Bangkok

Cambodia

Niedziela, 3.II.13
Dziś lecimy do Yangon, byłej stolicy Birmy. Samolot mamy o 11:35, więc nie musimy się spieszyć tym bardziej, że na lotnisko jest tylko 20 minut drogi z hotelu. Hotelowy mikrobus podwozi nas na lotnisko i zaczynamy szukać stanowiska Air Asia. Co gorsze, naszego lotu nie ma również na tablicy odlotów… Ale widzimy, że jest okienko naszych linii. 
-Czy mają państwo już bilet?
-Tak.
-A wizę birmańską?
-Tak, też.
-To muszą państwo jechać na inne lotnisko, 50 km stąd… Najlepiej jest wziąć taxi. Ja zadzwonię i tam im znać, że państwo już jadą. 
No tak, dopiero teraz dochodzi do nas, że nawet nie sprawdziliśmy takiego szczegółu jak z którego lotniska odlatujemy. Pierwszy raz w życiu mamy taką przygodę i miejmy nadzieję, że ostatni… Ale dzięki temu możemy nieco zapoznać się z całym miastem. Jedziemy autostradą przecinającą miasto. Znaki pokazują ograniczenie prędkości 80 km/godz, ale nasz kierowca jak tylko się da jedzie 120 km/godz. Gdy dojeżdżamy na lotnisko mamy jeszcze prawie godzinę czasu. Udało się!!

Na lotnisku w Yangon urzędnik z poważna mina sprawdza nam paszporty. Odbieramy nasz bagaż i witamy się z naszą przewodniczką. Dziś mamy w planie zobaczyć Muzeum Narodowe a wieczór mamy dla siebie. Ja ogólnie rzecz biorąc nie jestem wielkim zwolennikiem zwiedzania muzeów w nowych dla siebie miejscach gdyż zawsze wolę przyjrzeć się miastu i poznać jego atmosferę, ale skoro tak było zaplanowane, to się zgadzam… Tu okazuje się, że wszystkie wstępy do muzeów i innych atrakcji turystycznych cudzoziemcy są zobowiązani do płacenia w USD a jakby tego było mało, banknoty muszą być nieskazitelne, żadnych załamań, zgięć czy oznak zużycia. Innymi słowy banknot ma wyglądać jak znaczek w zbiorze filatelistycznym, nawet malutki uszczerbek go przekreśla zupełnie. W muzeum właściwie tylko kilka eksponatów nas zaciekawiło: okazały tron królewski jednego z władców birmańskich oraz kolekcja klejnotów królewskich.

 Poniedziałek, 4.II.13 
W czasach kolonialnych Yangon uchodziło za perłę architektury kolonialnej podobnie jak Casablanka w Maroku, ale gdy w Birmie władzę przejął miejscowy rząd, Yangon zaczęło popadać w ruinę, też podobnie jak Casablanca. Dziś chodząc po mieście wciąż można znaleźć okazałe budynki z niegdyś zadbanymi pięknymi fasadami, dziś wyraźnie nadgryzione zębem czasu. Chlubnymi wyjątkami są budynek Wysokiego Sądu z czerwonej cegły oraz była rezydencja gubernatora obecnie przerobiona na najdroższy hotel w mieście. Tu stać nas tylko było na high noon tea.

Trudno jednak odmówić miastu pewnego uroku. Robi wrażenie Indyjska Dzielnica z wąskimi uliczkami tętniącymi życiem, pełne uroku jest też jezioro Inya. Miłośnicy blasku złota nie będą zawiedzeni świątynią  Botataung, w której przechowywane są włosy Buddy. O ile świątynia niczym specjalnym się nie wyróżnia na zewnątrz, to wewnątrz wygląda jak misternie grawerowana złota szkatułka. Wokół świątyni prowadzi korytarz w kształcie gwiazdy. Jego ściany i sufit są pozłacane i grawerowane. Złoty ołtarz w katedrze sewilskiej nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak przejście tym korytarzem.

Postać leżącego Buddy to ewidentnie specjalność tego rejonu świata. Co świątynia, to posąg Buddy jest dłuższy. W Bangkoku najdłuższy posąg ma 46 metrów długości, ale w porównaniu do tego w Yangon mógłby służyć jako miniatura, gdyż Budda w świątyni Chaukhtatgyi Paya ma aż 66 metrów długości.

Największą perłą i prawdziwą ikoną miasta jest jednak świątynia Shwedagon Paya. Jej złota stupa góruje nad miastem i jest widoczna z dużej odległości. Na terenie świątyni odbywa się niekończący się korowód modlitw. Setki a może tysiące wiernych miesza się z turystami niemniej poruszonymi magią tego miejsca niż wierni. 

Wieczorem idziemy do polecanej przez przewodnik LP restauracji i próbujemy birmańskiej kuchni, która nam całkiem odpowiada.

Burma

Beng Mealea

Czwartek, 31.I.13
Wyruszamy do Bangkoku. To już nasz nie pierwszy lot do Azji lub Australii, więc spodziewamy się typowej trasy wiodącej nad Pacyfikiem. Pilot ma jednak dla nas tym razem małą niespodziankę, bo zamiast lecieć w stronę Alaski, pokładowy symulator lotu wyraźnie wskazuje, że zbliżamy się do Grenlandii. Gdy kilka godzin później znów sprawdzam mapę na symulatorze, przecinamy archipelag wysp, który w pierwszej chwili biorę za Aleuty, ale te wkrótce okazują się Nową Ziemią… Mijają kolejne długie godziny lotu, po prawej stronie zostawiamy Krasnojarsk i Nowosybirsk i wkrótce za oknami ukazuje się zamarznięta tafla Bajkału… Z wysokości 10 km widać czarną nitkę - domyślam się, że to jest tor kolei transsyberyjskiej.

