​Rano jedziemy taksówką do wypożyczalni samochodów. Długa kolejka, mnóstwo papierów i w końcu dostajemy samochód, ale jest jakiś problem z zamkiem w drzwiach, który na szczęście udaje mi się zauważyć zanim wyruszamy w drogę. Dostajemy inny samochód, i po nieudanej próbie nastawienia zamontowanego w samochodzie GPS-u  mozemy jechac. Na szczęście Marioli szybko udaje się ustawić GPS w telefonie i przynajmniej wiemy jak wyjechać z miasta. Cieszę się, że miałem chociaż kilka dni na aklimatyzację z tutejszą kulturą samochodową. Jadę defensywnie. 2 razy źle skręcam, ale w końcu udaje nam się wydostać z miasta. Nasz dzisiejszy odcinek wynosi 280 km. Kilkadziesiąt kilometrów za miastem zaczynają się pierwsze kłopoty w postaci zamkniętej drogi z powodu robót drogowych. Najpierw 20 minut, paręnaście kilometrów dalej już 45 minut. W górach przeciążone ciężarówki próbują się wyprzedzać. Tę, która ledwo zipie jadąc 12 km/godz wyprzedza inna jadąc z prędkością 15 km/godz więc trwa to wieki i droga jest skutecznie zablokowana. Gdy dojeżdżamy na miejsce, do Salento ,jest już ciemno. Niecałe 300 km zrobiliśmy w 8 godzin!

 Salento to urocze małe miasteczko położone w samym środku dystryktu słynnego z uprawy kawy. Cały dystrykt jest na liście UNESCO - to znak, że tutejsza kawa jest wyśmienita. Skoro tak, to wybraliśmy się na jedną z pobliskich plantacji aby nie tylko z bliska przyjrzeć się uprawie i produkcji tej używki, ale także aby móc na miejscu skosztować najlepszą z najlepszych. Po blisko 2 godzinach zbierania ziarenek kawy pod pilnym okiem przewodnika, zapoznaniu się z dalszym procesem jej obróbki, wreszcie przychodzi czas na rytualne mielenie i parzenie. Serce nam bije z wrażenia gdy każde z nas dostaje filiżankę aromatycznego napoju. Próbujemy i… zaskoczenie, to lura, jakiej dawno nie piliśmy! Zaskoczeni jesteśmy tym bardziej, że na plantacji mają elegancko zapakowane torebki z tutejszą kawą, która jest dość droga, więc przy takiej antyreklamie kto się zdecyduje na zakup tej kawy?

 Jak mi mój przyjaciel Kolumbijczyk wyjaśnił, w Kolumbii, wbrew pozorom, nie ma tradycji picia kawy, a przy niezbyt silnej gospodarce i stosunkowo wysokich cenach dobrej kawy, ta lepsza idzie na eksport, a na miejscowy użytek pozostaje ta tania. Z podobną sytuacją spotkaliśmy się również w innych krajach znanych z eksportu znakomitej kawy takich, jak Indonezja (Sumatra i Jawa), Tanzania czy Kostaryka. Chlubnym wyjątkiem była Wenezuela, której wspaniały smak kawy do dziś wspominam.

 Valle de Cocora położona jest około 20 km od Salento. Słynie ona nie tylko z pięknych widoków, ale również z endemicznych palm woskowych, których wysokość dochodzi do 60 m. Ich wiotkie i strzeliste sylwetki wzbudzają podziw i przykuwają wzrok. To jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie nam przyszło zobaczyć w Kolumbii.

 Następnym naszym celem jest miasto Popayan. Zastanawiamy się ile czasu będziemy potrzebowali na przejechanie 350 km… Wyruszamy dość wcześnie, bo tym razem już nie tracimy czasu na procedurę wynajęcia samochodu. Idzie nam nieźle. Zaczynamy nawet robić plany co jeszcze dzisiaj zobaczyć. Może nawet uda nam się zboczyć do miasteczka Sylvia, gdzie mieszkają Indianie Guambiano znani z pięknego rzemiosła. Około 80 km przed Popayan gdy podjeżdżam aby zapłacić myto, agentka nas pyta dokąd jedziemy.
-Do Popayan jest zamknięta droga bo są demonstracje.
-A kiedy otworzą?
-Nie wiadomo, może za 2-3 godziny
Cóż mamy robić, decydujemy się jednak ruszyć przed siebie i co będzie to będzie. 
Po godzinie, w jakimś miasteczku mijamy pochód ludzi idących z transparentami w przeciwną stronę, a za nimi jest sznur samochodów. 
-Czyżby to były właśnie te demonstracje? - przychodzi nam na myśl. Jeśli tak, to chyba nam się udało! Ale nasza radość była przedwczesna, bo na 35 km przed celem policja zatrzymała cały ruch. Z ich słów wynika, że sami dobrze nie wiedzą jak to długo potrwa, ale gdzieś około 2 godzin. Po 2 godzinach co prawda udaje nam się przejechać przez bramkę, gdzie się płaci myto, ale to niewiele zmieniło, bo wygląda na to, że całe ostatnie 35 km jest zatarasowane samochodami… Te ostatnie 35 km jechaliśmy około 4 godzin, a cała dzisiejsza trasa zajęła nam 11!

