Do San Luis Potosi jest około 200 kilometrów, które w miarę dosć szybko przejeżdzżmy. Postanawiamy dojechać do centrum, znaleźć internet i poszukać hotelu. Potosi jest o wiele wieksze od Guanajuato i jego stare miasto tez jest obszerniejsze, ale juz nie ma tego samego uroku. Na szczescie jest jednak plaskie i bez tuneli, wiec to co jest na planie w miare dobrze pokrywa sie z rzeczywistoscia. Nasz plan sie powiodl i za godzine jestesmy juz w eleganckim hotelu polozonym kawalek od centrum. 
       Potosi rozni sie od innych slawnych miast kolonialnych polozoych na polnocno-srodkowym plaskowyzu glownie tym, ze jest plaskie, z szerokimi ulicami. Stare miasto jest rozlegle i nie brakuje tu starych i historycznych budynkow. Jednym z nich jest hotel o dzwiecznej nazwie Museo de San Augustin mieszczacy sie w zabytkowym palacu, ktory w dawniejszych czasach byl siedziba biskupow San Luis Potosi. Wloczac sie po miescie robimy rezerwacje na kolacje w hotelowej restauracji. Wieczorem przyjezdzamy taksowka, aby nie miec zadnych ograniczen w spozyciu alkoholu. Rezerwacja okazala sie niepotrzebna, ale za to przygotowano nam stolik w osobnej sali na balkonie z widokiem na piekna sale. Wszystko jest pyszne, zachwycamy sie kazdym kesem az do momentu gdy dostajemy deser. Ten sie jakos nie udal... W miedzyczasie nadchodzi dyrektor restauracji i pyta jak nam wszystko smakowalo. Chwalimy wszystkie dania, lecz szczerze odpowiadamy, ze deser jest zwazony. Trudno nam to wytlumaczyc po hiszpansku, ale idea jest jasna. Dyrektor nas bardzo przeprasza i zaczyna z ciekawoscia sie dopytywac skad jestesmy, jakie mamy plany podrozy po Meksyku. Jest wyraznie pod wrazeniem na slowo „Polonia”. Wspomina, ze „polski” papiez  bardzo duzo dobrego zrobil dla Meksyku i wszyscy wspominaja go tu z nieustajaca sympatia i Polska jest przez to bliska sercu kazdemu Meksykaninowi. Milo nam to uslyszec. Rozmowa sie przedluza. Pyta nas o typowe polskie potrawy, zwyczaje, historie... Na koszt restauracji czestuje nas banderas. Jest to narodowy napoj, ktorego jakims dziwnym zbiegiem okolicznosci nie mielismy okazji nigdy poprobowac w czasie naszych poprzednich podrozy po Meksyku – moze nie wszedzie jest rownie popularny. Pije sie go fachowo z trzech kieliszkow. W pierwszym jest swiezo wycisniety sok z limonek, w drugim schlodzona tequila, a w trzecim Sangrita – mieszanka soku pomaranczowego, cukru, soli i tabasco (bardzo ostrego sosu). Zaczyna sie od soku, pozniej tequila i nastepnie Sangrita i tak w kolko... Na koniec oprowadza nas jeszcze po zabytkowych zakamarkach hotelu. Z tarasu na dachu jest piekny widok na stare srodmiescie skapane w blasku ksiezyca i kolorowych swiatel...

​            Z San Luis Potosi do Real de Catorce jest 250 kilometrów. Gdy wjeżdżamy do stanu Zacatecas,  już piątego w czasie naszej podróży, krajobraz się wyraźnie zmienia na półpustynny. Duże odcinki trasy prowadzą przez pofałdowaną równinę porosnietą osobliwymi ni to kaktusami ni palmami. Do Matehuala prowadzi dwupasmowa droga szybkiego ruchu. Nawet jezeli znaki nakazuja ograniczenie predkosci do 40 km/h, to lewy pas pedzi o jakies 100km/h szybciej. No coz, co kraj to obyczaj. Ustawione przy drodze znaki informuja nas rowniez, ze wlasnie przejechalismy Zwrotnik Raka. Oficjalnie teraz jestesmy juz strefie umiarkowanej... Za Matehuala zjezdzamy na boczna droge, a nastepnie na miejscowa droge do Real de Catoce. 25 kilometrow wyboistej drogi brukowanej kamieniami jedziemy ponad pol godziny. Droga caly czas pnie sie do gory. Nagle naszym oczom ukazuje sie dlugi sznur samochodow – to kolejka do wjazdu do 2-kilometrowego tunelu prowadzacego do miasta. Za pol godziny ruszamy do wjazdu. Placimy 20 peso i zaglebiamy sie powoli w ciemna czelusc tunelu bedacego de facto pokladem dawnej kopalni srebra. Jest to jedyna droga prowadzaca do miasta i jesli ktos nie chce isc na przelaj przez gory to musi cierpliwie czekac na swoja kolejke. 
           Tunel jest waski i samochody sa wpuszczane raz w jedna strone, raz w druga. Jedziemy gesiego w oparach spalin to rozszerzajacym sie to zwezajacym tunelem od czasu do czasu niespodziewanie zakrecajacym to w lewo to w prawo. Przejazd trwa dlugo, bo czesto caly ruch samochodowy sie zatrzymuje. Spaliny gryza w oczy i gardlo. Wreszcie jest przyslowiowe swiatlo w tunelu. Naszym oczom ukazuje sie miato, ktore jakby bylo polozone po drugiej stronie tunelu czasu, gdyz wyglada jakby czas sie tu zatrzymal 300 lat temu. Waskie uliczki wybrukowane startymi przez czas jasnymi kamieniami, stare domy z malymi okienkami i drewnianymi bramami, ludzie jezdzacy konno... Zreszta to, ze  konno, to przestalismy sie zaraz dziwic gdy przyszlo nam dojechac do naszego hotelu. Przez jakis czas jedziemy jeszcze gesiego za innymi samochodami uliczkami tak kretymi i stromymi, ze az dziw, ze nasz samochod jeszcze sie nie zsunal w dol. Dobrze jest miec w takich warunkach sprawny hamulec reczny. Samochod jadacy przed nami ewidentnie nie ma, bo przy kazdej probie ruszenia do przodu cofa sie niebezpiecznie i gasnie mu silnik. Ostatecznie wysiada z niego kobieta, podklada pod tylne kolo kamien, ktory jakby tu na taka okazje czekal i wreszcie terenowy Suzuki rusza. Taxco przy Real de Catorce to male piwo...
           Znajdujemy nasz hotel mieszczacy sie w zabytkowej willi wznoszacej sie tarasami po stromym zboczu – z reszta tu sa tylko takie. Czujemy glod, wiec idziemy do restauracji na obiad – ta tez wyglada jak z czasow „goraczki srebra” sprzed 2-3 wiekow. Sposrod roznych wiekszych i mniejszych miast na swiecie, ktore widzielismy, Real de Catorce robi wrazenie jednego z najbardziej niezwyklych. Dzis mieszka tu tylko 1000 stalych mieszkancow. Gdy w niedziele wieczorem wyjezdza wiekszosc meksykanskich turystow, miasteczko jakoby zapadalo w letarg. Obcokrajowcow sie prawie nie uswiadczy. Z rzadka uliczka przemknie rozklekotana ciezarowka, czesciej zobaczy sie jezdzca na koniu. Idac kamiennymi uliczkami widzi sie kolorowo ubrane indianskie kobiety z miescowego szczepu Huichol w charakterystycznych chustkach na glowie siedzace w cieniu pochloniete wyrabianiem swych malych rzemieslniczych arcydziel. 
           W pewnym momencie mlody mezczyzna obwieszony aparatami fotograficznym pyta nas po angielsku skad jestesmy. 
- Z Polski.
Na to on rzuca kilka polskich frazesow i dodaje, ze pol zycia spedzil w Chicago, gdzie chodzil do szkoly i pracowal z Polakami...
My tez postanowilismy okolice miasta poznac z grzbietu konia. Rano przyjezdza po nas dwoch kowbojow i wyruszmy w gory wznoszace sie nad miastem. Koniki ida waska sciezka nad przepascia. Wychodzimy okolo 300 metrow wyzej – jestesmy blisko 3000 m npm – cale szczescie, ze to nie my sie wdrapijemy pod gore, lecz biedne koniki, ktore dzwigajac nas, to one sa bez tchu. Na wzgorzach okalajacych miasto jest sporo dobrze zachowanych ruin budynkow o roznym przeznaczeniu. Niektore z nich sa pozostaloscia starych kopalni srebra. Bezdenne szyby sa zabezpieczne tylko zardzewiala siatka... Do niektorych nasz przewodnik wrzuca spore kamienie. Slyszymy jak kamien z coraz odleglejszym echem odbija sie od scian szybu, lecz nie slyszymy ostatecznego upadku... Ponoc te najglebsze siegaja 600 metrow glebokosci.
           Pogoda na tej wysokosci jest o tej porze roku wymarzona. Cieplo w dzien i chlodno w nocy. Nasz pokoj ma kominek, z ktorego robimy odpowiedni uzytek. Podczas gdy w kominku cicho trzaskaja iskierki, za oknem slychac stukot konskich kopyt na kamiennej uliczce...