 

Piątek, 1.II.13 
Wieczorem docieramy do Hong Kongu, gdzie po krótkim postoju przesiadamy się na samolot lecący do Bangkoku. Samolot ląduje przed północą, ale po załatwieniu wszystkich lotniskowych formalności jest już de facto sobota czyli według kalendarza byliśmy w podróży dwa i pół dnia.

 

Sobota, 2.II.13
Z hotelu jedziemy hotelowym mikrobusem na lotnisko, a stąd pociągiem 35 minut do miasta. Wysiadamy na ostatniej stacji zwanej Phaya Thai, gdzie spotykamy się z Nuch - naszą przewodniczką. Łapiemy taksówkę i jedziemy na wyspę Rattanakosin, która poniekąd stanowi centrum starego Bangkoku. 

Na początek zapoznajemy się z Wielkim Pałacem Królewskim. Oglądamy wspaniałości architektury, precyzję, bogactwo i wymyślność szczegółów migoczących od złota i nasyconymi barwami wszystkich kolorów tęczy. Patrząc na to wszystko przywołujemy w pamięci podobne, ale jakże inne wspaniałości trzech innych krajów, które dane nam było zobaczyć wcześniej. Tak się składa, że Tajlandia jest położona w samym środku trójkąta, którego wierzchołki stanowią Indonezja, Japonia i Indie, czyli kraje, które chociażby na papierze mają dużo wspólnego z Tajlandią, ale jednak rzeczywistość okazuje się bardzo odmienna. Coś, co na pierwszy rzut oka odróżnia tutejszy styl, to mnogość bardzo nasyconych kolorów i wielkie ilości złota na każdym kroku. O ile w krajach Zachodu rząd przechowuje rezerwy złota w pilnie strzeżonych skarbcach, to tu odnosi się wrażenie, że wszystkie rezerwy złota są wystawione na widok publiczny. 

Jak to często bywa najbardziej wartościowe rzeczy są niepozornych rozmiarów. Nie inaczej jest ze słynnym Szmaragdowym Buddą, który mieści się w jednym z najpiękniejszych i najokazalszych pawilonów królewskiego kompleksu. Jeśli na kogoś nie działa magiczna potęga Szmaragdowego Buddy i potrzebuje na prawdę coś okazałego, to napewno nie zawiedzie go położony kilkanaście minut drogi od Pałacu Posąg Leżącego Buddy. Ma on 46 metrów długości, a jakby tego było jeszcze mało, to cały pokryty jest 18-karatowym złotem. 

Do pełni szczęścia Marioli potrzebny jest jeszcze targ z kwiatami. A rzeczywiście jest co oglądać. Przeróżnych kwiatów jest tu mnóstwo a na dodatek nasze oczy są pieszczone najrozmaitszymi aranżacjami przygotowanymi na najróżniejsze okazje.

Czas już wracać do hotelu. Nadchodzi wieczór i wkrótce zrobi się ciemno. Na ulicach panuje teraz szczyt i wszędzie są korki. Nuch proponuje abyśmy zamiast taksówką popłynęli kilka przystanków tramwajem wodnym kursującym po rzece Chao Phraya. Łódź kursuje co kilkanaście minut i jest zapchana ludźmi, ale dowozi nas za grosze do stacji metra. Tu żegnamy się z Nuch i dalej jedziemy sami kilka przystanków metrem do stacji Siam. Tu się musimy przesiąść na inny pociąg, ale jest tak załadowany, że nie dajemy rady wsiąść - jakby nie było jest godzina szczytu. Co nas mile zaskoczyło, to to, że ludzie nie wpychają się tu na siłę, jak to ma miejsce w niektórych krajach, lecz cierpliwie czekają na następny pociąg. Za kilka minut jest następny pociąg, do którego wchodzimy bez problemu i dojeżdżamy do znanej nam już stacji Phaya Thai. Za 45 minut jesteśmy na lotnisku a stamtąd do hotelu… Ufff! Co za dzień - tyle wrażeń a mieliśmy odpoczywać po 24-godzinnej podróży samolotem…

Bagan

Wtorek, 5.II.13 
O świcie lecimy do Pagan. Gdy samolot obniża lot by wylądować na małym lotnisku, naszym oczom ukazują się balony lecące nad tysiącletnimi świątyniami w Pagan. Ich dokładna liczba zdaje się być niewiadoma, ale jeśli zacytuję najniższą liczbę 2100, to i tak jest to zawrotna ilość. Zapoznać się z wszystkimi budowlami jest nie sposób, ale też nie wszystkie są jednakowo ciekawe. Niektóre świątynie są sławne z uwagi na ich religijne znaczenie. Z kolei część z nich przykuła moje oko swą stylistyką i rozmachem, podczas gdy nie zyskała sobie uznania wśród wyznawców buddyzmu. Z resztą podobną sytuacje zauważyliśmy już wcześniej w Japonii, że nie zawsze najokazalsza świątynia jest najświętsza. 