 Popayan jest jednym z najstarszych kolonialnych miast w Kolumbii. Z tamtych odległych czasów zachowało się kilka kościołów, most a nawet fragment akweduktu. Z uwagi na dominujący biały kolor starego miasta Popayan ma ono przydomek La Ciudad Blanca. 

 W sumie udaje nam się zapoznać z miastem szybciej niż myśleliśmy a jednocześnie postanowiliśmy zrezygnować z pojechania do miasteczka Sylvia więc wyjeżdżamy z Popayan dzień wcześniej niż to oryginalnie planowaliśmy. Odcinek drogi do San Agustin liczy sobie 180 km, więc jeśli nic nam nieprzewidzianego nie wyskoczy tak, jak roboty drogowe albo demonstracje, to za jakieś 3-4 godziny powinniśmy dojechać na miejsce. Pierwsze 80 kilometrów przejeżdżamy w rekordowym czasie półtorej godziny, ale gdy już zaczęła w nas kiełkować nadzieja, że cała droga pójdzie nam gładko, droga się nagle kończy i zaczynają straszne wyboje. Pytamy jakiejś kobiety czy  jeszcze długo tak będzie i otrzymujemy optymistyczną odpowiedź, że jeszcze 2 km. I rzeczywiście zaczyna się piękny asfalt, ale ten kończy się 5 km dalej i zaczyna się nieutwardzona droga z kocimi łbami, które uniemożliwiają jazdę szybszą niż 10-15 km/godz o ile chcemy doprowadzić nasz samochód w całości. Kierowca mijającego nas samochodu nie ma dla nas dobrych wiadomości - jeszcze 45 km. 

 Jedziemy bardzo powoli aby nie uszkodzić naszego samochodu, który jest, co prawda, nieco wyżej zawieszony, to jednak samochodem terenowym nie jest. Droga zaczyna się kręcić i podnosić. Jesteśmy teraz w porośniętych gęstym tropikalnym lasem górach, które otuliły chmury i siąpi drobny deszczyk. Droga jest pusta, co sprawia, że czujemy się jak na końcu świata. Z rzadka na naszej drodze pojawia się jakiś samochód. Gdy jest to wielka ciężarówka jadąca z naprzeciwka, wówczas zjeżdżam maksymalnie na prawą stronę i czekam aż przejedzie. Ta kolebiąc się po nierównościach na boki jak pijany olbrzym mija mnie o centymetry. Uff! Blisko było. Na miejsce dojeżdżamy tuż przed zmrokiem po 8 godzinach jazdy.

 Około 5000 lat temu, dorzecze rzeki Magdalena zamieszkiwała cywilizacja, której rozwój na przestrzeni kolejnych 3000 lat można dziś dostrzec w postaci pozostawionych przez nią kilkuset wielkich kamiennych posągów. Najstarsze z nich pochodzą z XII w.p.n.e. Niewiele dziś naukowcy mogą powiedzieć o ludziach, którzy pozostawili po sobie skomplikowane systemy grobowców, w których zakopano rzeźbione na kształt ludzi, zwierząt lub fantazyjnych stworów posągi. Park Archeologiczny położony jest w pagórkowatym terenie częściowo pokrytym tropikalnym lasem i ma powierzchnię 11 ha.

Oprócz posągów na osobną uwagę zasługują ceremonialne baseny Lavapatas wyrzeźbione w skalnym podłożu, do których woda jest doprowadzona wykutymi kanałami. San Agustín jest na liście UNESCO od 1995 roku. Miejsce to jest pod każdym względem niezwykłe i z innych miejsc w Ameryce Południowej, które widzieliśmy, na pewno zasługuje na uwagę.

 Planując naszą podróż po Kolumbii bardzo chcieliśmy zobaczyć jeszcze jeden prekolumbijski kompleks -Tierradentro. O ile San Agustín jest w miarę znanym miejscem z jaką taką bazą turystyczną i przynajmniej teoretycznie prowadzi tam główna droga z Bogoty do Ekwadoru, to Tierradentro jest na uboczu z dala od turystycznych szlaków. Z pewnym niepokojem więc wyruszamy tam w drogę. Czeka nas jakby nie było prawie 300 km drogami, które są dużą niewiadomą nawet dla miejscowych kierowców. Pierwsze 150 km mija nam jednak raczej dość ulgowo, więc zaczynamy się relaksować i mieć nadzieję, że może nie będzie taki diabeł straszny jak go malują. Następują jednak odcinki gorsze. Droga zaczyna się wić ciasnymi serpentynami i nie ma asfaltu. Nieutwardzonymi żwirowymi drogami przejechaliśmy setki kilometrów w Islandii i na Alasce, ale tamte nieutwardzone drogi to autostrady w porównaniu do tych, którymi tu przychodzi nam się przedzierać. Po drodze przejeżdżamy po moście wiszącym wysoko nad rzeką. Po obu stronach są znaki ostrzegawcze, że na moście może być tylko jeden samochód. Elastyczne przęsło zawieszone na linach wydaje się lekko kołysać gdy przejeżdżamy.