Mexico City

     ​Pomysł na miejsce docelowe kolejnej wakacyjnej podróży zabłysnął w naszych głowach jeszcze na Madagaskarze. Przewodniki po planowanych miejscach tradycyjnie kupiliśmy sobie w ramach prezentow gwiadkowych. Później pomysł odbycia podróży do Nowej Gwinei to upadał, to odżywał w nowej wersji, aż wreszcie upadł ostatecznie a gwoździem do trumny było kupienie biletu lotniczego na 40 dni do... Meksyku. 
        Na lotnisku w Mexico City poczuliśmy coś na kształt deja vu - wszak byliśmy tu 8 lat wcześniej. Kupujemy więc po staremu bilet na taksówkę i jedziemy do centrum do hotelu. Tym razem Mariola znalazła na internecie ciekawą alternatywę – najstarszy hotel w mieście, Hotel Genove w samym sercu Zona Rosa i to za bardzo przystępną cene. Zatrzymujemy się tu na 4 noce aby się dobrze zaaklimatyzować, jakby nie było była stolica Azteków leży na wysokości 2200 metrów nad poziomem morza. 
      Rano po śniadaniu wychodzimy na miasto. Spacerujemy po Zona Rosa i wracają wspomnienia sprzed 8 lat. Wydaje się nam, że miasto zmieniło się na korzyść przez ten czas. Na Paseo de la Reforma pojawiło się dziesiątki ciekawych rzeźb. Wśród nich jest mnóstwo artystycznych ławek, każda stanowi inne dzieło. Ładna pogoda i relaksująca atmosfera sprzyja spacerowi. Dochodzimy aż do Zocalo, duży odcinek idąc przez stary Park Alameda. Przy jednym z narożników wielkiego placu jest hotel Holiday Inn, który ma na ostatnim piętrze taras, z ktorego jest piękny widok na Katedrę i cały „rynek” – wspaniałe miejsce na lunch!! Po lunchu kręcimy się jeszcze trochę w wokół Zocalo, po czym łapiemy taksówkę i wracamy do hotelu. Taksówkarz  nie może znaleźć naszego hotelu i w końcu dojeżdżamy na miejsce robiąc coraz ciaśniejsze pętle. Liczy nam połowe tego co na liczniku, bo twierdzi, ze to jego wina. 
       Tak a propos taksówek, to zawsze nas zastanawiało, że taksówkarze w stolicy nie orientują się jak jechac. W końcu zawsze mieli łatwy kurs po śródmieściu a rzadko kiedy trafiali pod wskazany adres bez kłopotów i naszej pomocy. Opłaty tez były różne i choć domyślaliśmy się, że było to zwykle jakieś oszustwo, to nigdy nie zorientowalismy się o co dokładnie chodziło. Raz taksowkarz miał nas zawieść z Zocalo pod sklep z wyrobami „cepeliowskimi” na Paseo de la Reforma. Nie miał licznika, bo jak nam tlumaczył, ktoś mu ukradł minionej nocy. Gdy nas dowiózł na miejsce zaproponował 50 peso, ale moją kontrpropozycję 30 peso przyjął bez wahania...
      Mexico City jest jedną z 10 największych metropolii na swiecie i czuje się to na każdym kroku. Chodząc po miescie odkrywamy stale jego nowe uroki. Piękna nowoczesna architektura miesza sie ze starą kolonialną zabudową. Wielkie i szerokie aleje przplatane są parkami, w których można znaleźć ciszę i miejsce do relaksu. Jednego dnia idąc spacerkiem aleją wytyczoną rzędem starych drzew dotarlismy do Muzeum Antropologicznego. W parku przed muzem jest wysoki słup jakby zaraz mieli się na niego wspiac voladores.I rzeczywiscie, patrzymy, a na słup wspinają się kolorowo ubrani ludzie, zupełnie jak w Papantla. Po występie podchodzimy do nich, a oni potwierdzają, że są z Papantla!! Gwoli krótkiego wyjasnienia, tradycjavoladores pochodzi z północnego regionu dzisiejszego stanu Veracruz i wiąże się ze starym rytuałem Totonaków, którzy w ten sposób kierowali modlitwę do boga Xipe Totec by zesłał na ziemię deszcz. 
      W okolicach muzem jest sporo młodzieży, chętnej by nawiązać rozmowę z cudzoziemcami po angielsku. Wszyscy ewidentnie zakladają, że każdy biały zna angielski, podobnie jak i w Indonezji. Tam też młodzi ludzie do nas podchodzili i pytali czy mogą z nami przeprowadzic krótka rozmowę po angielsku, tłumacząc, że takie dostali zadanie ze szkoły. Parę razy z wielkim zdziwieniem nam wyjawili, ze nie wszyscy biali mówią dobrze po angielsku, i jak to jest możliwe... O ile szkolna młodzież w Indonezji można było zawsze rozpoznać po nieskazitelnie czystych szkolnych mundurkach, to ci w Mexico City zawsze mieli jakiegos opiekuna ze szkoły, który w razie czego pomagał w tłumaczeniu. My jako starzy nauczyciele zawsze taką inicjatywę popieramy i chętnie parę „dydaktycznych” słów w takich okolicznosciach zamieniamy. W Mexico City opiekunka jednej z grup gdy się dowiedziala, ze jestesmy z Polski, wyglosiła nam takie płomienne kazanie o Papieżu i Polsce, że Mariola aż miała łzy w oczach.
       W czwartek wstąpilismy do biura Hertza aby załatwić samochód na podróż. Uznalismy, że cena jest własciwa, więc od razu zamowilismy sobie pojazd. Co prawda potrzebowalismy go dopiero na sobotę, ale panienka chcąc się go już pewnie pozbyć z garażu dała nam dwa dodatkowe dni gratis. 