Ponieważ mamy mało czasu na zapoznanie się z rozmaitymi atrakcjami Pagan, postanawiamy się rozdzielić z Mariolą. Ponieważ Mariolę zawsze fascynowało rękodzieło, więc Mariola udaje się na pokaz robienia wyrobów z laki a ja jako miłośnik architektury udaję się spacer wśród słynnych pagód w kształcie stupy.  

Nazewnictwo w tej części świata jest w pierwszej chwili nieco mylące, gdyż ogólna nazwa na świątynię tu funkcjonuje jako słowo “pagoda”, czyli coś, co nam się mocno kojarzy z charakterystycznymi wieżami z wieloma dachami tak typowymi dla Japonii czy Chin. Wszystkie “pagody” dzielą się na stupy - świątynie w kształcie stupy, do wnętrza których nie można wejść, gdyż są pełne w środku, oraz na świątynie, które też często są w kształcie stupy, ale można do nich wejść. 

Z wszystkich pagód, z którymi było nam dane się bliżej zapoznać, największe wrażenie zrobiły na nas 4. Pierwsza, Shwezigon Paya Stupa jest olśniewająco złota, jest najbardziej zadbana i czuć w niej na każdym kroku niewidzialne spojrzenie Buddy. Świątynia Htilominlo stanowi poniekąd odwrotność tej pierwszej: jest zbudowana z cegły i jak sama nazwa wskazuje, można do niej wejść. A w środku olśniewa pięknymi proporcjami i dyskretnymi ozdobami. Za najpiękniejszą uchodzi świątynia Ananda Pahto. Jej wnętrze kryje 4 wielkie złote posągi Buddy, oraz niezliczoną ilość mniejszych (kilka tysięcy) posągów umieszczonych w niszach wykutych w na sześciu poziomach wzdłuż krużganków biegnących wokół świątyni. Czwarta, Shwesandaw, zwana również Świątynią Zachodzącego Słońca, zbudowana jest z białego kamienia i jest najwyższą z wszystkich sakralnych budowli w Pagan. Stromymi schodami można wspiąć się prawie na jej sam wierzchołek a z niego, jak się pewnie wszyscy domyślają, jest przepiękny zachód słońca.

 Środa, 6.II.13 
Najlepszy przegląd świątyń w Pagan ma się z pokładu balonu. Nie jest to przyjemność tania, ale warta jest wyrzeczeń aby zebrać na taki lot fundusze. Wraz z wyłaniającym się zza widnokręgu słońcem zaczynają się powoli wyłaniać z porannej mgły świątynie. Widok jest absolutnie magiczny i na zawsze zostanie w naszej pamięci. Niektóre budowle udaje mi się rozpoznać ze spaceru z poprzedniego dnia. Zabawne jest to jak bardzo zmienia się ich widok z wysokości 100-150 metrów… 

Mnichów widzi się w Birmie na każdym kroku, nic więc dziwnego, że jest tu sporo klasztorów. Większość z nich to jednak pospolite budowle, ale od czasu do czasu trafiają się prawdziwe perełki. Do nich niewątpliwie zalicza się stary klasztor w Salay wykonany z drewna tekowego. Na zewnątrz cieszy oko swą elegancką architekturą a w środku w półmroku widnieją przepięknie rzeźbione ornamenty.

Do tych bardziej znanych klasztorów również zalicza się klasztor na szczycie sterczącej skały zwanej Mt. Popa. Aby dojść do klasztoru trzeba pokonać 777 stopni. Mozolną wspinaczkę urozmaicają harcujące małpy makak. Skaczą, figlują a czasami złowrogo fukają jak im się coś, albo ktoś nie spodoba. Sam klasztor jednak poza spektakularną lokalizacją jest mało charakterystyczny. Ot wspinaczka dla samego doświadczenia. 

Wracając naszą uwagę przykuwa “wytwórnia” soku i alkoholu z palmy. Sok jest bardzo słodki i w tym rejonie zastępuje syrop z trzciny cukrowej. Tak, jak rum jest produktem ubocznym podczas produkcji cukru z trzciny cukrowej, tak i tu produktem ubocznym jest bliżej nieokreślony napój alkoholowy, ale dla rumu nie stanowi on jednak żadnej konkurencji…

W czasie lotu balonem poznajemy miłe małżeństwo z Nowego Jorku i dzięki nim dowiadujemy się, że wieczorem można w mieście obejrzeć przedstawienie z marionetkami w roli głównej. W sumie w przedstawieniu nie tyle chodzi o samą opowieść, która jest banalna, lecz o popis operatorów marionetek. Niektóre marionetki mają kilkanaście ruchomych części i są obsługiwane przez 2 operatorów.

Czwartek, 7.II.13
Aby szybciej pokonać kilkusetkilometrowe odległości pomiędzy poszczególnymi ciekawymi miejscami w Birmie, korzystamy z niewielkich samolotów śmigłowych obsługujących lokalny ruch. Po godzinie lądujemy na niewielkim lotnisku w Heho, które leży w pobliżu jeziora Inle. Około 30 km stąd jest jaskinia Pindya, która jest jednym z wielu świętych miejsc dla Buddystów z uwagi na ponad 8000 posągów Buddy, które znajdują się w jaskini. Można by powiedzieć, że o ile na wyobraźnię Katolików działają głównie rozmiary i materiał (też czym więcej złota, tym lepiej), to Buddyści dodatkowo ulegają jeszcze magii miejsca i ilości. Tysiące złotych posągów Buddy wspaniale kontrastują a jednocześnie harmonizują z surowością jaskini. 