 W sumie jednak trasą jak i samą miejscowością jesteśmy mile zaskoczeni. Nie jest aż tak źle jak myśleliśmy. Hotel jest całkiem przyjemny, jest nawet restauracyjka, gdzie kucharka gotuje całkiem niezłe jedzenie. Wyboru nie ma, bo trzeba zjeść to, co dzisiaj ugotowała, ale trzeba przyznać, że są to jedne z lepszych posiłków, jakie do tej pory nam przyszło jeść w Kolumbii. Aby w naszym hotelu sobie urozmaicić śniadanie, zaproponowałem kucharce, że ja coś ugotuję. Chyba nigdy żaden gość takiej propozycji w tutejszej kuchni nie złożył, bo kobieta zaskoczona moim pytaniem się zgodziła. Dzięki temu mieliśmy najlepsze do tej pory śniadanie w Kolumbii - tosty po francusku. Kucharki też poczęstowałem i powiedziały z uśmiechem, że się nauczyły czegoś nowego. 

 Tierradentro znaczy podziemny. Naukowcy tym słowem określili całą kulturę i lud, który ją stworzył. Zaginione cywilizacje Mezoameryki są pełne tajemnic. Podobna, jeśli nie jeszcze gęstsza mgła tajemnicy okrywa zaginione cywilizacje Ameryki Południowej. Tutejsze grobowce powstały między VI a IX w.n.e. Wiele z nich wykuto w litej skale na głębokości 6 do 8 metrów a przestronne komory w kształcie kopuł ozdobione są rzeźbami i kolorowymi malowidłami. Wchodzi się do nich otworami w kształcie studni po  stromych i bardzo wysokich stopniach. Kim byli ludzie, którzy podjęli się takiej morderczej pracy? Dokąd odeszli i dlaczego? Jakich narzędzi używali? Co zrobili z wyżłobionym z wewnątrz materiałem? Na te pytania dziś już pewnie nikt nie znajdzie odpowiedzi. 

 Zdecydowaliśmy się na przewodnika i była to bardzo słuszna decyzja, gdyż grobowce rozrzucone są na dość znacznym terenie, który w zasadzie nie ma jasno wytyczonego szlaku. Sam fakt, że nas ktoś prowadzi i nie musimy się martwić, że się zgubimy lub nie dojdziemy tam, gdzie planowaliśmy, daje nam poczucie dużego komfortu w tym raczej dzikim i górzystym terenie. Korzystając z wiedzy przewodnika i jego rad postanawiamy dotrzeć tylko do 2 najciekawszych miejsc. Pierwsze nazywa się Alto Segovia i składa się z 30 grobowców. Wejście do każdego grobowca jest dość mozolne i kosztuje trochę wysiłku, więc kierujemy się radą Pablo i wchodzimy tylko do wybranych najciekawszych miejsc. W drugim miejscu zwanym El Tablón nie ma grobowców, lecz stoi 11 kamiennych posągów przypominających trochę te z San Agustín. Gdy docieramy z powrotem do punktu wyjścia, czujemy w nogach marsz po górach i wchodzenie do grobowców i cieszymy się, że nie dołożyliśmy sobie jeszcze dodatkowych kilku kilometrów. Bierzemy naszego przewodnika na piwo a później częstujemy go również obiadem.

 San Agustín było najdalej na południe wysuniętym punktem naszej samochodowej podróży po Kolumbii i teraz kierujemy się na północny wschód w stronę Bogoty. Naszym następnym przystankiem jest miasto Neiva i położona w pobliżu pustynia Desierto de la Tatacoa. Odcinek z Tierradentro do Neiva udało nam się po raz pierwszy dprzejechać w czasie krótszym niż to przewidywał oryginalnie GPS. Stało się tak po części dlatego, że pojechaliśmy drogą, której nie było na mapie skracając jazdę o około 30 km i to dość powolnego odcinka. Lawirując po mieście prowadzeni przez GPS w pewnym momencie wjeżdżamy na wiszący most, podobny do tego, którym już jechaliśmy z San Agustín do Tierradentro, ale będąc już na moście zorientowaliśmy się, że most jest mocno dziurawy. Staram się jak mogę ominąć dziury i modlimy się oboje żeby nam do którejś nie wpadło koło. Gdy dojeżdżamy do końca oddychamy z ulgą i się dziwimy, jak coś takiego jest w ogóle otwarte dla ruchu.

