Poniedziałek-wtorek, 4-5.VIII.
W Lizbonie jest co robić, ale ponieważ chcemy zobaczyć również inne miejsca w Portugalii, więc po śniadaniu bierzemy taksówkę i jedziemy na lotnisko odebrać samochód, bo w dalszą wędrówkę po Portugalii udamy się już własnym środkiem lokomocji. 

Wynajmowanie samochodu w obcym kraju zawsze jest dla mnie ciut stresujące. Odbierając samochód zawsze trzeba się dobrze przyglądnąć i sprawdzić czy nie ma jakichś uszkodzeń, bo człowiek nie chce później płacić za nieswoje szkody. W różnych krajach wypożyczalnie samochodów różnie do tego podchodzą. W jednych przymykają oko na  drobniejsze zadrapania, podczas gdy w innych po oddaniu oglądają samochód przez szkło powiększające. Tu na szczęście panuje większy luz, więc nieco odprężony wsiadam za kierownicę i ostrożnie nawiguję wyjeżdżając z parkingu. Pierwsze 20 km jest najbardziej stresujące, bo człowiek nie zna lokalnych zwyczajów na drodze, bo nie wie jak się zachowa jego samochód i co najgorsze, bo nie zna się miasta. Mam na szczęście znakomitego nawigatora w postaci Marioli uzbrojonej w mapę i aż 2 GPS'y. 

Po kilkunastu minutach, gdy okazało się, że GPS'y nas sprawnie prowadzą po wielopiętrowych rozjazdach a portugalscy kierowcy wcale nie przypominają innych południowców za kierownicą, pierwsze emocje opadają i mogę się zacząć cieszyć ładnymi widokami. Nasz mały Peugeot z silnikiem diesla okazał się całkiem sympatycznym pojazdem i jest następnym argumentem, który powoli rewiduje moje wieloletnie nienajlepsze nastawienie do francuskiej motoryzacji.

Naszym następnym punktem docelowym jest Sintra, lecz po drodze zatrzymujemy się w Queluz aby zobaczyć tutejszy  Pałac Królewski z XVIII wieku w stylu rokoko. Sam pałac jest iście wspaniały, ale co zwróciło naszą szczególną uwagę to ogrody z wielkimi misternie zdobionymi fontannami i stumetrowej długości kanałem, którego wewnętrzne i zewnętrzne ściany pokryte są ozdobnymi kafelkami ceramicznymi. Coś wspaniałego!!

Sintra wita nas pajęczyną wąskich, krętych i stromych uliczek. GPS nas dzielnie prowadzi do celu i okazuje się, że nasz hotel mieści się w samym centrum tego uroczego miasteczka. Zostawiamy bagaże i od razu udajemy się wąskimi serpentynami na wzgórze, na którym stoją ruiny VIII-wiecznego zamku Maurów. Sceneria jest wspaniała. Z murów zamku widać rynek, na nim Pałac Królewski z XV wieku, a na pobliskim wzgórzu w oczy rzuca się jeszcze jeden zamek - Pałac Pena. Chociaż jego historyczna wartość jest nieporównywalnie mniejsza niż Pałacu Królewskiego, to jego styl, rozmach, wystrój i położenie budzą zachwyt. 

W pobliżu Sintry są jeszcze 2 miejsca, które znalazły się na naszej liście: Klasztor Kapucynów z 1560 roku i Cabo da Roca. Klasztor nawiązuje do prostoty i kwintesencji egzystencji. Jest niezwykle surowy lecz położony w boskim miejscu. Cabo de Roca to najdalej na zachód wysunięty punkt kontynentalnej Europy (de facto ciut dalej na zachód położony jest przylądek Latrabjarg na Islandii) - miejsce doniosłe nie tylko z geograficznego punktu widzenia, lecz również piękne krajobrazowo - urokiem porównałbym je z Przylądkiem Dobrej Nadziei. 

Wracamy do hotelu, a tu się okazuje, że cały miniaturowy podziemny parking hotelowy jest już wypełniony po brzegi. Musimy szukać szczęścia na ulicy, a to nie jest łatwe. Aby wyjechać z hotelowego parkingu wjeżdżam na wąską i stromą uliczkę, która o dziwo zwęża się jeszcze bardziej. Nie da się za bardzo zwolnić aby nie nadwyrężać sprzęgła. Miniaturowy Smart na autostradzie w USA wygląda, jak wózek dziecięcy z własnym napędem, ale tu pewnie by się zaprezentował jak rasowy pełnowymiarowy samochód. Co robić? Inni tędy pewnie też już przejeżdżali, więc i ja dam radę. Raz kozie śmierć! Prawym lusterkiem minąłem kamienicę o parę centymetrów, podczas gdy lewym lekko szurnąłem po ścianie domu. Ufff! Udało się, jestem po drugiej stronie. Samochód zaparkowałem około kilometra od hotelu, ale Sintra jest tak piękna, że mały spacerek to prawdziwa przyjemność, zwłaszcza, że parkowanie na hotelowym parkingu do łatwych czynności też nie należy.