Obecna nazwa Birmy oficjalnie została zmieniona na Myanmar. Od samego początku próbujemy ustalić dlaczego stara nazwa została zmieniona i przyczyny tej zmiany ewidentnie postrzegane są różnie w zależności z kim na ten temat rozmawiamy. Według naszej przewodniczki w Rangoon nazwa Myanmar to stara nazwa Birmy funkcjonująca jeszcze w czasach nim Brytyjczycy Birmę uczynili swą kolonią. Według niej Anglikom trudno było wymówić słowo “Myanmar” i zniekształcili je do postaci “Birma”. Gdy nastała nowa władza wróciła stara prawidłowa nazwa. Zupełnie inne spojrzenie na to ma nasz przewodnik opiekujący się nami w prowincji Shan, który pochodzi z drugiego co do liczebności plemienia zamieszkującego Birmę. Jimmy nam tłumaczy, że oryginalna nazwa kraju od stuleci brzmi zależnie od dialektu coś jak “Bama” a słowo “Myanmar” jest nazwą najliczebniejszego plemienia. Tak się jednocześnie składa, że rząd generałów właśnie z tego plemienia się wywodzi. 

Na noc zatrzymujemy się w małym miasteczku Kalaw. Jutro rano wyruszamy na dwudniową pieszą wędrówkę przez kolorowe wioski położone wśród okalających tę okolicę pagórków i wzgórz.

Piątek, 8.II.13 
Wcześnie rano wyruszamy na pieszą wędrówkę przez góry od wioski do wioski.  Na początku panuje przyjemny chłód, ale gdy zbliża się południe robi się coraz bardziej gorąco. O 12:30 docieramy do niewielkiego klasztoru położonego na jednym z wzniesień. Nas turystów jest tylko dwoje, ale towarzyszą nam jeszcze 4 osoby: przewodnik, chłopiec niosący wodę, kucharz i pomocnik kucharza, którzy niosą zapasy żywności i sprzęt do gotowania. Podczas gdy my łapiemy oddech po wspinaczce, kucharz przygotowuje wymyślny lunch. Gdy dochodzi do prezentacji potraw, to łapiemy się za głowę - my tyle nie zjemy! Wszystko jest pyszne, ale chyba najlepsza jest zupa z soczewicy. 

Po lunchu musimy jeszcze oddać się sjeście w zadaszonym pomieszczeniu. Uprzejmi zakonnicy kładą nam na podłodze maty a nawet przynoszą nam po poduszce. Miła drzemkę przerywa nam tylko jakiś potężny natrętny trzmiel, który lata jak zwariowany po całym pomieszczeniu siejąc w naszych sercach niepokój. 

Czas wyruszyć w drogę. Mijamy małe wioski, plantacje herbaty, pomarańczy, kawy, papaji, buddyjskie klasztory. Zwłaszcza jeden, położony w wiosce o dźwięcznej nazwie Tańczący Koń, ma bardzo dużo uroku - stary drewniany stojący na palach. Obok jest zbiornik z wodą, w której myją się młodzi zakonnicy w nowicjacie. Ludzie z reguły są bardzo przyjaźni, uśmiechnięci i ochoczo wymieniają z nami pozdrowienia “minga laba”.  

Na noc zatrzymujemy się w małym klasztorze, gdzie jest 3 zakonników i kilkunastu chłopców w nowicjacie. Nasz kucharz znowu przygotowuje nam ucztę składającą się z 7 dań, którymi mogłoby się wyżywić swobodnie 6 osób. Jednym z dań jest potrawa z liści musztardy, która nam bardzo smakuje. 

My okupujemy pokój gościnny, który jest de facto wielką salą a nad nami śpią młodzi nowicjusze. Budynek jest drewniany a przez to bardzo akustyczny. Wszystko bardzo dokładnie słychać, co się dzieje na górze. Nagle chłopcy zaczynają śpiewająco odprawiać modlitwę. Trwa to około 15 minut i nagle wszyscy milkną. Czyżby poszli spać? Jednak 10 minut później znów rozpoczyna się śpiew - to była tylko medytacja. Po drugiej serii śpiewów chłopcy zaczynają głośno rozmawiać i puszczają amerykańską muzykę z lat 60-tych. Trwa to jednak nie dłużej niż 20 minut i nagle wszystko milknie. Cisza nocna trwa do 5:45, którą znów przerywa modlitwa…

Sobota, 9.II.13 
Kończymy nasza piesza wędrówkę przy drodze, gdzie spotykamy się z kierowcą i Jimmy’m. Jedziemy pół godziny do obozy z emerytowanymi słoniami. Następnie jedziemy 2 godziny do miasteczka położonego nad jeziorem Inle, skąd łodzią płyniemy do hotelu położonego na palach na jeziorze.  

Na śniadanie nasz kucharz znów przygotował szereg przysmaków. O ósmej jesteśmy już w drodze. Podążamy wąską polną dróżką wijącą się pośród kolorowych pagórków, na zboczach których położone są plantacje herbaty, kawy, pomarańczy, mango, papaji i innych tropikalnych owoców. Robi się coraz cieplej, więc po kilku godzinach marszu z wielką radością i ulgą wypatrujemy na drodze czekający na nas samochód. 

