Nasza przygoda z Afryką zaczęła się nieco wcześniej w postaci serii zastrzyków przeciwko różnym egzotycznym chorobom. Następnie zaczęlismy szukać przelotu do Nairobi, który by nas nie zrujnował. Kiedy to udało się nam załatwić zaczęliśmy się już na dobre przymierzać do dalekiej podróży. 

Nasza trasa wiodła przez Amsterdam, gdzie mieliśmy 4-godzinną przesiadkę. Alegdy po krótkim wypadzie do śródmieścia wracamy na lotnisko i idziemy do naszego terminalu to patrząc po pasażerach już się można było zorientować, że udajemy się w egzotyczne strony. Zaczelo dawac o sobie znac zmeczenie i wieksza czesc lotu przedrzemalismy. O ósmej lądujemy w Nairobi, jest już ciemno. Kupujemy wizę i jak urzednik nas zapewnia jest wielokrotna, co jest ważne bo będziemy jeszcze jechali do Tanzanii i wracali do Kenii. Wszystkie napisy na lotnisku są w suahili lecz większość jest dublowana po angielsku. Odbierając bagaż wpadamy na Heather, która akurat przyleciala z Mombasy. Witamy się serdecznie i jedziemy wcześniej zamówionym przez agencje samochodem do hotelu. W hotelu przy pysznym kenijskim piwie Heather nam opowiada o swoich pierwszych wrażeniach z Afryki jako, ze przyjechala kilka dni przed nami. Resztę czasu spędzimy razem. Heather kiedyś pracowała razem z Mariolą i choć ich zawodowe drogi się już rozeszły, to przyjaźń pozostała. Kiedys już, w trojke objechalismy Kostaryke. Mimo, ze jestesmy 140 km na południe od równika pogoda jest wyśmienita, sucho i tylko 17*C więc trzeba założyc cos ciepłego. Częściowo bierze sie to z wysokości, bo miasto leży na wysokości prawie 2000m.

Śpi nam sie bardzo dobrze przy takiej pogodzie nie mowiąc już tym, że zmęczenie też swoje robi. Ponieważ mamy czas przestawiony o 8 godzin to budzimy sie o 5 rano, czyli w środku nocy, bo słonce wstaje dopiero o 6:30. Jemy pyszne śniadanie a później łapiemy taksówkę i jedziemy do Jane, agentki, przez którą rezerwowaliśmy hotel. Agencja jest na przedmieściach, które toną w tropikalnej zieleni. W mallu są dwie maszyny z gotówka, lecz z żadnej się nie da wyciągnać pieniędzy na nasze karty więc wymieniamy $200 w banku. Z Jane cześciowo ustalamy nasz dalszy pobyt oprocz 3 dni w rezerwacie Masai Mara w Kenii również tygodniowe safari w Tanzanii. Niestety nie da się przekroczyć granicy miedzy parkami Masai Mara i Serengeti i będziemy musieli wrocić do Nairobi czyli dołożyć jakieś 1000 km po wertepach. 

Od Jane jedziemy do słynnej w calej Afryce restauracji zwanej Carnivor. Je się tam mięso z dzikich zwierząt. Dziś w menu jest zebra, antylopa eland, impala, krokodyl i struś. Przed obiadem pijemy miejscowego drinka – dawa, ktory wszedł do naszego stałego repertuaru i przy każdej towarzyskiej okazji robi furorę. Z restauracji jedziemy na występy folklorystyczne, które odbywają sie w dużej rotundzie. Oglądamy kilkanaście tańców połączonych ze śpiewami z różnych stron Kenii. Widownię stanowią prawie wyłącznie dzieci ze szkół podstawowych, które ustawione w długiej kolejce do wejścia wszystkie chciały się z nami witać. Po występie jedziemy do parku z żyrafami, gdzie można je karmić. Widok i przeżycie absolutnie niezapomniane, gdy te wysokie na 5 metrów zwierzęta z wielką gracją podchodziły do nas i nachylając długie szyje jadły nam z ręki. Miały szorstki język i bardzo sie przy tym śliniły. Na koniec wracamy do hotelu, lecz musimy jeszcze długo negocjowac cenę z taksówkarzem. 

Śpimy jak zabici, lecz rano budzimy się wcześnie rześcy i wypoczęci. Samochód z kierowcą się spóźnia, więc zabijamy czas siedząc w pięknym ogrodzie i czytamy przewodniki. Z godzinnym opóźnieniem wyruszamy do rezerwatu Masai Mara. Oprócz naszej trójki jedzie jeszcze młoda para – on Holender, ona Kandyjka niemieckiego pochodzenia.