Sintra

Tomar, Batalha,  Alcobaça, Fátima

Portugal

Lisboa

Niedziela - czwartek, 10-14.VIII.
Lądując w Lizbonie mieliśmy bardzo ambitne plany objechania całej Portugalii łącznie z samym południem, ale w miarę podróżowania po tym kraju powoli spuszczaliśmy z tonu. Gdy dojechaliśmy do Ponte de Lima, to już wiedzieliśmy, że na Porto zakończymy zwiedzanie i wrócimy tylko na nocleg do Lizbony. W drodze do Porto zahaczamy jeszcze o Braga i Guimarães . Oba miasta pełniły w przeszłości ważne funkcje administracyjne i przez wielu historyków uważane są jako kolebka Portugalii, coś jak nasze Gniezno. Niestety pogoda nam nie dopisuje, więc skupiamy się tylko na najważniejszych gmachach i kierujemy się do Porto.

Naszą podróż po Portugalii zaczęliśmy od Lizbony, do której z miejsca zapałaliśmy wielką sympatią, a kończymy na Porto, które od razu uwiodło nas swoim urokiem. O Porto wiedzieliśmy mniej niż o Lizbonie, więc może poniekąd dlatego to miasto zrobiło nam taką miłą niespodziankę swoim urokiem. Punktem wyjścia uroku Porto jest jego położenie. Między dwoma wysokimi i urwistymi brzegami przecina się rzeka Douro, która nieopodal wpada do Atlantyku. Nad rzeką wznoszą się piękne mosty, wśród których są 2 zasługujące na szczególną uwagę. Ponte Luis I oddany do użytku w 1886 roku został zaprojektowany przez Teophile'a Seyriga, wieloletniego współpracownika Gustave'a Eiffela. De facto Eiffel też wziął udział w konkursie na most, lecz rada miejska wybrała projekt Seyriga, gdyż zaoferował za tę samą samą cenę most z dwiema kondygnacjami. Drugi most to Arrabida, który w chwili oddania go do użytku w 1963 roku mógł się pochwalić najdłuższym betonowym przęsłem na świecie. Niedaleko mostu Ludwika I jest most Dona Maria, który wyszedł z pracowni Eiffela, lecz choć sam Eiffel podpisał się pod nim, to de facto był on również dziełem Seyriga.

Hotel, w którym się zatrzymaliśmy jest położony kilka kilometrów od starego śródmieścia. Zastanawiamy się więc czy poruszać się komunikacją miejską tak, jak po Lizbonie, czy tez posłużyć się własnym samochodem i doświadczyć miasta od tej strony. Postanawiamy poruszać się samochodem… Z reguły poruszanie się autostradą gwarantuje łatwą nawigację, ale nie w przypadku Porto, gdzie ilość zjazdów na i wjazdów na kilometr autostrady bije chyba wszelkie rekordy. Nim panienka z GPS'u skończy podawać nazwę zjazdu lub ulicy, gdzie trzeba zjechać, to często już jest za późno. Ale przyjmujemy to z humorem i brniemy do celu. 

Czasem, jak to w życiu bywa, przez przypadek właśnie dzięki pobłądzeniu trafiamy w miejsce, do którego pewnie nie trafilibyśmy łatwo chcąc tam dojechać. W ten sposób znaleźliśmy się w jednej z najstarszych wytwórni porto. Pouczająca to była wizyta. Po degustacji kilku gatunków robimy małe zakupy i jeszcze rozglądamy się po terenie wytwórni. I jakie było nasze zdziwienie, gdy w kompleksie winiarni znajdujemy polski konsulat! Polskie służby dyplomatyczne wiedzą jak się ustawić.