Teraz przez pół godziny zjeżdżamy wąskimi serpentynami do położonego poniżej obozu z emerytowanymi słoniami. Żyjący w normalnych warunkach słoń żyje około 70 lat, lecz gdy jest zmuszony do ciężkiej pracy zużywa się znacznie szybciej. Pracujące przy wyrębie drzew w dżungli słonie często po kilkunastu latach pracy są już niezdolne do dalszej pracy, więc pojawia się pytanie co z nimi dalej zrobić. Kilka lat temu pewien człowiek wpadł na pomysł, aby zorganizować na swojej posiadłości coś w rodzaju przytułku, gdzie słonie mogłyby dożyć spokojnej starości stanowiąc jednocześnie atrakcję dla odwiedzających obóz turystów.

Bliski kontakt z tymi subtelnymi olbrzymami jest sam w sobie miłym przeżyciem. Ale ku mojej konsternacji Marioli samego kontaktu było za mało i postanowiła wejść tak jak stała do wody aby umyć słonia. 

Teraz jedziemy 2 godziny do małego miasteczka położonego nad jeziorem Inle. Tu przesiadamy się na długą i wąską łódź i płyniemy do naszego hotelu, który położony jest na… jeziorze na palach! W różnych miejscach już spałem, ale to jest dla nas obojga coś nowego. Owszem wcześniej mieszkaliśmy w chatach na palach w Amazonii, Pantanal i na Borneo, ale w porze suchej pod nami była ziemia, a tu jednak jesteśmy nad wodą. Gdy zapada zmrok, temperatura nieco opada i robi się bardzo przyjemnie. Kolację jemy na tarasie z pięknym widokiem na jezioro.

Niedziela, 10.II.13 
“Inle” w miejscowym języku znaczy “cztery wioski”. Ewidentnie nazwa jeziora pochodzi z dawniejszych czasów gdyż obecnie wokół jeziora jest około stu wsi. Władze nawet musiały uchwalić zakaz dalszej rozbudowy gdyż wkrótce prawdopodobnie zostałoby zasiedlone całe jezioro.

Mieszkańcy wsi położonych na jeziorze żyją z rolnictwa i rybołówstwa, nie licząc oczywiście turystyki. Rybacy przez lata opracowali dość niezwykłe techniki łowienia ryb a także samego napędzania łodzi. Do wiosłowania używają częściowo nóg, sposób, jakiego nigdzie indziej na świecie nie widziałem. Widok rybaków na jeziorze łowiących ryby jest tak malowniczy, można po prostu godzinami obserwować ich na tle pięknych widoków jakie się rozpościerają wokół jeziora. Co rownież warte jest wzmianki, to to, że ludzi ci robią to co ich ojcowie i dziadowie, bo taka jest tradycja i nie zwracają specjalnie uwagi na obserwujących ich z zainteresowaniem przyjezdnych z dalekich stron. Pamiętam jak kiedyś na Madagaskarze moją uwagę zwróciły kobiety łowiące ryby na polach ryżowych. Widok był to niezwykły i postanowiłem to uwiecznić na zdjęciu i filmie. Ale gdy kobiety zauważyły mój manewr to z miejsca wszystkie ruszyły do mnie na wyścigi by zainkasować za pokaz. I rzeczywiście, te pierwsze, które mnie dopadły zarobiły na zdjęciu więcej niż łowiąc przez cały dzień ryby, reszta niestety nadal misiała się zadowolić z zysku z połowu ryb, bo ja musiałem się pospiesznie ewakuować.  

Osobną ciekawostką są pływające pola uprawne rozpościerające się wokół domów na palach. Można je uprawiać tylko z łódki bowiem są to pola unoszące się na powierzchni wody. Pomiędzy polami są wąskie kanały na tyle szerokie aby zmieściła się tam wąziutka łódka tubylców. Pola przyszpilone są długimi żerdziami do dna aby się nie rozpłynęły po całym jeziorze. Widok jest nie z tej planety! 

Życie na jeziorze Inle toczy sie w dużej mierze na wodzie - pływające pola uprawne, wsie na palach, nic więc dziwnego, że i klasztory oraz świątynie też są na wodzie na palach. Najbardziej znanym klasztorem w okolicy jest Nga Phe Kyang czyli Klasztor Skaczących Kotów. Oprócz walorów architektonicznych i religijnych klasztor zdobył sobie sławę dzięki kotom, które chętnie skaczą przez obręcze. Poprzedni abot bardzo lubił koty a zakonnicy z nudów wytresowali je aby skakały przez obręcze. Klasztor zyskał sobie więc szybko sławę i zaczęli go odwiedzać turyści z dalekich stron. Lecz abot niedawno zmarł a jego następca zakazał swoim zakonnikom takich zabaw z kotami. Turyści nadal tłumnie walą do klasztoru ku uciesze lokalnych sprzedawców pamiątek, koty wciąż są chętne do pokazywania swoich umiejętności, ale wobec zakazu muszą to robić potajemnie aby broń Boże czujne oko nowego abota tego nie wychwyciło. 

Poniedziałek, 11.II.13 
Dziś po południu odlatujemy do Yangon. Obliczamy tak czas aby się nie spieszyć rano a jednocześnie spędzić jeszcze parę godzin na jeziorze i zdążyć na samolot w Heho. Po śniadaniu zapakowaliśmy się na naszą łódkę i ruszamy zobaczyć jeszcze jedną świątynię w okolicy - Pagodę Phaung Dawoo. Dla nas największą osobliwością tego miejsca jest wielka łódź w kształcie ptaka, cała pozłacana. Przycumowana jest w wielkim hangarze za grubymi kratami aby pewnie nikt jej nie porwał bo przy dzisiejszych cenach złota warta jest pewnie majątek. Od naszego przewodnika dowiedzieliśmy się, że jest ona raz do roku używana do obchodów ważnego święta budydyjskiego. Wówczas wypływa majestatycznie na jezioro wzbudzając podziw.