 Na ulicach Nairobi panuje duży ruch. Wreszcie wyjeżdżamy z miasta i naszym oczom ukazuje sie piękny widok z góry na Wielką Dolinę Riftową. Droga staje się coraz gorsza. Mamy kłopoty z samochodem, ktory ledwo ciągnie nawet pod małe wzniesienie a za nami rozpościera sie gęsty dym. Nasz kierowca Musa daje nam wykrętne odpowiedzi, lecz my z Adrianem się na nie nie dajemy nabrać. Domyślamy się, ze musiały pójść pierścienie. Co chwila musimy stawać i studzić silnik. Na jednym z postojow mijają nas pasterze masajscy ze stadem krów. Przez krotkofalówke Musa sprowadza pomoc. Dalszą drogę pokonujemy innym Land Roverem. Samochód jest otwarty więc zdrowo wieje, lecz bez przygód docieramy do obozu położonego na obrzeżach Masai Mara.

 O czwartej jemy późny lunch i zaraz jedziemy do rezerwatu. Widzimy wesoło biegające koczkodany, różne odmiany gazel i antylop; pasące się zdala żyrafy, które gdy kluczą wśród drzew wygladają jak dinozaury; wielkie słonie wachlujące sie potężnymi uszami wyrywają trąbą snopki trawy i pakują sobie ją do pyska i pasące sie stada zebr ciekawie nam sie przygladają. Na koniec przy zachodzącym słońcu natrafiamy na duże stado Iwów, które nie zwracając na nas większej uwagi obchodzą nasz samochód i idą dalej.  

 Śpimy w namiotach. Jest w nich zresztą wszystko, łącznie z ciepłą wodą doprowadzaną z piecyka, w którym tlą się kłody drewna. Obok biegają koczkodany więc musimy dobrze zasznurować wejście aby nie mieć niespodziewanych nieproszonych gości. Przez cala noc trwa koncert. Co 2 godziny wychodzą na scenę inne zwierzęta i dają popis swoich możliwości głosowych. Często się budzimy, bo brzmienie niektórych jest bardzo osobliwe. Wieczorem chrzakają małpy, w nocy turkotają bushbabies, które z wyglądu przypominają misia koala, a przed świtem słychać smiech hien.

 Po śniadaniu wyruszamy otwartym Land Roverem do Masai Mara. Po drodze zatrzymujemy się w wiosce Masajów. Najpierw z kacykiem negocjujemy cenę. Za 1500 shillingów ($20) możemy wejść i wszystko sfotografować. Jesteśmy również zaproszeni do chaty zrobionej z krowiego łajna. W środku jest bardzo ciemno, bo nie ma okien a są tylko małe szpary, przez ktore wydostaje się dym z paleniska na środku izby. Dowiadujemy sie, że tylko kobiety mają swoje etatowe chaty, w których mieszkają z dziećmi i małymi cielętami, które są jeszcze za małe aby pójść z całym stadem na pastwisko. U Masajów panuje wielożeństwo, lecz żony mogą mieć „przyjaciół". Gdy mąż przychodzi do jednej ze swoich żon, ale u wejścia jest dzida innego mężczyzny, to znaczy, że dzis musi szukać szczęścia gdzie indziej. 

 Kobiety wychodzą na środek wioski i zaczynaja śpiewac. Przyjaznym gestem zapraszają Mariolę do siebie. Słowa są proste i Mariola śpiewa razem z nimi. Wszystkie zerkają z niemniejszą ciekawością na Mariolę jak my na nie. Następnie kierujemy się do rezerwatu. Musa jest Masajem i włada biegle trzema językami: masajskim, suahili i angielskim. Tu się wychował i zna świetnie przyrodę i zwyczaje zwierząt, przy tym jest gawędziarzem i chętnie dzieli sie wszystkim co wie. Po drodze pokazuje nam różne rośliny opisując ich wlaściwości i zastosowanie. Te mają liście jak papier ścierny, tamte miękkie i służą do spania, to jest roślina dezodorant, sok tamtej rośliny jest bardzo trujący a korzeń tej służy jako antydotum na sok poprzedniej, a na owoce tej rośliny nie ma żadnego lekarstwa – ofiara musi umrzeć w przeciągu kilku godzin.

 Kierujemy się na południowy zachód w strove Tanzanii i Serengeti. W drodze widzimy różne gazele i antylopy, slonie, zebry, strusie i lwy – najwieksze stado w Kenji, 42 sztuki. Przejeżdżamy granicę na rzece Mara i jesteśmy w Tanzanii. Tu widzimy hipopotamy i krokodyle. Strażnicy tanzanijscy, wyraźnie zaprzyjaźnieni z naszym kierowcą pozwalają nam wyjść z samochodu i podejść bliżej do rzeki. Wokół nas biegają małe małpki. Zaczynamy wracać po drodze szukając jeszcze leopardów i lampartów, lecz bez powodzenia.