Tula

          ​W sobotę rano wyruszamy do Tula, starożytnego miasta Tolteków. Wyjazd z wiekiego miasta w okreslonym kierunku jest często bardziej zawiły niż wjazd, zwłaszcza do centrum, które się jako tako zna. Uważam to za duży sukces, ze pomylilismy sie tylko raz ale szybko to zauważylismy i od razu udało się błąd naprawić. Wielopasmowe aleje, ktore nagle rozjeżdżaja sie bez uprzedzenia w różne strony z drogowskazami nie do końca logicznie ustawionymi i napisanymi zawsze byly naszą zmorą w całym kraju, a co dopiero w takim molochu jak 20-milionowa stolica Meksyku!!! Ale udało się! Robimy jeszcze krótki przystanek w Tepotitztlan, gdzie jest stary i zabytkowy kosciół i jedziemy dalej.
          Znalezienie wjazdu do ruin też nie przyszło nam łatwo, ale jako, ze życzliwych ludzi nie brakowało, to w końcu wjechalismy na własciwą drogę. Przez około 300 lat Tula byla stolicą państwa Tolteków i w okresie swojego najwiekszęgo rozkwitu liczyla około 30 tysięcy mieszkańców. Oprócz piramid, wielkiego boiska do mezoamerykanskiej gry w piłkę i resztek okazalach niegdys palacow, na co wskazywalyby dziesiatki kolumn, miasto dzis najbardziej znane jest z wielkich posągów wojowników stojących dumnie na szczycie jednej z piramid. Gdy miasto upadło na przełomie XII i XIII wieku, zaczęły je przejmować inne okoliczne ludy, aż wreszcie zawładnęli Tulą Aztekowie, którzy wywieźli najcenniejsze elementy sztuki do Tenochtitlan, swojej stolicy. Dzis Tula jest rzadko odwiedzana przez turystow spoza Meksyku, gdyż ci wolą udać się do o wiele sławniejszych ruin Teotihuacan leżących bardziej na wschód... Ale skoro tam bylismy 8 lat temu, to tym razem naszym obowiązkiem było zobaczenie Tuli.

Queretaro i San Miguel de Allende

         ​Po dlugim dniu i na konczacych sie resztkach energii docieramy do Queretaro. Znajdujemy hotel i wreszcie mozemy sie zrelaksowac po pierwszym jakze tresciwym dniu naszej samochodowej podrozy po wielkim Meksyku. Nastepnego dnia rano postanawiamy pojechac na sniadanie do starego srodmiescia. Parkujemy samochod w jednej z waskich starych i bajecznie kolorowych uliczek i ruszamy do rynku w poszukiwaniu dobrej restauracji na sniadanie. Coz moze byc lepszego niz miejsce pod drzewami na plycie starego placu z widokiem na fontanne i stare kamienice z arkadami. W takim otoczeniu wszystko smakuje lepiej! Po posilku ruszamy na krotki obchod miasta. Ze wzgorza wypatrujemy dlugi na 2 km stary akwedukt, ktory jest symbolem miasta. Ostani luk akweduktu znajduje sie w klasztorze Franciszkanow, co swiadczy o przedsiebiorczosci tych braciszkow. W tymze klasztorze spedzil ostanie dni swego zycia, czekajac na egzekucje cesarz Maksymilian.
Idac z klasztoru w strone centrum slyszymy za soba „dzien dobry”. Mlody, schludnie ubrany mezczyzna z malym plecaczkiem pozdrawia nas z usmiechem. Po krotkiej wymianie podrozniczych informacji dowiadujemy sie, ze jest Franciszkaninem (mieszkajacym w Rzymie) i zatrzymal sie tu w ramach swojej polsluzbowej misji po Meksyku. Hmm, jak sie pozniej okazalo byl to jedyny raz gdy uslyszelismy polskie slowo w czasie naszej calej 40-dniowej podrozy po jakby nie bylo turystycznym i czesto odwiedzanym przez Polakow Meksyku...
        Po spacerze musimy jeszce wrocic do hotelu po bagaz i ruszamy w dalsza droge, do San Miguel de Allende. Jest to male kolonialne miasteczko, ktore w czasach swej najwiekszej swietnosci wzbogacilo sie na wydobyciu srebra. Dzis jakby odzylo powtornie, gdyz jakis  czas temu upatrzyli je sobie amerykanscy emeryci ceniacy sobie spokoj, dobry klimat i eleganckie zycie za przystepna cene. Ilosc kosciolow na metr kwadratowy jest tu wyzsza niz w starym Krakowie. Niektore stoja tak blisko siebie jakby mialy dzielic te sama dzwonnice lub kruzganki. Najbardziej wyrozniajacym sie kosciolem jest Parequeria stojaca przy glownym placu zwanym El Jardin czyli Ogrod. Jej dziwaczna fasade i wieze bedace mieszanka gotyku i baroku trudno zapomniec lub pomylic z jakimkolwiek innym kosciolem w Meksyku. W niedziele poznym popoludniem trafiamy na „rynek glowny”, gdzie akurat odbywa sie pyszna zabawa. Na srodku jest mala muszla koncertowa w ksztalcie okraglej altanki, gdzie przygrywa zespol a na plycie rynku tanczy mnostwo par. Trzech mezczyzn w srednim wieku sie wyraznie wyroznia zarowno umiejetnosciami jak i strojem – to nauczyciele z miejscowej szkoly tanca. Pierwsza lekcja, na rynku, jest za darmo... Wszyscy sie swietnie bawia: muzycy przygrywajacy do tanca, tanczacy i obsiadujacy wszystkie lawki i murki mniej lub bardziej przypadkowi widzowie. 
            Miasto jest pofaldowane, waskie uliczki to pna sie w gore, to opadaja w dol, lecz de facto lezy w dolinie, wiec aby miec naprawde piekny na nie widok, trzeba sie wspiac okolo 1.5 kilometra od centrum na droge dojazdowa do miasta. Taki spacer postanowilismy sobie zrobic ktoregos dnia. Idac nieco na azymut i pod gore, troche bladzilismy czasami idac waska sciezka przez krzaki, ale ostatecznie cel swoj osiagnawszy moglismy podziwiac panorame miasta z najwyzszego punktu. Schodzac pozniej w dol waskimi uliczkami podziwialismy stale zmieniajace sie widoki.
           Poniewaz stare miasto jest w sumie niewielkie, moglismy wyprobowac polecane przez wlasciciela hotelu mieszczace sie tam restauracje. Do dzis mamy przed oczyma chiles en nogada (nadziewane papryki), swietnie przyrzadzone i tak smakowite, ze wciaz czujemy tamten boski smak. Nigdy juz pozniej nie udalo nam sie tego dania powtornie zjesc, mimo naszych szczerych checi.