Ręsztę wolnego czasu postanawiamy spędzić na środku jeziora. Motorniczy wyłącza silnik i wokół nas panuje majestatyczna cisza przerywana tylko śpiewem ptaków i szumem wiatru. Nieopodal rybacy z namaszczeniem w skupieniu zapuszczają sieci wiosłując przy tym nogą…  

Czas już jechać do Heho. Pół godziny później dobijamy do brzegu, wsiadamy do czekającego na nas samochodu i ruszamy w drogę… Nagle, patrzę a my właśnie mijamy piękny drewniany klasztor. W mgnieniu oka uświadamiam sobie, że ja tę budowlę świetnie znam ze zdjęć na Kolumberze! Kierowca zawraca a my biegniemy podekscytowani zobaczyć klasztor z bliska. Ja mam miłe wrażenie deja vu. Musze obejść wszystkie miejsca znane mi ze zdjęć!!! Mam wrażenie, że nawet znam kilku młodych zakonników…

Teraz już jedziemy prosto na lotnisko. Obsługa pasażerów odbywa się troszkę tak jak w Polsce w latach 60-tych. Jedyną różnicę stanowi ruchomy pas urządzenia prześwietlającego bagaże, ale i tak nikt nie zwraca uwagę co tam jest jakby nawet nie rozumiejąc przyczyny użycia tego dziwnego urządzenia. Nasz samolot jest spóźniony około godzinę. Czekamy więc cierpliwie i za każdym razem się podrywamy gdy są wzywani pasażerowie do kolejnego samolotu, ponieważ jedyną informacją jest tabliczka w niezrozumiałym dla nas alfabecie trzymana przez drobnego mężczyznę, który zapowiada odlot produkując bliżej niezrozumiałe dla nas dźwięki. Podobnie jak my reaguje z resztą większość białych pasażerów na lotnisku, stąd za każdym razem robi się wokół małego urzędnika spore zbiegowisko. 

Yangon wita nas ciepłym i wilgotnym powietrzem - czuć, że jesteśmy w ciut innym klimacie. W drodze z lotniska do hotelu czujemy się z miastem już prawie za pan brat. Zmęczenie daje nam o sobie znać i zamiast wychodzić na miasto do jednej z naszych ulubionych restauracji, postanawiamy zjeść coś w hotelu. A tu miła niespodzianka - nie tylko, że jedzenie jest bardzo dobre, to jeszcze na dodatek mamy przepiękny widok z VII piętra na Pagodę Shwedagon. Na tle mrocznego nocą nieba migocze w świetle reflektorów złota czasza 99-metrowej świątyni.

Angkor

Wtorek, 12.II.13
Dziś mamy cały dzień dla siebie w mieście. W zasadzie to, co chcieliśmy tu zobaczyć, już widzieliśmy, więc postanawiamy się zaopatrzyć w jakieś ładne przedmioty rękodzieła, które by nam służyły jako pamiątki z naszej podróży. Nasza przewodniczka znajduje nam miejsce, o jakim myśleliśmy tak jakby czytała nam w myślach. W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze na słynnej herbatce birmańskiej z kondensowanym słodkim mlekiem. Smak ma dość specyficzny… Najbardziej chyba ciekawe jest miejsce, w którym się zatrzymaliśmy. Nie ma tu ani jednego turysty poza nami, czyli miejsce jest bardzo birmańskie. Na lunch postanawiamy pójść do naszego ulubionego hotelu  Governor's Mansion położonego w pięknych ogrodach.  

Środa, 13.II.13 
Pamiętam amerykański film pt. "Jeśli dziś jest wtorek to jesteśmy w Belgii" sprzed 40 laty jak to grupa amerykańskich turystów wybrała się na ekspresowy objazd Europy. My dziś rekord Amerykanów pobiliśmy jeszcze z dokładką ponieważ śniadanie jedliśmy w Yangon w Birmie, lunch w Bangkoku w Tajlandii a kolacje w Siem Reap w Kambodży. To się nazywa tempo!!  

Na lotnisku Don Muang w Bangkoku miła pani z obsługi zapytała czy może nam udzielić jakichś informacji.
-Tak, chcemy się dostać na lotnisko Suvarnambhuni.
-Proszę do wyjścia nr 5, tam jest autobus kursujący między lotniskami.
-A ile kosztuje?
-Jest za darmo- uśmiechnęła się miła kobieta
No proszę, czyli nie musimy brać taksówki i zaoszczędzimy 35USD! Mając 5 godzin czasu do odlotu samolotu do Kambodży postanawiamy pojechać do hotelu, w którym wcześniej już nocowaliśmy i w którym zatrzymamy się po powrocie z Kambodży aby zostawić w nim część naszych bagaży, w tym pamiątki, które kupiliśmy ostatniego dnia w Yangon. Będąc już w hotelu pytamy czy możemy wynająć pokój na kilka godzin - owszem, plus minus koszt wynosi tyle, co zapłacilibyśmy za taksówkę aby przejechać na drugie lotnisko, więc bez wahania się zgadzamy. Takie podróżowanie bardzo nam odpowiada :-) 