Ostatecznie postanawiamy zostać do samego końca w Porto i wcześnie rano wyruszyć do Lizbony by zdążyć na samolot. Zadowoleni przybywamy na lotnisko, a tu się okazuje, że mieliśmy sporo szczęścia, gdyż źle odczytaliśmy godzinę odlotu i de facto samolot odlatywał o godzinę wcześniej… Może to nawet lepiej, bo przynajmniej się nie spieszyliśmy i nie denerwowaliśmy. A swoją drogą, to już druga podobna przygoda w ciągu ostatnich 2 lat. 2 lata temu w Bangkoku pomyliliśmy lotniska, ale to już inna historia.

Portugalia dostarczyła nam wielu niezapomnianych wrażeń i spędziliśmy tu wspaniałe 2 tygodnie. Moje marzenie z dziecięcych lat zobaczenia tego pięknego kraju na krańcu Europy wreszcie po wielu latach się spełniło.

Porto

Czwartek-niedziela, 31.VII.-3.VIII.
Było to bardzo dawno temu, ale wciąż to świetnie pamiętam. W IV klasie podstawówki zaczęliśmy naukę geografii i dostaliśmy atlas, w którym na ostatniej stronie była mapa Europy. Wodząc po niej palcem oddawałem się marzeniom odbycia dalekich podróży. Szukałem najdalszych krańców Starego Kontynentu i zdecydowałem, że kiedyś koniecznie pojadę samochodem z Krakowa aż do dalekiej Lizbony. Od tamtych dni upłynęło sporo czasu, w trakcie którego odbyłem wiele dalszych podróży po świecie niż do Portugalii, ale Lizbona i Portugalia wciąż na mnie cierpliwie czekały. Okazja wreszcie nadarzyła się w sierpniu 2014-go roku i choć nie samochodem, lecz na pokładzie samolotu i to wraz z Mariolą wylądowaliśmy w Lizbonie…

Międzynarodowe lotnisko w Lizbonie położone jest dosyć blisko centrum miasta, więc bierzemy taksówkę i po kilkunastu minutach jesteśmy w naszym hotelu położonym w pobliżu przystanku metra Entre Campos.

Lizbona, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu wita nas piękną, lecz dość chłodną pogodą, podczas gdy w tym samym czasie w Krakowie i Warszawie panują wręcz tropikalne upały. Wykorzystując sprzyjającą aurę dużo spacerujemy. Korzystamy z metra, którego, może pozazdrościć wiele miast na świecie oraz z usług autobusu turystycznego. 

 Cztery dni zwiedzania Lizbony utwierdza nas w przekonaniu, że stolica Portugalii jest miastem obdarzonym nie tylko urodą, ale również niezwykłym charakterem. Można tu spędzić wiele dni i nigdy człowiek się nie będzie nudził. Ponadto położenie miasta sprawia, że w zależności od tego, gdzie się człowiek znajduje, można odnieść wrażenie, że jest się w zupełnie innym mieście. Dzielnica Belém z promenadą nad rzeką Tejo oferuje piękne trasy spacerowe a także widok na kilka ikon Lizbony, takich jak Torre de Belém, pomnik Odkrywców czy klasztor Hieronimitów. W tym uroczym otoczeniu spróbowaliśmy naszych sił w poruszaniu się segwayem czyli dwukołowym wózkiem komputerowo wyczulonym na ludzka intuicje - dużo zabawy i niezapomniane wrażenia.

 Stare centrum Lizbony to jej osobny ciekawy rozdział. Po wąskich i krętych uliczkach przeciskają się stare wagoniki tramwajowe nierzadko pnąc się ostro pod górę, bowiem miasto położone jest na wzgórzach. Z wyższych partii miasta można zobaczyć czerwone dachy starych kamienic, spośród których często wyłaniają się mniejsze i większe place z fontannami.

 Amatorzy nowoczesnej architektury napewno nie będą zawiedzeni okolicą, w której jest położone Oceanario de Lisboa. Niestety nasz limit szczęścia jeśli chodzi o pogodę w tym momencie się zupełnie wyczerpał, gdyż zaniosło się od chmur i deszczu. W takiej sytuacji objechaliśmy tylko ten rejon miasta nie wysiadając z autobusu. A jak na ironię losu gdy dojechaliśmy do centrum, to przestało padać i wyszło słońce. 

