wąskiej i stromej drodze dojazdowej. Gdy już jesteśmy na miejscu i zaczynamy się rozglądać za miejscem do parkowania, jakiś uczynny mężczyzna wskazuje nam miejsce... Jak się później okazuje, to jest właściciel restauracji, ale za cenę zjedzenia małego posiłku u niego nie muszę się martwić o wóz.
Mimo, że są to tylko ruiny zamku, to i tak robią wrażenie. Gdy jeszcze sobie wyobrazimy te zamierzchłe czasy, gdy Krzyżowcy przybyli tu w XII wieku i z jakim mozołem musieli tę budowlę wznosić, to powstaje jeszcze wspanialszy obraz całości.
Wracamy tymi samymi bocznymi drogami do głównej trasy Desert Hwy i szybko docieramy do Ammanu, ale tu ostatnie 5 minut według GPS-u zajmuje nam półtorej godziny. Dobrze, że wcześniej zatankowałem pełny bak... Przedzierając się na milimetry od innych stale eratycznie przesuwających się pojazdów wspominam Indie. Tyle, że tam miałem kierowcę znającego doskonale teren i mającego jakiś szósty zmysł pozwalający mu przewidzieć zachowanie innych kierowców, a ja tu sam mam tylko do pomocy GPS, któremu nie wiem czy mam bezwzględnie ufać i Mariolę cierpliwie pocieszającą mnie, że już niedaleko... Kolację jemy w hotelu chwaląc Boga, że już ani dziś ani jutro nie muszę używać samochodu.
Masada
Travel blog © 2013 | Privacy Policy