Lot z Bangkoku do Siem Reap trwa nieco ponad godzinę. Lądujemy już po zmroku. Musimy uzyskać wizę kambodżańską na lotnisku. Ustawiamy się w kolejce i obserwujemy całą procedurę. Wkrótce okazuje się, że stoimy w złej kolejce. W tej kolejce się czeka na odbiór paszportu z wizą a w tamtej się składa podanie o wizę. Obok stoi ATM, więc zastanawiamy się ile będziemy potrzebowali pieniędzy, ale wkrótce okazuje się, że bankomat wydaje dolary, a tych mamy ze sobą pod dostatkiem. I faktycznie w Kambodży używane są 2 waluty, miejscowa o wartości około 4000 rieli. Czasem płacąc w rielach otrzymuje się częściowo resztę w dolarach.

Dochodzimy do okienka, oddajemy nasze paszporty, formularze , płacimy i urzędnik nas informuje, że zostaniemy wezwani. Za ladą siedzi około 7 urzędników w jednym rzedzie. Jeden przyjmuje wnioski, drugi liczy pieniądze, trzeci nakleja znaczek do paszportu, czwarty przybija pieczątkę, piaty coś tam wpisuje, szósty rozcina wniosek na dwoje a siódmy nas woła do okienka i wydaje paszport z wizą - prawdziwa produkcja taśmowa! 

Przed budynkiem dworca czeka na nas hotelowy tuk-tuk. Wilgotne i ciepłe, ale nie gorące powietrze mile głaszcze nasze twarze. Ku naszemu zaskoczeniu ta część miasta bardziej nam przypomina Las Vegas niż biedną Kambodżę. Przynajmniej z tego, co mówili nam znajomi, którzy byli tu kilka lat wcześniej, spodziewaliśmy się o wiele uboższych hoteli i biedniejszego uposażenia. Tylko duża ilość tuk-tuków i rowerów mówi nam, że to jednak kraj trzeciego świata. Nasz hotel podejrzanie tani okazał się całkiem całkiem a napewno w Europie zapłacilibyśmy wielokrotnie więcej za podobny standard.  

Czwartek, 14.II.13 & Piątek, 15.II.13
A więc jesteśmy w Kambodży i za chwilę zobaczymy legendarne świątynie in pałace zatopione w zielonej dżungli, miejsce, które planowaliśmy zobaczyć od wielu lat. To miejsce przerosło nasze wyobrażenia, mimo, że te były i tak już bardzo nadmuchane opowieściami naszych znajomych, którzy tu byli przed nami. Obszar ruin objętych tzw. Parkiem Historycznym Angkor ma około 400 km kwadratowych. Na tym terenie znajduje się 52 skatalogowane obiekty. Jedne wielkie jak największa na świecie hinduistyczna świątynia Angkor Wat, inne mniejsze ograniczające się do pojedynczych budynków. Łącznie mamy 3 pełne dni, w ciągu których chcemy zobaczyć jak najwięcej, ale wiadomo wkrótce, że coś zawsze będzie kosztem czegoś, bo na przykład ilość nie przejdzie w jakość. 

Dokładne zwiedzenie samego Wielkiego Miasta czyli Angkor Thom, wspaniałej stolicy Khemerów to przynajmniej 2-3 dni a przecież to tylko mała cząstka całego kompleksu historycznego. Angkor Thom ma 9 km kwadratowych, otoczone jest 8-metrowej wysokości murem i fosą. W samym sercu miasta jest świątynia Bayon, która jest jedną z ikon i symboli Angkor. Charakteryzuje się 200 wielkimi posągami-głowami Buddy, które górują nad świątynią niczym wieże. Zewnętrzne ściany świątyni pokryte są wciąż świetnie zachowanymi płaskorzeźbami przedstawiającymi wydarzenia historyczne oraz codzienność z czasów imperium Khmerów. Świątynie Baphuon i Phimeanakas, Pałac Królewski z niesamowitymi Tarasami Słoni i Labiryntem Trędowatego Króla to inne co znakomitsze atrakcje Angkor Thom. 

Mimo, że jesteśmy tu zimą, to już żar leje się z nieba. Całe szczęście, że jest tu dużo starych drzew, które rzucają orzeźwiający cień. Wiele z tych potężnych drzew rośnie na murach i dziedzińcach świątyń. Wyłaniające się czasami z gęstego tropikalnego lasu ruiny nabierają szczególnie tajemniczego, wręcz baśniowego uroku. Do moich najbardziej ulubionych miejsc oprócz takich uznanych i wręcz symbolicznych miejsc jak Angkor Wat i Bayon, zaliczyłbym również niektóre mniejsze i jakby niepozorne w porównaniu z tymi potężnymi, jak Thommanon, Khleang czy Ta Keo. Niespodziewanie najbardziej oczarowany byłem po zapoznaniu się ze świątynią Praeh Khan czyli święty miecz. Zagłębiając się w jej kilkusetmetrowych korytarzach, wzdłuż których są usytuoawane niewielkie pięknie dekorowane dziedzińce, komnaty i pomniejsze budowle, czułem się jak wewnątrz zaczarowanego zamku.