 Desierto de la Tatacoa w ścisłym tego słowa znaczeniu według geografów nie jest pustynią, ale suchym lasem tropikalnym. Miejsce to uchodzi za najgorętsze w całej Kolumbii i okresami temperatury dochodzą tam do 50 C. Tatacoa ma powierzchnię 330 km kwadratowych i składa się z dwóch części: czerwonej i szarej. Obie bardzo różnią się od siebie wyglądem i nie tylko z uwagi na kolor. Konkwistador Gonzalo de Quesado w poszukiwaniu legendarnego El Dorado - Złotej Krainy w 1538 roku odkrył przez przypadek tę pustynię i określił ją jako Dolinę Smutków. Dziś większość osób z bliska i z daleka, które tu docierają raczej doznają miłego uczucia gdyż niezwykłe formacje i kolory  Tatacoa cieszą a nie smucą oko. 

 Dwunastego dnia mamy zaplanowany powrót do Bogoty - 350 km drogi, która, jak zwykle w Kolumbii, jest zagadką. Pierwsze 200 km przebiega niezwykle sprawnie i się nawet zastanawiamy węsząc tu jakąś pułapkę… I rzeczywiście w najmniej spodziewanym momencie na pustym, prostym i bezpiecznym odcinku drogi łapie mnie policja z radarem. 

-Buenos días, señor - mówi policjant i wyciąga do mnie rękę na przywitanie. Hmm, policja ma tu unikalne maniery. -Proszę dokumenty. Pada jeszcze kilka nieznanych nam słów więc wyciągamy wszystkie papiery jakie mamy: dokumenty samochodu, prawo jazdy i paszport. policjant bierze to ode mnie i mówi abym wysiadł z samochodu. No, zaczyna się robić ciekawie.

-Jechał pan 24 km ponad dozwoloną prędkość. To mówiąc przewraca kartki jakiegoś urzędowo wyglądającego notatnika. Cena za takie wykroczenie wynosi 500 000 peso! Co?? To $130, co w Kolumbii oznacza tydzień pracy zwykłego śmiertelnika. -Niech pan pozwoli za mną, pokazuje mi głową i chowamy się z tyłu policyjnego samochodu. Zastanawiam się nad sytuacją. Samochodów stoi tu kilka, więc jeśli chodzi im o łapówkę, to nie wiem co się będzie lepiej opłacało… Policjant otwiera bagażnik i wyciąga jakiś plik druków. -Proszę niech się pan wytłumaczy. Więc na ile pozwala mi mój hiszpański staram się barwnie opisać pokrótce nasza podróż po Kolumbii, że jesteśmy z Polski, gdzie na prostej i pustej drodze jeździ się zazwyczaj ciut szybciej, że tu było pusto, że mi bardzo przykro, i że w Bogocie kończymy już naszą samochodową podróż… Policjant jest ewidentnie w kropce i w końcu oddaje mi dokumenty, życzy szerokiej drogi i instruuje o prędkości. Uff! Udało się. Jednak każdego dnia coś się musi na drodze wydarzyć.

 Ponieważ Bogota leży na wysokości 2700 m n.p.m. wkrótce zaczyna się podjazd i niezliczone serpentyny, po których wszyscy pędzą nie zwracając uwagi na ograniczenie prędkości. Dlaczego tu nie ma policji? Nieźle by zarobili.

 Gdy wjeżdżamy do miasta właśnie zaczyna się popołudniowy szczyt. Korki są niemożliwe i kierowcy, a zwłaszcza kierowcy motocykli uprzykrzają sobie i innym jeszcze bardziej życie. Ostatnie 20 km jedziemy jakieś 2 godziny! Mamy zarezerwowany hotel w pobliżu lotniska bo na drugi dzień przed świtem musimy być gotowi do odlotu w nowe miejsce. GPS mamy nastawiony na wypożyczalnię samochodu bo musimy oddać samochód przed godziną 17. Według GPS-u wypożyczalnia jest tuż przy lotnisku, więc w napięciu wypatrujemy jakiejkolwiek informacji dotyczącej gdzie należy zjechać. Nic z tych rzeczy! GPS nas doprowadzana do terminalu, ale po wypożyczalni ani śladu. Zaczynamy wracać do miasta. Nie jest dobrze. Postanawiamy najpierw zameldować się w hotelu, obok którego właśnie przejeżdżaliśmy i zapytać gdzie jest wypozyczalnia. Okazuje sie że GPS nie znał nowego miejsca. Znajdujemy wreszcie miejsce! Obsługa sprawdza, czy samochód jest cały, czy jest zatankowany i jesteśmy wolni. Ktoś nas odwozi jeszcze do hotelu i teraz możemy się odprężyć i zrelaksować. Przeżyliśmy blisko 2000 km na drogach Kolumbii! ​

Wczesnym popołudniem wracamy do Bogoty. Gdy wysiadamy z samolotu, panuje przyjemny chłodek. Wreszcie możemy zaczerpnąć “świeżego” powietrza, ale nie wszyscy nasi kompani podzielają nasz entuzjazm dla pogody w Bogocie, bo wszyscy już są odziani w prawie zimowe kurtki i ze zdziwieniem spoglądają na nas. 