Guanajuato

           ​Po czterech dniach spędzonych w uroczym hotelu Casa Gonzales, wyruszamy do Guanajuato. Trasa okolo 60 km wiedzie waska droga po plaskowyzu. Aby dojechac do starego srodmiescia wjezdzamy do dlugiego tunelu, a gdy z niego wyjezdzamy, to od razu wpadamy w labirynt waskich i kretych uliczek. Nasz plan centrum jest bezuzyteczny, bo nawet gdy sie wrecz przez przypadek cos z nim zgadza, to okazuje sie, ze nie mozna skrecic tam, gdzie chcemy. Nasze niezdecydowanie na jednym z nieoczekiwanych rozjazdow, gdzie trzeba bylo podjac kolejna kluczowa decyzje, wykorzystal chlopiec, ktory zaoferowal sie, ze nas poprowadzi do wskazanego hotelu. No i co tu zrobic, on nam goraczkowo tlumaczy, ze jest z „agencji”, i nam znajdzie hotel, i dojazd jest skomplikowany, a my jestesmy nieco nieufni: moze tak lokalni banditosporywaja zagubionych turystow? On, widac przyzwyczajony do podobnej postawy przyjezdnych, niezrazony zaczyna isc przed nami machajac na nas. Ruszamy wiec za nim. Rzeczywiscie, robiac rozne wygibasy naszym malym samochodem przeciskamy sie waskimi uliczkami. 200 metrow pozniej jestesmy na miejscu. Mariola idzie rzucic okiem na hotel, ale po chwili wraca zawiedziona. Nasz przewodnik proponuje, ze nas zaprowadzi do innego hotelu, ktory moze nam sie lepiej spodoba. Zostawiamy wiec nasz samochod wcisniety w waska uliczke i idziemy pieszo.  Drugi strzal jest trafiony i ladujemy w hotelu vis a vis Katedry, a z naszego pokoju prawie reka mozna dotknac jej fasady. 
           Nasz chlopiec w ramach napiwku pomaga mi trafic na parking, na który jedziemy wąskimi serpentynami okolo 400 metrow. Wracamy do hotelu po schodach, ktore przechodza w ulice i wychodzimy z boku Katedry na nasz hotel. Na dzis z samochodem bierzemy juz rozbrat i poruszamy sie tylko na nogach. 
           Przy cichym i spokojnym San Miguel Guanajuato jest rozkrzyczana i tetniaca zyciem metropolia. Swe bogactwo miasto zawdziecza srebru, ktore choc juz nie w tym wymiarze co dawniej, nadal wydobywa sie w niektorych sposrod wielu kopalni rozlokowanych na okolicznych wzgorzach. Natomiast te kopalnie, ktore kiedys byly na terenie miasta nadal sa uzywane, ale juz tylko jako tunele i parkingi. Dawne poklady stanowia dzis niemal drugie podziemne miasto. Podziemne skrzyzowania z sygnalizacja swietlna, parkingi i pasaze nie ulatwiaja zadania przyjezdnym. Plan miasta jest tak skomplikowany, ze nie mozemy wyobrazic sobie przewodnika, ktory moglby go rozszyfrowac. 
        Z miasta gorniczego Guanajuato zmienilo sie w miasto studenckie. W okresie letnim studenci przebrani w dawne stroje zabawiaja przechodniow dowcipami i piosenkami. Sympatycznym, pochodzacym z Hiszpanii zwyczajem jest obchod miasta z osiolkiem niosacym wino (Callejoneadas). Studenci, za ktorymi podaza tlum widzow, powoli ida przez miasto grajac na gitarach i spiewajac, a na okreslonych przystankach czestuja winem przechodniow... 
      Jednego dnia, przed polnoca, z hotelowego balkonu ogladalismy przechodzacy po ulicy maly orszak rozspiewanej braci studenckiej – ich trasa akurat tedy przebiegala. Zmeczeni po calodziennych wrazeniach dosc pozno poszlismy spac... Nieoczekiwanie, jeszcze przed switem w katedrze  odezwaly sie dzwony! Eratyczne, bez rytmu i o tak dziwnej porze!? To chyba jacys pijani wdarli sie na dzwonnice – pomyslelismy – pewnie zaraz przyjedzie policja i aresztuje winowajcow, ktorzy o 5:30 zaklocaja nam boski spokoj... Tymczasem dzwonienie trwalo z krotkimi przerwami dobre pol godziny a gdy juz zaczelismy zapadac z powrotem w blogi sen liczac, ze uda nam sie jeszcze uratowac czesc nocy, na arene wkroczyla orkiestra mariachi... Grali tak pieknie, ze nasz sen sie ulotnil juz bez zlosci. Usiedlismy na naszym malym balkoniku i oddalismy sie muzyce tego niezwyklego koncertu. Gdy zaczelo wschodzic slonce, orkiestra mariachi sie zmienila. Teraz przed Katedra ustawila sie inna grupa ubrana na odmiane w piekne czerwone stroje. Orkiestry zmienialy sie co godzine a gdy slonce bylo juz wysoko  i my szlismy na sniadanie, przed kosciolem pojawila sie spora grupa Indian ubrana w roznokolorowe stroje,  we wspanialych pioropuszach na glowie i zaczela tanczyc do dzwieku wielkich bebnow i grzechotek... Dowiedzielismy sie, ze tak poszczegolne grupy oddaja czesc Matce Boskiej w ramach Fiesta de la Virgen del Carmen, ktorej wlasnie bylismy swiadkami!
       Inna osobliwoscia Guanajuato jest muzem mumii. Wlasciwie nie sa to mumie lecz zakonserwowane w ziemi ciala zmarlych. Polaczenie suchego klimatu, wysokosci i specyficznych wlasciwosci gleby przyniosly zadziwiajace rezultaty. W muzeum zgromadzono dziesiatki zmumifikowanych cial pochowanych w Guanajuato. Wsrod nich sa dzieci, osoba zakopane zywcem i kobieta w ciazy...  Kto wie czy nie jest to jedyne takie miejsce na swiecie! Do Muzem Mumii i polozonych na pobliskich wzgorzach starych kopalni srebra pojechalismy samochodem. Troche bladzac i czesto pytajac o droge dotarlismy jednak wszedzie, gdzie chcielismy. Oczywiscie trafienie z powrotem do naszego hotelu okazalo sie ponad miare naszych nawigacyjnych zdolnosci... Znowu krazymy po ciasnych uliczkach starego miasta i metoda prob i bledow szukamy drogi do celu, ktory, jak nam sie stale wydaje jest blisko, ale w zaden sposob nie mozemy sie wstrzelic we wlasciwa uliczke. I znowu, tak jak wczoraj przed naszym samochodem wyrasta chlopiec-przewodnik, ten co wczoraj! Zapraszamy go do samochodu, a ten nas prowadzi jak po sznurku na parking.
        Czas jechać dalej. Walizki spakowane, hotel zapłacony. Jeszcze tylko muszę przywieźć samochód pod hotel, aby nie targać ze soba kilkaset metrów bagażu. Na wszelki wypadek jednak proszę, aby ktos z hotelu poszedl ze mną na parking żeby mi pokazać drogę z parkingu pod hotel. I byla to bardzo sluszna decyzja, bo z powrotem z parkingu trasa niespodziewanie sie wydluzyla do 3 kilometrow, z czego 2 przejechalismy tunelami, raz w prawo, raz w lewo, w dol w gore, az wreszcie po 15 minutach dotarlismy pod hotel. Przypomina mi sie tu anegdota, jak Hans Frank w czasie okupacji „zaprosil” do siebie na Wawel owczesnego metropolite krakowskiego, a ten mu na to odpowiedzial, ze droga na Wawel z Palacu Biskupiego jest taka sama jak w druga strone... W Guanajuato jednak cos takiego by juz nie przeszlo...