 Znowu mamy przygodę z samochodem – musimy wymienić koło. Zdawałoby się prosta rzecz, lecz nie na sawannie pełnej dzikich zwierząt. Musa pełen obaw wybiera miejsce, gdzie jest w miarę niska trawa – to ułatwia obserwacje czy nie podkrada się do nas lew. Adrian i ja pomagamy Musie i w trójke zmieniamy koło podczas gdy dziewczyny wypatrują czy nie zblizają sie drapieżniki. Obawy okazały sie w pełni uzasadnone gdyż kawałek dalej wylegiwało się całe stado Iwów.

 Wracamy już po ciemku. W swiatłach reflektorów migają nam pojedyncze hieny. Po jedenastu godzinach jazdy po wertepach dojeżdżamy na miejsce. Jemy pyszną kolację, zmywamy z siebie wiele warstw kurzu i szybko zasypiamy przy akompaniamencie nocnych zwierząt.

Dziś zanim wstało slońce wyruszamy na poranną obserwację życia zwierząt. Marzeniem byłoby zabaczyć polujące Iwy. Słońce wschodzi dopiero za pół godziny. Jest dość chłodno. Mariola ma na sobie grubą bluzę ale jeszcze owija się grubym kocem. Natrafiamy na stado Iwów ale sądząc po ich zaokraglonych brzuchach są już po posiłku. Jedna Iwica zaczyna się do nas niebezpiecznie zbliżać chcąc się z nami „pobawić". Siedzimy w otwartym samochodzie wiec nam do zabawy nieskoro. Kierowca zawarczał silnikiem i skręca w bok. Lwica przystaje a później odchodzi. Wracając do obozu zauważyliśmy wielkie stado żyraf. Korzystając z okazji, że jesteśmy już poza terenem rezerwatu kierowca zjeżdża z drogi i podjeżdża bliżej. Przystajemy i zachwyceni się im przyglądamy. W pewnym momencie żyrafy zaczęły biec. Przez chwilę im towarzyszymy jadąc obok poczym wracamy spowrotem na drogę.

Po śniadaniu wyruszamy do Nairobi. Na głównej drodze w pewnym momencie zauważyliśmy mijające nas na dużej prędkości samochody – to kierowcy rajdu Safari robią rozpoznanie trasy, bo za kilka dni ma się rozpocząć rajd. Opowiadam Adrianowi o sukcesach Zasady w tym rajdzie w latach 70-tych.

  Musa nadmienia, ze niedaleko od drogi jest wioska, gdzie się urodził i wychował. Namawiamy go aby nas tam zabral, to tylko 20 km. Droga jest fatalna, kurz jest tak gęsty, ze za nami nic nie widać. Sa wielkie dziury i musimy zwolnic, wtedy obłok kurzu nas dogania. Zaczynamy wątpic czy dobrze zrobiliśmy jadąc tu. Wreszcie jest wieś. Wątpie by zablodzili tu kiedykolwiek jacyś turyści. Gdy na chwile przystajemy natychmiast otaczają nas ciekawskie dzieci robiąc mnóstwo halasu. Dzieciaki chętnie pozują do zdjecia i każde chce nas dotknać.

 Musa wraca i jedziemy do jego matki. Mama zaprasza nas do chaty. Na środku izby tli sie ognisko. Mama proponuje, ze nam coś ugotuje lecz bardzo serdecznie dziękujemy tłumacząc się brakiem czasu. później za pomoca syna nas przeprasza, że nie może nam pokazać swoich krów ponieważ są akurat na pastwisku. Majątek Masajów jest mierzony ilościa krow, jak nam wcześniej wytłumaczył Musa, stąd niepocieszona mina starszej kobiety zdaje się nam mówić ile straciliśmy. Na tym nie koniec. Po chwili przychodzi siostra Musy, która już jest kobieta z innej epoki. Też nas zaprasza do swojego domu ale jakże innego. Nie jest to żaden luksus ale dom jest murowany i ma drzwi i okna. Pani przynosi nam do picia sok a raczej kompot z jakichś miejscowych owoców. Kątem oka patrzymy się po sobie co zrobić, i po krotkim wahaniu wszystko wypijamy. Żegnamy się wymieniając dużo grzeczności i na pożegnanie robimy sobie pamiatkowe zdjęcia. Docieramy do Nairobi, żegnamy sie z Kanadyjczykami i jedziemy do naszego hotelu.