 Miłośnicy starych zamków będą niewątpliwie mogli docenić Zamek św. Jerzego dumnie spoglądającego z wysokiego wzgórza na Lizbonę. Z małej warowni został on zmieniony w wielką twierdzę w X wieku przez Maurów chcących w ten sposób zabezpieczyć miasto przed prącymi z północy oddziałami katolickimi. Wielka twierdza została jednak zdobyta w 1147 roku, a złożyły się na to niewątpliwie dwa czynniki. Pierwszy z nich wynikał z faktu, że podążające drogą morską z Anglii wojska Drugiej Krucjaty udzieliły wsparcia oddziałom portugalskim oblegającym miasto. Drugi nawiązuje do legendy, według której rycerz Martim Moniz zauważył, że Maurowie usiłują zamknąć otwarte wrota i poprowadził szarżę na bramę po czym rzucił się swoim ciałem między wrota uniemożliwiając tym samym ich domknięcie. Swój bohaterski czyn przepłacił życiem, ale dzięki niemu zdobyto zamek.

 W starym powiedzeniu "Nie wszystko złoto, co się świeci z góry" jest wiele prawdy, gdy zobaczymy kościół São Roque, który z zewnątrz jest wręcz niezauważalny, ale gdy przejdziemy przez próg wrażenie jest niesamowite. Ołtarze zdobione rzeźbami i kapiące od złota, obrazy i murale, jednym słowem przepych, przepych, przepych…

Piątek, 8.VIII.
Dziś robimy następny duży skok na północ. Trasa wynosząca 280 km mija nam szybko, gdyż autostrady w Portugalii są imponujące. Mijamy urocze miasteczko Ponte de Lima i jedziemy jeszcze wąską i krętą drogą do Facha, miejscowości położonej na portugalskiej wsi. Tu jednak nasz GPS jest bezradny i skierowuje nas mylnie na jakąś polną drogę, która jeszcze na dodatek pnie się ostro pod górę. Udaje nam się jednak znaleźć wystarczająco dużo miejsca aby nawrócić i wracamy do asfaltowej drogi. A tu jak za dawnych czasów postępujemy w myśl zasady: "koniec języka za przewodnika". Gdy już o języku mowa, to muszę przyznać, że o ile w Brazylii byłem się w stanie porozumieć po hiszpańsku, to tu w Portugalii jest to o wiele bardziej problematyczne. W Brazylii nie tylko ludzie rozumieli co do nich mówiłem, ale również ja byłem w stanie uchwycić sedno tego, co mówili do mnie, bo czasem oba języki na moje ucho brzmiały bardzo podobnie. Ale tu bariera językowa wydawała się o wiele większa, chyba, że ktoś znał hiszpański. Po krótkich dyskusjach udaje nam się jednak trafić na miejsce. A tu mała niespodzianka. B&B, do którego przyjechaliśmy okazuje się być stylowym dworem z XVIII wieku. Grube kamienne mury, stylowe wnętrza, piękny ogród to to, czego nam teraz potrzeba po kilkudniowej pogoni za zabytkami.

Złapawszy oddech po podróży w relaksującym otoczeniu jedziemy do Ponte de Lima. Spacerujemy po uroczym miasteczku a gdy mija zaczarowana godzina 19:30 przechodzimy po moście z czasów rzymskich do polecanej nam przez właściciela zajazdu restauracji. Chcemy zapoznać się z lokalnymi przysmakami i zamawiamy pieczone papryki, smażone sardynki, sałatkę z dorsza i churaço z grilla a do tego białe wytrawne porto. Może to kwestia uroczego otoczenia, może tajemnica tkwiła w białym porto, ale posiłek wyjątkowo nam smakował…

Sobota, 9.VIII.
Przed śniadaniem pływamy w basenie a po posiłku jedziemy do parku Peneda-Geres. Trasa biegnie przez malowniczy górzysty teren pośród rozłożonych tarasowo winnic. W Soajo oglądamy niezwykłe kamienne spichlerze z XVII wieku. Z podobnym sposobem przechowywania zboża spotkaliśmy się wcześniej na Celebesie u ludu Tana Toraja, lecz te w odróżnieniu od tamtych są kamienne. Widok w każdym razie osobliwy i ze wszech miar warty takiej wycieczki. Później jedziemy do Barcelos. W tym starym miasteczku narodziła się legenda o kogucie, który ożył by udowodnić w ten sposób niewinność niesłusznie skazanego na śmierć pielgrzyma. I tak, jak w Krakowie można wszędzie nabyć pamiątkową figurkę Smoka Wawelskiego, to tu na każdym kroku są kolorowe koguty. Oczywiście nabyliśmy kilka…

Na kolację udajemy się do tej samej restauracji, co wczoraj, lecz tym razem zamawiamy dorsza i kozę, o butelce białego porto nawet nie wspominam…

Ponte de Lima, Braga, Guimarães

Środa, 6.VIII.
Rano, po śniadaniu na balkonie, skąd mamy piękny widok na mauretański zamek, wyruszamy dalej na północ. Na nocleg zatrzymamy się w Fatimie, ale wcześniej zwiedzamy wspaniały klasztor-twierdzę Templariuszy w Tomar. 