​Mexico City, Tula, San Miguel de Allende, Queretaro, Guanajuato

W kalejdoskopie Meksyku

A trip through 12 states of south-western Mexico

Na srebrnym szlaku

Mazatlán

       4 dni spędzone na niczym pozwoliły nam naładować akumulatory. Postanawiamy wyruszyć w dalszą drogę – następny długi skok długosci 400 km do Los Mochis. Miasto samo w sobie jest jeszcze mniej szczególne niż Mazatlan, ale tu rozpoczyna swoj bieg El Chepe, jeden z najslynniejszych pociagow na swiecie. Laczy on Los Mochis z Chihuahua. Cala trasa liczy 650 km i czesciowo prowadzi przez Barranca del Cobre, najwiekszy kanion na swiecie. 
       Na miejsce przybywamy wczesnym popoludniem. W naszym hotelu jest agencja podrozy, przez ktora staramy sie zaaranzowac tygodniowy pobyt w roznych miejscach kanionu jak i bilety na pociag. Idziemy na zakupy i na obiad, a gdy wracamy wszystko juz jest zarezerwowane, i bilety kupione. Nasz samochod bedziemy mogli na tydzien zostawic na hotelowym parkingu. Musimy sie przepakowac bo chcemy z soba wziac tylko jedna walizke i byc gotowi na 6 rano, bo o tej godzinie wyrusza El Chepe. 
       Na dworcu jestesmy gdy panuje jeszcze glucha noc. Pare minut po 6 pociag rusza. Pierwsze 120 km prowadzi po rowninie, lecz pociag sie niemilosiernie wlecze. Za oknami w ciemnosciach majacza na poczatku slumsy, jakich jeszcze w Meksyku nie widzialem. Zastanawiam sie jaka jest przyczyna, ze w tak bogatych krajach jak Brazylia i Meksyk jest miejsce na takie skrajnosci. Trasa zaczyna nabierac rumiencow przed miejscowscia Temoris i na dystansie 150 km pociag wzniesie sie 2000 metrow, w najwyzszym miejscu osiagajac wysokosc 2500 m npm. Zaczynaja sie widoki, z ktorych trasa jest taka slynna. Aby miec lepszy widok stoje przy przejsciu do innego wagonu, w miejscu gdzie mozna latwo sie wychylic po obu stronach pociagu. A jest co ogladac! Pociag, to wjezdza do jednego z 86 tuneli, to wynurza sie z ciemnosci wprost na jeden z 37 mostow położonych nad przepaściami. Stosunkowo krótki pociąg ciągna 2 lokomotywy diesla. Pniemy sie teraz ostro do gory. Koła ostro zgrzytaja na ciasnych zakretach pojedynczego toru wijacego sie wzdluz skalnych zboczy. Z jednej strony pociag zdaje sie ocierac o skaly, podczas gdy z drugiej wystaje nad urwiskiem. Przez kilka godzin stoje jak urzeczony nie mogac sie oderwac od okna. 
          Do Creel polozonego niecale 400 kilometrow od Los Mochis dojezdzamy po 11 godzinach. Wyczyn porownywalny do Madagaskaru, z ta jednak roznica, ze tu jechalismy pociagiem pospiesznym!! Creel jest polozone na polnocnej krawedzi kanionu i w planie mamy tutaj dwudniowy pobyt. Najwieksza okoliczna atrakcja jest piekny wodospad Cusarare wysokosci okolo 50 metrow. Aby sie do niego dostac wynajmujemy samochod terenowy z kierowca. Droga jest rzeczywiscie ciezka. Pare razy przejezdzamy przez rzeke. W jednym miejscu mijamy zagrzebany po osie mikrobus, ktorego kierowca ewidentnie nie znal drogi w brod. Ostatni okolo kilometrowy odcinek idziemy pieszo. Wodospad jest calkiem okazaly i ogladamy go i z gory i od dolu. Dzis jest 31.VIII. i maja miejsce obchody dnia sw.Ignacego. Dla Indian Tarahuamara z jakichs wzgledow jest to wazny dzien i w pobliskiej miescowosci, gdzie jest malutki kosciolek pod jego wezwaniem, odbywa sie kilkudniowa fiesta. Spiewy i tance sa raczej bez ikry, co nasz kierowca tlumaczy duza iloscia alkoholu spozywana juz od paru dni a conto uroczystosci, ktore w zasadzie powinny sie zaczac dopiero dzis... Dla nas jednak jest ciekawa sama obecnosc kolorowo ubranych kobiet siedzacych na okalajacym kosciol murku zajetych soba. Tak surowo wygladajacego kosciola wewnatrz chyba jeszcze nigdy w zyciu nie widzialem. Dla nas ma to jednak wiele uroku!
           Tarahumara zamieszkuja rejon kanionu od tysiecy lat. Nigdy nie zostali podbici ani przez inne ludy indianskie ani przez Hiszpanow, przez caly czas zachowujac swa odrebnosc etniczna i kulturowa. Swe domostwa buduja czesto na urwistych polkach skalnych, ktore wygladaja jak „napowietrzne wioski” z Verne’go z ta tylko roznica, ze sa zawieszone nie na drzewach, lecz na skalach. Inne wkomponowane sa w teren „pod wiszaca skala”. Duzo Tarahumara mieszka w jaskiniach. Odwiedzilismy jedna Indianke, ktora od urodzenia mieszka w jaskini od 64 lat. Podobno nawet sam gubernator stanu Chuhuahua probowal ja przekonac aby sie przeniosla do oferowanego jej domu.
           Creel jest naszym najdalszym punktem podrozy. Po dwoch dniach ponownie wsiadamy do El Chepe i rozpoczynamy juz powrotna droge. Pierwszy odcinek jest krotki, bo liczy tylko 30 km. Mamy jednak dylemat gdzie wysiasc, gdyz nasz bilet podobnie jak i nasz rozklad trasy z agencji niezbyt wyraznie okresla czy mamy wysiasc na pierwszym przystanku czy na drugim. Na szczescie pociag ma dosc dlugi postoj w Divisadero, czyli na nastepnym przystanku, wiec wysiadamy ale nie oddalam sie z bagazem od pociagu, podczas gdy Mariola probuje ustalic, czy ktos na nas czeka. Ostatecznie udaje jej sie ustalic, ze wysiadamy na nastepnym przystanku, ktory jest odlegly tylko jakies 6-7 km. Wsiadamy wiec z powrotem. Pociag powoli sie wlecze i za jakies 20 minut zatrzymuje sie w wawozie, gdzie jest tylko maly drewniany podest i 2 drewniane budki po obu stronach peronu. Przystanek sie nazywa Barranca i teraz juz rozumiemy dlaczego jest napisany w nawiasie obok Divisadero, poprzedniej stacji. Ten przystanek jest zrobiony tylko z mysla o pasazerach nocujacych w jednym z dwoch hoteli polozonych na samej krawedzi kanionu. Co za miejsce!!!. „Tylko dla orlow” chcialoby sie rzec! 