-My pochodzimy z dalekiej północy i dla nas zimno jest gdy ziemia jest skuta lodem i jest -20C- dpowiadamy ze śmiechem. Żegnamy się ze wszystkimi serdecznie, odbieramy w hangarze naszą drugą walizkę i udajemy się na lotnisko, skąd parę godzin później odlatujemy do Cartageny - naszego ostatniego przystanku w Kolumbii. Gdy lądujemy w Cartagenie, jest już dawno po zachodzie słońca, ale upał nadal panuje nieznośny a i wilgoć w powietrzu jest duża.

 Daty zakładania wielu kolonialnych miast są często czysto umowne, bo rzadko kiedy konkwistadorzy osiedlali się w zupełnie bezludnym terenie. Podobnie było i w przypadku Cartageny. Gdy pierwsi Hiszpanie przybyli tu w 1533 roku, teren ten był już zamieszkany przez Indian Sinu, których groby zawierały mnóstwo wyrobów ze złota. Fama o bogactwach ukrytych w ziemi szybko rozeszła się nie tylko po Karaibach, ale dotarła i do Europy. Nowo założone miasto stało się wkrótce północną bramą do wnętrza kontynentu. Stąd zaczęły wkrótce wyruszać wyprawy w głąb lądu w poszukiwaniu El Dorado. Opowieści o bogactwach Cartageny zaczęły zwabiać piratów i korsarzy. Aby zapewnić miastu lepszą obronę zaczęły powstawać mury obronne i fortyfikacje. Dziś są one tylko pamiątką przeszłości, ale w dawnych czasach niejednokrotnie uchroniły miasto od zniszczenia. Fort znany jako Castillo de San Felipe wraz z murami o długości 5 km jest największą twierdzą jaką kiedykolwiek wybudowali Hiszpanie w Nowym Świecie. 

 Osobny rozdział to gęsta sieć uliczek, wąskich, kolorowych, niespodziewanie kończących swój bieg na równie kolorowych placach i placykach. Nad głową wiszą niekończące się balkony często tonące w powodzi kolorowych kwiatów. Innymi słowy spacer po starej Cartagenie to zawsze coś ciekawego dla oka i ducha. Ponieważ uliczki są wąskie i widoczność ograniczona a na dodatek motyw balkonów, kwiatów i kolorów się stale powtarza, więc łatwo się tu zgubić. Jedyne charakterystyczne punkty to kościoły i wspomniane wcześniej place. Staramy się więc zapamiętać jak z kilku charakterystycznych miejsc wrócić do hotelu.

 Na dzień przed powrotem do Chicago wracamy do Bogoty, gdzie jeszcze raz odwiedzamy niektóre stare i nowe miejsca, ale pobytem w Cartagenie kończymy piąty i ostatni rozdział naszej podróży po Kolumbii. Każdy z nich był bardzo kolorowy, pełen wrażeń i bardzo odmienny od pozostałych. Miesiąc spędzony w Kolumbii dał nam poznać smak tego wielkiego kraju, chociaż widzieliśmy tylko jego część. Z perspektywy czasu coraz bardziej doceniamy jego egzotykę oraz unikalne miejsca, które było nam zobaczyć. 

 Fue un placer conocerte Colombia!

Medellin and vicinity

Bogota and vicinity

Tak się składa, że Kolumbia jest naszym ósmym krajem w Ameryce Południowej. Gdy 20 lat temu zaczynaliśmy nasz podbój tego kontynentu, spędziliśmy 3 tygodnie w Wenezueli. Wszystko tam było dla nas nowe, egzotyczne i niezwykłe. Gdy pytaliśmy Wenezuelczyków o ich opinię na temat Kolumbii, to na ich twarzach pojawiał się grymas strachu i dezaprobaty - podróż do Kolumbii w tamtych czasach to było szukanie przysłowiowego guza. Od tamtego czasu sytuacja zmieniła się diametralnie i dziś słowo “Wenezuela” wywołuje podobną reakcję u Kolumbijczyków. 

Chociaż od jakiegoś czasu z Kolumbii napływały coraz lepsze wiadomości, to niepewność jednak pozostała. W Bogocie wylądowaliśmy późno w nocy i dał się odczuć od razu inny klimat. Powiało chłodem, więc kierowca, który na nas czekał na lotnisku na wszelki wypadek włączył ogrzewanie. Nic dziwnego, gdyż Bogota to jedna z trzech najwyżej położonych stolic na świecie. Przy szybszym marszu lub innym wysiłku dość szybko wpadamy w zadyszkę - 2700 m n.p.m. robi swoje.

Rano gdy podchodzimy do okna, naszym oczom ukazuje się piękny widok: z porannych mgieł wyłaniają się wzgórza, które otaczają miasto. Mimo męczącej podróży czujemy się dość wypoczęci i postanawiamy pojechać na wycieczkę do miasta Zipaquira znanego przede wszystkim ze starej kopalni soli, którą można zwiedzać. Recepcjonistka w hotelu poleca zaufanego kierowcę z samochodem i po ustaleniu ceny udajemy się w drogę.