Zakon Templariuszy miał niezwykle barwną historię. Został on założony w 1120 roku jako Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, lecz wkrótce okazało się, że śluby ubóstwa i nazwa zakonu są dobre tylko na papierze, gdyż dzięki wprawnemu władaniu mieczem i wielkim talentom finansowym Templariusze stali się najbogatszym zakonem w Europie a ich dłużnikiem był nawet król Francji Filip Piękny. Z perspektywy czasu można by dziś powiedzieć, że potęga zakonu załamała się pod ciężarem ich własnego bogactwa i rosnącej potęgi militarnej, gdyż król Filip nie mogąc sprostać finansowym żądaniom zakonu uknuł sieć intryg i przy poparciu Watykanu rozwiązał zakon w 1311 roku. Wielu rycerzy zakonu znalazło śmierć na stosie a do dzisiejszego dnia krążą legendy o niebotycznych skarbach Templariuszy ukrytych gdzieś przed wieloma wiekami. Poszukiwacze skarbów szukają ich po całym świecie nie zdając sobie nawet sprawy, że są one całkiem blisko i jawne w postaci wspaniałej spuścizny kulturalnej jakimi są dziś wciąż ocalałe budowle Templariuszy takie, jak Klasztor Zakonu Chrystusa w Tomar, który Templariusze wybudowali w 1160 roku. Ten wspaniały klasztor-twierdza powstał jako budowla romańska, lecz w XV i XVI wieku uzupełniono dekoracje już w stylu renesansowym. Trzeba wielu godzin by móc zkontemplować tę wspaniałą budowlę, która jest niewątpliwie jednym z najwspanialszych skarbów Templariuszy.

Teraz udajemy się do Fatimy. Gdy przyjeżdżamy do hotelu, miła recepcjonistka wręczając nam kluce do naszego pokoju od razu poinformowała nas o której godzinie jest różaniec w Sanktuarium. Nabożeństwo różańcowe wraz z procesją trwało grubo ponad godzinę i było odprawiane w 5 językach a ostatnim był polski. Wówczas jakby tłum się nagle ożywił i zewsząd zabrzmiały słowa modlitwy w naszym języku. Było to bardzo miłe przeżycie dla nas jako Polaków, ale również jako katolików. Myślę, że także i dla wyznawców innych religii taka codzienna zbiorowa modlitwa na placu przed Sanktuarium może być duchowym przeżyciem, podobnie, jak dla nas niezwykłym doświadczeniem było Ganga Aarti w Varanasi w Indiach.

Czwartek, 7.VIII.
Postanawiamy uczynić z Fatimy małą bazę wypadową i dziś wyruszamy na wycieczkę, której celem są: Batalha z pięknym klasztorem Santa Maria da Victoria, Nazare - nadmorski kurort z pięknymi plażami, na których okoliczni rybacy, a raczej ich żony suszą świeżo złowione ryby i Alcobaça, gdzie jest wspaniały klasztor Cystersów. Pogoda jest trochę zmienna, ale ponieważ część naszej dzisiejszej wycieczki polega na zwiedzaniu zabytków architektury, to nie narzekamy na nieco gorszą aurę. 

Gdy pochmurna pogoda nieco przytępia nasze zmysły to w Portugalii zawsze można liczyć na orzeźwiający  zastrzyk w postaci przepysznej kawy, która jest tu dostępna na każdym kroku. Nieco gorzej ma się jednak sprawa, gdy spragniony turysta chce nabyć butelkę zwykłej wody… Jeśli już człowiek znajdzie takie miejsce, to powinien zrobić dobry zapas tego towaru. W Portugalii nikt z głodu nie umrze, ale okaże się, że jeśli głód nam zacznie doskwierać przed godziną 19:30, to na żaden elegancki posiłek nie można liczyć. Owszem, dania szybkiej obsługi są dostępne większą część dnia, ale do stylu i wykwintności ich odpowiedników w sąsiedniej Hiszpanii bardzo im daleko. Ogólnie jedzenie w Portugalii bardzo nas zawiodło, ale na szczęście była to jedyna rzecz, która nas w tym kraju zawiodła.