             Wszystkie pokoje maja widok na konion, ktory w tym miejscu jest dosc gleboki. Mamy wielkie okno na cala sciane i taras. Widoki zapieraja dech w piersiach, i jakby sam krajobraz komus nie wystarczal, to zmieniajace sie swiatlo i ciemne chmury wypuszczajace strugi ulewnego deszczu i wiazki blyskawic poznym poludniem trzymaja w napieciu jak najlepszy film.
           Obok nas mieszka sympatyczne malzenstwo. Jose i Arasceli pochodza z Veracruz, ale mieszkaja w Mexico City. Najpierw wymieniamy zdawkowe uwagi na temat pieknych widokow z naszych pokoi, nastepnie razem zjadamy kolacje, a pozniej jeszcze zamawiamy butelke lokalnego wina. Pomimo naszego mocno zardzewialego hiszpanskiego, udaje nam sie jednak poruszyc dosc wszechstronne tematy... 
           Barranca del Cobre to nie jeden kanion tak jak Grand Canyon, czy Canon del Colca, lecz jest to cala siec kanionow ktora tworzy az szesc roznych rzek. Najglebsza odnoga Barranca jest kanion rzeki Urique, ktory w najglebszym miejscu osiaga glebokosc 1870  metrow. Nasz nastepny przystanek w kanionie jest polozony w poblizu gory Cero de Galletas, skad jest piekny widok wlasnie na Barranca de Urique. Czekamy wiec kolejny raz na pociag, ktory zawsze sie spoznia. Trudno powiedziec co jest tego przyczyna – moze po prostu rozklad jazdy zostal napisany zbyt optymistycznie i nalezy go dostosowac do rzeczywistych warunkow. Przystanek Barrancas jest polozony na zakrecie wewnatrz waskiego korytarza w skale, wiec zanim zobaczymy pociag, to slychac go juz od pieciu minut gdy sapiac przeciska sie po ostrych zakretach. Z Barrancas do Bahuichivo jest okolo 40 kilometrow czyli okolo godzina drogi, ale ze stacji jedziemy jeszcze 40 minut do Cerocahui, malutkiego miasteczka, ktore powstalo jako misja jezuicka 250 lat temu. Z tamtych czasow pochodzi piekny kosciolek i klasztor, w ktorym obecnie miesci sie hotel, w ktorym zamieszkamy. Cerocahui lezy na wysokosci 1500 metrow, wiec tym razem kanion ogladamy poniekad od dolu.
             Wchodzimy do hotelu Mision i kogo widzimy: Jose i Arasceli, czyli juz wiemy jak spedzimy wieczor... Tu jest o wiele cieplej niz w gornych partiach kanionu na wysokosci 2600 m. Jest juz prawie godzina 16 i wlasnie zaczela sie codzienna okresowa ulewa. Wewnatrz atrium hotelu sa rozwieszone butelki ze slodka woda, ktore przyciagaja roje kolibrow, ktore uwijaja sie wokol nich jak osy. Lataja bezszelestnie, ale cwierkaja przy tym piskliwie ozywiajac w ten sposob to senne miejsce. Wina meksykanskie nigdy nie zdobyly swiatowych rynkow i najczesciej pojawiaja sie na stole tylko lokalnie, czyli w okolicach, w ktorych powstaja. Wlasnie taka lokalna slawe zdobylo wino Mision, ktore produkowane jest w Cerocahui, a winnice znajduje sie na zapleczu hotelu. No coz, trudno nie skusic sie na buteleczke wieczorem...
           Na drugi dzien rano umawiamy sie z Juanem, ze pojedziemy na koniu do pobliskiego wodospadu okolo 1.5 godziny w jedna strone. Bedzie muy tranquilito zapewnia nas Juan. Przez pierwsze 40 minut, gdy jedziemy po lakach wszystko sie zgadza, ale oto wjezdzamy do lasu, gdzie zaczynaja sie „schody”. Waska sciezka to pnie sie ostro pod gore, to opada gwaltownie w dol. 2 razy przechodzimy przez  rwacy potok. Wowczas Juan trzyma nasze konie za uzde aby nie probowaly szukac lepszej drogi na wlasna reke. Konie nie sa podkute aby im sie nie slizgaly kopyta na skalach i kamieniach. W dwoch miejscach sciezka przecina sie ze stroma skala. Hmm, a mialo byc tranquilito... Gdy kon wychodzi po czyms takim pod gore to jest to jeszcze w miare naturalna pozycja, ale przy zejsciu w dol, gdy „rumak” prawie siedzi na zadzie i slizgaja mu sie kopyta na skale, to poziom adrenaliny u jezdzca sie gwaltownie podnosi. Juan, ktory ta sciezka przeprowadzil juz tysiace turystow takich jak my, stale powtarza : todo bien, tranquilito... Podchodzimy pod dosc wysoki choc waski wodospad. Wokol jest las i gory, magiczne miejsc, nasz wysilek zostal wynagrodzony. Druga atrakcja Cerocahui sa widoki z Cero de Galletas na kanion rzeki Urique, ale na szczyt wjezdzamy juz samochodem...
          W Barranca del Cobre spedzilismy 6 dni, o wiele za malo aby sie z nim calkowicie zapoznac, ale wystarczajaco aby poczuc jego ogrom i charakter. Porownujac go do innych wielkich i znanych kanionow na swiecie, ten jest o wiele bardziej zielony, a dodatkowa atrakcja jest fakt, ze zamieszkaly jest przez duza odrebna grupe etniczna, jaka stanowia Indianie Tarahumara. Do Los Mochis wracamy pociagiem. Jeszcze raz spedzam kilka godzin w drzwiach wychylac sie z wagonu by jak najwiecej zobaczyc, chcac w ten sposob utrwalic sobie przesuwajace sie przed oczami widoki...