 Ostatni raz w Ameryce Południowej byliśmy równe 10 lat wcześniej i przez ten czas albo zapomnieliśmy jak się jeździ na tym kontynencie albo też w Kolumbii jeździ się o wiele… gorzej. Ruch w dużych miastach jest chaotyczny, czasem powolny i nie skoordynowany. Porównałbym go nieco do ruchu miejskiego w Indiach. Różnica byłaby taka, że zmorą indyjskich dróg są krowy, a tu w Kolumbii motocykliści, którzy jeżdżą z wielką pogardą dla wszelkich zasad ruchu drogowego i własnego bezpieczeństwa. Wyjazd z boku na główną ulicę wydaje się być niemożliwy, ale w takiej sytuacji zawsze się znajdzie chętny do pomocy,  który zatrzyma na chwilę ruch aby delikwent z podporządkowanej ulicy mógł się włączyć do ruchu. Oczywiście taka usługa nie jest za darmo i za przysługę należy się przynajmniej 100 peso. Na razie wszystkiemu przyglądam się z fotela pasażera, ale na samą myśl, że za parę dni sam zasiądę za kierownicą samochodu dostaję gęsiej skórki. Ale to dopiero za parę dni, więc póki co staram się wychwytywać niuanse poruszania się. Jak sie nie dać przejechać i jak  nie wpaść na motocyklistów, którzy bez żadnego ostrzeżenia wjeżdżają na styk wprost pod zderzak naszego samochodu. W ogóle to mam wrażenie, że motocykliści jeżdżą między samochodami jakby te były tylko nieruchomymi przeszkodami. 

 Kopalnia soli w Zipaquira nie jest tak stara jak te w Wieliczce czy w Bochni, lecz ma też swoją historię, która, choć nieudokumentowana, ma początki kilkaset lat temu. Ciekawostką jest tu kościół pod wezwaniem Matki Bożej Różańcowej wykuty w soli w głębi kopalni około 200 metrów poniżej wejścia. De facto nie jest to kościół lecz cały kompleks komór, które ciągną się na przestrzeni około kilometra, z których te mniejsze tworzą drogę krzyżową. 

 Pierwsi Europejczycy pojawili się na terenach dzisiejszej Kolumbii już na samym początku XVI wieku, lecz od tysiącleci ziemie te były zamieszkane przez ludy, które etapami przybywały tu z północy, z Mezoameryki. Na terenie Kolumbii odkrywane są kolejne trwałe ślady dawnych osiedli. Zachowały się również wspaniałe wyroby ceramiczne jak i te z metali szlachetnych, głównie ze złota. Te ostatnie cacka można zobaczyć w Museo del Oro - słynnym Muzeum Złota w Bogocie.17 lat wcześniej w Limie z dużą uwagą oglądaliśmy tamtejsze eksponaty. Teraz mamy porównanie i moim zdaniem zarówno ekspozycja jak i sama kolekcja jest ciekawsza w Bogocie. Najstarsze wyroby ze złota pochodzą z V w. p.n.e. Wiele z nich zachwyca swoim pięknem i niezwykle precyzyjnym wykonaniem. 

 Moja znajomość hiszpańskiego prawdopodobnie osiągnęła apogeum jakieś 15 lat temu, gdy do Ameryki Łacińskiej podróżowaliśmy regularnie, ale od tamtego czasu zaczęła powoli zanikać. Świadom tego postanowiłem nieco tę niegdyś jaką taką biegłość odkurzyć. Tak się akurat składa, że mój przyjaciel jest Kolumbijczykiem czystej krwi i zgodził się udzielić mi kilku lekcji. Po miesiącu intensywnych ćwiczeń, podbudowany dodatkowo jego pochwałami, byłem gotowy na podbój Kolumbii. Gdy zaczynałem się uczyć hiszpańskiego, to gdzieś wyczytałem, że w całej Ameryce Łacińskiej najczystszym hiszpańskim ludzie mówią w Kostaryce i właśnie w Kolumbii. W Kostaryce byłem w czasach gdy mój hiszpański był jeszcze na tyle w powijakach, że tego nie mogłem ani ocenić ani docenić, ale teraz sytuacja jest już inna, więc z wielkimi oczekiwaniami czekałem na pierwszy kontakt. A ten okazał się dość brutalny, bo o ile mnie ludzie rozumieli dobrze, to ja nie mogłem zrozumieć co do mnie mówią,  a wszyscy mówili szybko, jakby na jednym wydechu rozrzedzonego powietrza Bogoty. Ich zdanie brzmiało dla mnie jak jedno słowo. Ucięte końcówki słów zastępowały początki następnych… Po paru dniach zacząłem się zastanawiać czy coś mam ze słuchem. Gdy już byłem przekonany, że mój hiszpański chyba w czasie mojego pobytu w Kolumbii wyparował zupełnie, moje ego zostało uratowane gdy mieliśmy kilkugodzinną przesiadkę w San Salvadorze i tu, ku mojej radości, uszy nagle mi się odetkały i ze zdziwieniem stwierdziłem, że znowu wszystko (lub prawie wszystko) rozumiem.