Angkor Wat znaczy "Miasto Świątyń" i jest największą ponoć budowlą sakralną na świecie. Nawet jeśli jest drugą albo trzecią, to i tak robi wrażenie. Sama z resztą nazwa już sugeruje spore rozmiary. Świątynia otoczona jest fosą i murem o łącznej długości blisko 4 km! Potężna budowla składa się z trzech poziomów a każdy dostarcza innych przeżyć. Można tu spędzić wiele godzin chodząc i zachwycając się każdym zakamarkiem i szczegółem. 

Wieczorem w naszym hotelu byłem świadkiem jak pewna turystka, po rysach sądząc z któregoś z pobliskich Kambodży krajów, starała się porozumieć po angielsku z recepcjonistą. Obojgu szło to dość opornie. Niektóra słowa i całe zdania powtarzali czasem kilkukrotnie. To mi uświadomiło, ile my Europejczycy mamy szczęścia, że akurat międzynarodowym językiem jest angielski, który w sumie do polskiego w naszym przypadku jest dość podobny. Wyobraźmy sobie bowiem sytuację odwrotną gdy na przykład ze Szwedem próbujemy się porozumieć po chińsku. Wszystkie języki w tej części Azji, gdzie tym razem naszą podróż odbywamy, są językami tonalnymi, więc języki europejskie  dzieli od nich przepaść w samym koncepcie fonetycznym nie wspominając nawet o aspekcie gramatycznym czy słowotwórstwie. W zasadzie czasie całego naszego pobytu w Tajlandii, Birmie i Kambodży stale było coś "lost in translation". Gdy nasi przewodnicy nam opowiadali jakąś zawiłą historię, to rzadko kiedy docierała ona do nas tak jak to było zamierzone. Pół biedy gdy kilkoma pytaniami byliśmy w stanie wydobyć jej kształt, często musieliśmy tylko skinąć przytakująco głową, zakładając, że może przy innej okazji uda nam się wychwycić sedno sprawy. Ale w sumie cieszyliśmy się, że problem jest tylko taki, bo gdybyśmy to my musieli nauczyć się ich języka to problem byłby napewno nie mniejszy.

Thailand

Yangon

Sobota, 16.II.13 
W zaplanowaniu trzeciego dnia w Kambodży niewątpliwie pomógł nam nasz kolega Marek mieszkający na stałe w Niemczech, podróżnik i fotograf, więc na jego opinię mogliśmy się zdać w ciemno. W krótkiej wymianie tekstów na internecie zasugerował nam Beng Mealea, ruiny wielkiej świątyni zagubionej nadal w tropikalnej dżungli 80 km od Angkor. Zamówiliśmy więc samochód na 6 rano aby tym razem być na miejscu przed wszystkimi. 

I rzeczywiście, na miejsce przebywamy pierwsi. Po ruinach kręcą się tylko miejscowi ludzie i strażnicy. Wielka budowla w znacznym stopniu zawaliła się już w dawnych latach, o czym świadczą potężne drzewa, które zdążyły wyrosnąć na równo ociosanych wielkich kamiennych blokach leżących między wciąż stojącymi grubymi ścianami. Według niektórych naukowców Beng Mealea wybudowana na początku XII wieku miała być pierwowzorem Angkor Wat. Jej rozmiary, choć znacznie mniejsze od Angkor Wat, są nadal imponujące. Poruszanie się po wielkich blokach nierówno spiętrzonych może być zdradliwe, ale strażnik zauważywszy nasze niezdecydowanie zabawił się w naszego przewodnika i idąc przodem zachęcał nas ręką abyśmy podążali za nim. W ten sposób obeszliśmy całe ruiny szlakiem, jakiego sami pewnie byśmy się nie zdecydowali wybrać.

Późnym popołudniem mamy samolot do Bangkoku, więc pakujemy się, zamawiamy tuk-tuk z naszym znajomy już kierowcą i udajemy się w stronę lotniska, ale po drodze zatrzymujemy się w mieście na lunch i aby dokupić jakieś drobiazgi na pamiątkę. Pijąc zimne mojito kontemplujemy kończące się powoli wakacje. Minęło 16 dni od naszego wyjazdu a czujemy się jakbyśmy byli już miesiąc w podróży. To chyba dlatego, że tyle się działo. Tajlandia, Birma, Tajlandia, Kambodża… 

Niedziela, 17.II.13
Jesteśmy już po raz trzeci w tym samym hotelu w Bangkoku. Obsługa chyba musiała docenić naszą lojalność, bo dostaliśmy większy pokój na ostatnim piętrze. O 17 odlatuje nasz samolot do Hong Kongu, ale nie mamy już ani ochoty ani siły pójść zwiedzać miasto - w końcu to są nasze wakacje, więc też nam się należy chwila relaksu. Dziś przypada nasza xx-rocznica ślubu. Idziemy na basen i Mariola zamawia nam jako niespodziankę okazałe i bardzo dekoracyjne drinki. Przyznajemy, że taka forma celebracji bardzo nam jednak odpowiada… Później jeszcze celebrujemy lunch w naszym hotelu a następnie powoli pakujemy się i jedziemy na lotnisko… Czeka nas jeszcze nocleg w Hong Kongu. Nasza rocznica rozciąga się więc w czasie i przestrzeni. 

W poniedziałek jemy chińskie śniadanie. Jedziemy na lotnisko. Nasz samolot startuje w samo południe i po 14-godzinnym locie lądujemy również w południe w poniedziałek… Zmiana czasu i zmęczenie powoduje, że kiedy budzimy się ze snu wydaje nam się, że wciąż śnimy, a może to wszystko to był tylko sen?

Lake Inle