Barranca del Cobre

Zacatecas i La Quemada

       Po czterech dniach robimy duży skok, bo 630 km do Mazatlan. Wczesniejsze błądzenie po Zacatecas miało swoje dobre strony, bo przynajmniej poznalismy droge jak wyjechać. Pierwszy odcinek do Durango przejeżdżamy szybciej niz myslelismy. Juz zaczynamy kalkulowac, ze jak tak dalej pojdzie to bedziemy przed 16 na miejscu. W Durango czujemy sie jak na jakims filmie o blizej nieokreslonym gatunku. Co chwile przejezdza konwoj samochodow policyjnych na sygnale. Na stopniach i na platformie stoja uzbrojeni po zeby policjanci ubrani na czarno i zamaskowani jak wojownicy ninja. Na ulicy tez mijamy tak samo ubranych funkcjonariuszy. Przypomina nam sie jak nam taksowkarz Potosi opowiadal o szlakach narkotycznych, ktore przechodza przez niektore pustynne rejony kraju...
       Zaraz za Durango droga zmienia sie nie do poznania. Zaczynaja sie niekoczace sie zakrety, ktore sa tak ciasne, ze wielkie ciezarowki z naczepami aby nie stoczyc sie w przepasc musza uzywac obu pasow, co bardzo spowalnia ruch w obie strony. Mijamy kilka przeleczy, najwyzsza na wysokosci ponad 3000 metrow. Pojawia sie mgla. Kaktusy ustepuja miejsca iglastym drzewom. Gdyby nie te gory, to czulibysmy sie tak jak w Polsce. 200 kilometrow takiej drogi daje nam sie obojgu we znaki. Na poczatku zatrzymujemy sie pare razy aby porobic zdjecia pieknym widokom, pozniej aby nasz blednik doprowadzic do jakiej takiej stabilnosci. Zdrowo zmeczeni dojezdzamy na miejsce dopiero na 18... i to jeszcze po zmianie czasu zyskujac jedna godzine, bo przekroczylismy strefe czasowa, a takze po raz kolejny przecielismy Zwrotnik Raka. 
        Wysiadamy z samochodu, a tu jak w lazni parowej 35 C i maksymalna wilgotnosc – wreszcie prawdziwy Meksyk! Na kolacje idziemy do hotelowej restauracji nad brzegiem Pacyfiku. Od morza wieje swiezy wiaterek, ktory w znacznym stopniu niweluje skutki upalu. Wkrotce zaczyna sie spektakularny zachod slonca. Czujemy sie jak na innym swiecie!
     Mazatlan jest bardzo nowym miastem, a najstarsza „zabytkowa” czesc pochodzi z poczatku XX wieku. Przyjezdza sie tu w zasadzie tylko i wylacznie po to aby polezec na jednej z wielu plazy ciagnacych sie calymi kilometrami wzdluz oceanu. Niby caly swiat ogarnal kryzys budowlany, a tu na kazdym kroku czlowieka zagaduja, wrecz podstepnie podchodza, aby sie dal chociaz namowic na spotkanie z agentem odtime sharing. Dla nas taka forma „inwestycji” byla zawsze kompletnie bez sensu tak czy owak, wiec uczymy sie jak szybko splawic natretow. W mig odkrywamy, ze wystarczy powiedziec, ze jestesmy z Polski, a zazwyczaj naganiacze od razu nas zostawiaja w spokoju nawet nie wyjawiajac swoich intencji. Czasem jednak niektorzy niedowierzajaco pytaja patrzac nam gleboko w oczy – z Polski jestescie, ale nie mieszkacie gdzies w Nowym Jorku? Nie! – odpowiadamy z czystym sumieniem i usmiechem na twarzy.
       Coz mozna robic w Mazatlan przez kilka dni oprocz picia Margarity i patrzenia na spienione fale Pacyfiku doplywajace jak na wyscigi w rozne czesci plazy? Ano mozna sie przejadac krewetkami, gdyz miasto jest niekoronowana swiatowa stolica krewetek. A zatem Margarita i krewetki w kazdej postaci: molcajete, ceviche... a nawet pizza! Odkrylismy swietna i niedroga restauracje po drugiej stronie miasta tuz obok portu nad samym morzem, a ze mamy samochod wiec dla rozrywki przemierzamy 10-kilometrowa trase wzdluz wybrzeza tam i z powrotem. Przyjemny wiaterek od morza gasi nieco upal w ciagu dnia, a krzyk mew i nisko przelatujace pelikany dopelniaja reszty.
       Po poludniu, gdy wiatr zmienia kierunek i przybiera na sile na niebie pojawiaja sie spadochrony holowane na dlugiej linie przez motorowki. Mariola sie zapala do pomyslu zobaczenia miasta z lotu ptaka. Negocjujemy cene i postanawiamy poleciec. Najpierw Mariola, pozniej ja. Oboje jestesmy bardzo podnieceni po locie – przezycie na prawde wspaniale!