 Bogota, ogólnie rzecz biorąc, jest ładnym miastem, lecz do czołówki miast kontynentu bym jej nie zaliczył. Swój charakter jednak ma. Piękny “Rynek Główny” zwany obowiązkowo Plaza Bolivar położony jest w samym sercu starego miasta. Podczas gdy jeden bok zajmuje okazała katedra z XIX wieku, to pozostałe zamknięte są równie okazałymi budynkami rządowymi. Szczególnie ładny widok miasta jest ze wzgórza Monserrate, gdzie można wyjechać kolejką linową. Na taką eskapadę zdecydowaliśmy się późnym popołudniem na krótko przed zachodem słońca. Romantyczny obiad przy oknie, za którym w dole powoli rozbłyskiwało tysiącami kolorowych świateł miasto, które my oglądaliśmy z wysokości 3000 m.n.p.m., był ukoronowaniem dobrego początku naszej podróży do Kolumbii…

Colombia

O 4 rano, a raczej w nocy, jako że słońce tu wschodzi dopiero około 6 rano, jedziemy na lotnisko. Agencja, w której wykupiliśmy pakiet do Caño Cristales, poinformowała nas, że możemy wziąć tylko 20 kg bagażu, czyli jedną walizkę musimy gdzieś zostawić. Wybieramy opcję aby to zrobić na lotnisku, gdyż 3 dni później będziemy lecieć, z przesiadką w Bogocie, do Cartageny. Grupa ma się zebrać przy “Gate 6”, co brzmi trochę tajemniczo i niezrozumiale. Na szczęście szybko się okazuje, że chodziło o wejście na lotnisko numer 6. Agencja przetłumaczyła słowo “puerta” na “gate”, co nas zmyliło, ale wchodząc wejściem nr 6 natknęliśmy się na grupę czekających ludzi i tknięci przeczuciem zapytaliśmy czy przypadkiem nie lecą do La Macarena. Kobieta z agencji sprawdziła nasze nazwiska i gdy zapytaliśmy czy wie gdzie jest przechowalnia bagażu, powiedziała nam, że bagaż możemy przechować u nich w hangarze… Po chwili wsiedliśmy do mikrobusu i pojechaliśmy do… hangaru. Samoloty linii czarterowych nie odlatują z terminali lecz z własnych hangarów. Elegancja Francja! 

 Lot niewielkim śmigłowym samolotem trwa około 45 minut. Dodatkowy plus jest taki, że nie ma żadnej kontroli bezpieczeństwa. Lądujemy w samym sercu tropikalnej sawanny. Bagaże z samolotu ładowane są na mały wózek z koniem. Zostaną one przewiezione do hotelu podczas gdy my dojdziemy tam pieszo

 Jeszcze do niedawna cały ten teren był zajęty przez partyzantów. Tuż przy pasie startowym jest pomnik upamiętniający żołnierzy sił rządowych, którzy polegli w walce z partyzantami. Niewielka rzeka Caño Cristales przecina się mniej lub bardziej dramatycznymi skalnymi przełomami tworząc od czasu do czasu kaskady i skalne baseny. Sama sceneria i przyroda są ciekawe, ale nie to jest powodem dlaczego Caño Cristales jest na ustach wielu podróżników i obieżyświatów. Przez większość część roku rzeka ta nie wyróżnia się od innych, ale pod koniec lata miliony alg rosnących w rzece zaczynają kwitnąć tworząc bardzo ciekawe i piękne efekty kolorystyczne. Zdecydowana większość alg jest w różnych odcieniach czerwieni, ale wraz z różnokolorowym dnem i odbijającymi się promieniami słońca tworzą one miejscami bajeczny widok. Oglądniecie ciekawszych miejsc rzeki wiąże się jednak z pewnym wysiłkiem. Z La Macarena wyruszamy codziennie o 7 rano łódką, później przesiadamy się na samochód terenowy i mozolnie po wertepach posuwamy się około 50 minut. Następnie, zależnie od dnia czeka, nas dłuższy lub krótszy marsz przez rozpaloną tropikalnym słońcem sawannę. Lunch zwykle jemy w jakimś miłym zakamarku nad rzeką. Mimo tropikalnych warunków, na szczęście nie ma dokuczliwych insektów. Czasami rzekę przechodzimy w bród zanurzeni do pasa, ale przy takim upale robimy to raczej z przyjemnością. 

 Nasza grupa liczy 16 osób, z których zdecydowana większość to Kolumbijczycy. Wyjątek stanowimy tylko my i młoda para z Austrii. Thomas, mój imiennik, jak się okazało, uprawia wspinaczkę wysokogórską. Jego marzeniem jest korona ziemi. Do tej pory zdobył 4 kontynenty. Mnie najbardziej zafascynowała jego wspinaczka na najwyższy szczyt Oceanii, który jest na Nowej Gwinei. 