     Trase z Real de Catorce do Zacatecas zapamiętałem jako jedną z najpiękniejszych w całym Meksyku. Droga prowadzi przez zieloną półpustynię porosniętą niecodzienna roslinnoscią. Jeszcze ten zapach! Pachnąca pustynia, nie do wiary!! Przez katusowy busz o roznych odcieniach zieleni przecina sie waska nitka drogi od horyzontu do horyzontu, zadnych samochodow, tylko wiatr delikatnie swiszcze w kolcach...
       Zacatecas jest polozone na kilku wzgorzach, przenajmniej takie wrazenie sie odnosi gdy wjezdza sie do miasta naiwnie wierzac, ze drogowaskazy doprowadza nieobznajomionemu z topografia miasta kierowce na Stare Miasto. Trzy razy juz nam sie wydawalo, ze zaraz dojedziemy na miejsce, bo wieze widocznej w poblizu Katedry sa tuz tuz, gdy nagle ulica zaczyna gwaltownie skrecac pod gore i za kilkanascie minut ladujemy na ktoryms z okalajacych miasto wzgorz. Za trzecim razem pytamy jakies pani w srednim wieku jak dojechac do centrum. Ona od razu sie zastrzega, ze nie jest stad, ale napewno nalezy pojechac tedy – wskazuje wyraznie reka. I rzeczywiscie, po 15 minutach jestesmy na Starym Miescie. Nikt tak nie rozumie przyjezdnych jak inny obcy. Oddychamy z ulga, przynajmniej pierwsza czesc poszukiwan zakonczyla sie sukcesem. Teraz tylko jeszcze wytropic nasz hotel i mozemy sie udac na zasluzony odpoczynek, ale to tez nie jest takie latwe. Jezdzimy tam i z powrotem ulica, na ktorej ma byc zarezerwowany przez nas wczesniej na internecie hotel, lecz hotelu nie ma. Parkujemy samochod i probujemy go odnalezc chodzac pieszo i gesto pytajac przechodniow. Wszyscy usilnie probuja przywolac w pamieci miejsce, o ktore pytamy, ale po chwili kazdy kreci przeczaco glowa – no se, lo siento... Wreszcie pewna starsza pani usmiecha sie i mowi:
- Widza panstwo ten plac? Tam nalezy skrecic w prawo. Hotel jest w samym rogu!
       Na kolacje idziemy pieszo do jednego z najbardziej niezwyklych hoteli w miescie, Quinta Real, ktory miesci sie w zabudowaniach dawnej areny do corridy. Siadamy przy stoliku przy oknie z widokiem na arene a tuz obok przechodzi stary akwedukt... Co za wspaniale miejsce! Jedzenie tez jest wysmienite.
     Zacatecas jest miastem ze wszech miar niezwyklym. Polozone na wysokosci 2500 metrow nad poziomem morza ma klimat wysmienity: temperatury umiarkowane, powietrze suche a o przechodzacym opodal Zwrotniku Raka przypominaja nam o tej porze roku jedynie krotkie burze, ktore regularnie przechodza okolo 5-6 wieczorem. Mnostwo tu wspanialej architektury swieckiej i zakralnej. Miasto jest bardzo zadbane i czyste i spacerowanie po nim to prawdziwa przyjemnosc. Mocno pofaldowane srodmiescie sprawia, ze czlowiek nigdy sie tu nie nudzi, bo na kazdym rogu czeka niespodzianka: czy dalej bedzie w dol czy w gore... 
        Wsrod roznych atrakcji nalezy wymienic stara kopalnia srebra, ktorej czesc jest udostepniona do zwiedzania. Poruszamy sie 400 metrow pod ziemia nie zjezdzajac w ogole w dol! Taki stan rzeczy jest mozliwy gdyz kopalnia jest wewnatrz wzgorza, wiec wchodzac na poklad polozony u jej podnoza nad glowa mamy kilkaset metrow kopalni...
      Nastepna atrakcja jest kolejka linowa, ktora na stale wpisala sie w widok miasta gdy sunie nad zabytkowym srodmiesciem na wzgorze La Buffa. Lina jest wlasciwie zawieszona miedzy dwoma wzgorzami, co daje ten niezwykly efekt, jakby kolejka poruszala sie miedzy wiezami Katedry. Rownie piekne widoki sa z wagonika, gdy pod nami przesuwa sie powoli cale srodmiescie.
        Ogolnie nie jestem wielkim zwolennikiem chodzenia do muzeow w miastach, w ktorych zatrzymuje sie tylko na pare dni, chyba ze to jest cos bardzo unikalnego. A za takie mozna uznac muzeum masek mieszczace sie starym klasztorze Sw. Franciszka. Wspaniala kolekcja 5000 masek jest osobliwa podroza przez historie Meksyku od czasow prekolumbijskich az do poczatku XX wieku.
     Eleganckie hotele w centrum kolonialnych miast w Meksyku potrafia byc dosc drogie, lecz, ku naszemu zaskoczeniu wykwintne restauracje w tych miejscach oferuja wspaniale jedzenie za nieproporcjonalnie skromna cene. Wielokrotnie ten fakt wykorzystywalismy jeszcze w poprzednich podrozach po tym kraju, i tak tez robilismy i tym razem. W Zacatecas najlepszym takim przykladem jest restauracja w hotelu Quinta Real. Obok naszego hotelu jest o wiele drozszy hotel z dobra restauracja, gdzie postanawiamy dzis pojsc na sniadanie przed wycieczka za miasto. Siadamy przy stoliku, pelna sala ludzi, kelnerzy kreca sie miedzy stolami. Obok jest dlugi stol, przy ktorym siedzi kilkanascie osob. Nie byloby w tym nic dziwnego gdyby nie ich wyjsciowe stroje i uroda – ani chybi najwyrazniej dziewczyny sa na jakims turnee konkursu pieknosci albo przynajmniej grupa modelek przybyla tu na zdjecia plenerowe. 

      50 kilometrów na południe od Zacatecas są ruiny starożytnego miasta La Quemada wybudowanego na wzgórzu wznoszącym się ponad pustynnym płaskowyżem w okresie miedzy III a IX wiekiem naszej ery przez nieznany lud. Leżące na skraju Mezoameryki około 500 kilometrów od innych wielkich osrodków ówczesnej Mezoameryki od wieków stanowi zagadkę dla historykow i archeologów próbujących ustalić kto je zbudowal i w jakim celu, kto tu mieszkal i dlaczego miasto ostatecznie zostalo opuszczone pod koniec IX wieku. Zagadke dodatkowo poglebia fakt, ze na 50 lat przed opuszczeniem miasta wokol wybudowano kilometrowej dlugosci mur obronny... 
        Z glownej drogi zjezdzamy w bok i po chwili dojezdzamy do La Quemada. Miasto wznosi sie tarasami w gore. Najnizej sa pozostalosci wielkiej budowli z wieloma kolumnami – byl to ponoc najwiekszy zadaszony budynek na terenie calej prekolumbijskiej Mezoameryki. Wspinamy sie coraz wyzej. Okazala piramida stojaca u podnoza niknie powoli w oczach. Na roznych poziomach odkrywamy coraz to nowe budowle i tarasy, z ktorych roztaczaja sie piekne widoki na porosnieta kepami kaktusow bezkresna rownine. Czym dalej od piramidy, tym spotykamy mniej ludzi, ktorzy ciekawie nam sie przygladaja i chetnie zagaduja, najczesciej po wymianie uwag na temat piekna ruin pytajac skad jestesmy. Polonia – o to daleko, my jestesmy z Nuevo Leon, inni z Veracruz czy Sinaloa albo Guerrero – tez kawalek drogi do przejechania, w koncu Meksyk to wielki kraj! Ostatecznie zostajemy sam na sam z ruinami, slychac tylko ptaki i szum wiatru. Cale obejscie wzgorza z ruinami zajmuje nam dobre 4 godziny. Prawdopodobnie przeszlismy trase okolo 5 km przy roznicy wysokosci okolo 180 metrow. La Quemada przerosla nasze oczekiwania! Obok Xochicalco i El Tajin to trzecie najbardziej niedoceniane przez turystow starozytne ruiny w calym Meksyku.
         Czas wracac do Zacatecas. Konczy nam sie benzyna, wiec podjezdzam na stacje benzynowa. Okazuje sie, ze konczy mi sie gotowka a Mariola w ogole nie wziela torebki w mysl mojego powiedzenia: po co Ci pieniadze, tu sa dobrzy ludzie... Ale skoro pan od pompy mowi, ze biora karty kredytowe, to prosze do pelna! Ide zaplacic – nie, tu jest sklep, kasa do benzyny jest obok. Panienka na widok mojej karty MC rosklada rece i mowi, ze przyjmuja tylko meksykanskie. No to co bedzie? W sklepie jest cajero automatico.Wracam wiec do sklepu – gdzie jest ATM? – Tam w kacie. Podchodze do bankomatu pelen obaw, wkladam karte wyciskam kod, sume i czekam w napieciu. Maszyna przyjaznie mruczy i wypluwa plik banknotow... Wracam a Mariola pyta – co tak dlugo?
      Przed wyjazdem do ruin poszlismy do pralni i zostawilismy wielka torbe ubran do wyprania. Mariola jeszcze chciala, aby pare rzeczy nam wyprasowali. – Kiedy bedzie gotowe? – Po poludniu. Znakomicie! Wrociwszy idziemy wiec po pranie. Pani nas rozpoznaje i podaje nasz pakunek. W hotelu rozpakowywujemy rzeczy i z torebki wypadla kartka – podnosze i czytam: para dos gauchos...  Tak nas szybko okreslili.