 Mamy 2 przewodników, jeden prowadzi, drugi zamyka cały orszak. Właśnie wyszliśmy z rzeki i gdy przecinamy się teraz przez las, pierwszy z nich przystaje i daje nam wymownie znać abyśmy się cicho zachowywali i wkrótce każe nam się wycofać. Chwila konsternacji, bo nie wiadomo co się dzieje, ale po cichu wracamy nad brzeg rzeki. Okazało się, że przy ścieżce jest gniazdo pszczół afrykańskich, znanych z agresywności i ostrych żądeł. Musimy wrócić inną drogą, więc jeszcze raz przechodzimy przez rzekę. Mnie się już nie chce kolejny raz zmieniać butów, więc po wyjściu z wody do końca idę już w “wodnych” crocsach. 

 Wyprawa nad Caño Cristales na pewno była ciekawą wyprawą, chociaż przy naszym doświadczeniu z różnych podróży po świecie odnosimy wrażenie, że ilość wysiłku aby to miejsce zobaczyć była większa niż odniesione wrażenia.

Colombia by car: Salento, Popayan, San Agustin, Tierradentro, Desierto de la Tatacoa

Caño Cristales

Cartagena

Lot z Bogoty do Medellin trwa około 50 minut i zastępuje prawdopodobnie cały ciężki dzień jazdy samochodem. Miasto otoczone jest górami podobnie jak Bogota, lecz położone jest 1200 metrów niżej, co czuje się od razu. Klimat jest tu cieplejszy, ale nadal nie upalny. Ponieważ lotnisko jest oddalone od miasta o 20 km, to mamy okazję zobaczyć piękną okolicę. 

 Największą i niestety złą sławę miasto zdobyło sobie w latach 80-tych i 90-tych za sprawą kartelu narkotykowego Pablo Escobara. Na szczęście kartel został rozbity przez siły rządowe i od niedawna w mieście zapanował spokój. Odbiło się to na wyglądzie Medellin, które pięknieje z dnia na dzień. Miasto, choć swe kolonialne początki ma jeszcze w XVI wieku to dziś znane jest głównie z nowoczesnej architektury a jego centralnym miejscem jest Plaza Botero, na którym są 23 rzeźby tego słynnego kolumbijskiego rzeźbiarza. 

 Nasz pobyt w Medellin udało nam się zgrać z Feria de las Flores, festiwalem kwiatowym nie mającym sobie równych na kontynencie. My, nieświadomi rozmachu tego wydarzenia, nie zrobiliśmy rezerwacji, którą jak się okazało, trzeba było zrobić przynajmniej kilka tygodni wcześniej. Dostanie się na trybuny ustawione wzdłuż trasy przemarszu było marzeniem ściętej głowy. Swojej szansy upatrywaliśmy w próbie przepchania się przez tłum, gdzie bilety nie były wymagane. Ufff!! Takiego tłumu dawno nie widziałem. Postanowiliśmy podejść do przodu trasy idąc bocznymi ulicami. Przy jednym z wejść na trybuny, próbowaliśmy uprosić strażników aby nam pozwolili choć na chwilę wejść i zrobić zdjęcia, lecz oni uprzejmie z uśmiechem odmawiali. Aż tu nagle ktoś z tyłu do mnie podszedł i wręczył bilet!! Podziękowałem i wszedłem do środka, ale główna część pochodu już zdążyła przejść, więc puściliśmy się w dalszą pogoń bocznymi ulicami za procesją. Przy następnym wejściu, młody strażnik machnął ręką i wpuścił nas oboje na jeden bilet. Teraz mieliśmy teoretycznie dostęp do trybuny, która była jednak bardzo zapchana. Po upływie kilku chwil, zaczęliśmy się posuwać ruchem robaczkowym do przodu. Nasz wysiłek ostatecznie został nagrodzony i udało nam się zobaczyć przemarsz grupy silleteros dźwigających na plecach piękne aranżacje z kwiatów.

 Medellin ma piękne i nowoczesne metro a jedną z jego odnóg jest kolejka linowa. Nigdzie indziej na świecie nie jechaliśmy kolejką linową, która po drodze zatrzymuje się na przystankach, na których ludzie wsiadają i wysiadają, podczas gdy wagonik jest w ruchu, ale na odpowiednio niższej prędkości. Tzw. Linia K łączy dolną część miasta z dzielnicami położonymi na zboczach wzgórza Santo Domingo Savio. Ze stacji końcowej linii K można się przesiąść na następną kolejkę linową biegnącą nad pokrytym bujną tropikalną roślinnością wzgórzem, gdzie przystanek końcowy jest u wejścia do wielkiego parku Arvi. 

 W pobliżu Plaza Botero jest ogród botaniczny, który w tygodniu Feria de las Flores jest wypełniony dziesiątkami kompozycji kwiatowych, które wzięły udział w konkursie kwiatów. Wszyscy miłośnicy kwiatków będą wniebowzięci!!