Serengeti

Następnego dnia rano wyruszamy autobusem do Arushy w Tanzanii. Zdecydowana większość pasażerów to turyści. Jest duża grupa Austriaków, którzy będą szturmować Kilimanjaro. Wszyscy jesteśmy upchani jak śledzie w beczce. Nawet wszystkie składane siedzenia w przejściu sa zajęte. Przypomina mi to podróżowanie w sezonie wakacyjnym w Polsce w dawnych czasach, z tą jednak różnicą, ze tu cały bagaż jedzie na dachu. Przekraczanie granicy trochę przypomina dawne czasy obozu socjalistycznego. Najpierw odprawa na posterunku kenijskim, później przejeżdżamy przez żelazną bramę do Tanzanii. Tu musimy kupić wizę ($50 od osoby), dostajemy kilka pieczątek i wracamy do autobusu. Teraz trzeba z dachu ściagnąć cały bagaż i zanieść do komory celnej, gdzie urzędnik nas pyta co mamy i na szczęście bez potrzeby otwierania stawia nam kredą na walizkach krzyżyk, że jest O.K. Wkrótce po przekroczeniu granicy po naszej lewej stronie ukazaje się Kilimanjaro, którego samotny masyw góruje nad całą równiną.  

Po sześciu godzinach przyjeżdżamy do Arushy, gdzie czeka na nas mikrobus. Najpierw jedziemy na obiad do hotelu, gdzie również spotykamy sie z agentką biura podróży aby omówić szczegóły naszego pobytu w Tanzanii. Czeka nas teraz trzygodzinna podróż nad jezioro Manyara, i chociaż jestesmy już trochę zmęczeni to rozkoszujemy sie dużą ilością wolnego miejsca – jest nas tylko trójka. Po drodze łapiemy gumę i gdy John wymienia koło, my nawiązujemy kontakt z dziećmi z pobliskiej wioski, które zaintrygowane do nas podchodzą. Częstujemy je cukierkami miętowymi, którym się przygladają ciekawie, ale nie wiedzą co dalej z nimi zrobić. Gestami pokazujemy, że się je wkłada do ust i ssie. Niektóre nieufnie robią to samo i na ich buzi maluje się zdziwienie, że jemy takie dziwne rzeczy. Kilkoro dzieci dyskretnie je wypluwa. Samochód gotowy! Jedziemy dalej. Do schroniska docieramy już po zachodzie słońca. Jesteśmy wykonczeni i zaraz po kolacji idziemy spać. 

Dziś jest poniedziałek i mija równo tydzień od naszego wyjazdu z domu. O 8 rano wyruszamy ze schroniska i zjeżdżamy w dół do jeziora. Strome zboczeporastają baobaby, które dla nas stanowią nielada atrakcję. Są piękne widoki zarówno z góry jak i nad samym jeziorem. Daleko od brzegu dużą kolonię hipopotamów. Są również bociany i czaple. W odległości widać stada zebr. Jadąc przez las natrafiamy na duże stado pawianow. Zataczając koło kierujemy się do wyjścia, lecz ścieżkę blokują 3 słonie – matka i 2 dzieci. Obserwując je z najbliższej odległości czekamy aż spowrotem wejda do lasu. 

Teraz kierujemy się do krateru Ngorongoro, gdzie zatrzymujemy się tylko na godzinny lunch. Wrocimy tu za kilka dni, a przepiękne widoki zaostrzają nam tylko apetyt. Czeka nas teraz 6 godzin jazdy przez step. Droga jest bardzo wyboista. Jedziemy z przecietną prędkościa 40km/g. Kurzy sie niemiłosiernie. Każdy przejeżdżający samochód zostawia mgłę kurzu. Monotonny widok z rzadka zaklucają małe wzniesienia, z których widać bezkres Serengeti. Od czasu do czasu mijamy wioski Masajów z okrągłymi chatami. Step zamieszkują niezliczone gazele, różne gatunki antylop i zebry, a wszystkie często w ostatniej chwili przebiegają tuż przed samochodem. Po drodze przystajemy aby rozkoszować się pięknym zachodem słońca.  

Docieramy okropnie zakurzeni do schroniska. Przy wejsciu czeka usmiechnięta służba z mokrymi ręcznikami, abyśmy chociaż trochę mogli przemyć sobie twarz. ldziemy do naszego domku sie umyć, woda ledwo ciurka. Odświeżeni idziemy do pobliskiego pawilonu na elegancką kolację. Wracając do naszego domku towarzyszy nam z latarką ktoś z obsługi tłumacząc, że trzeba zachować daleko idącą ostrożność, bo w krzakach może się czaić jakiś drapieżnik albo bawół. Przyjmujemy to trochę z niedowierzaniem i dajemy mu na koniec mały napiwek myśląc, że o to właśnie chodziło. Z dużym zdziwieniem więc rano Mariola woła mnie do okna, bo pod naszym domkiem stoi wielki bawół i je trawę. 

Ponieważ chcieliśmy trochę odpocząć umówiliśmy się z Johnem, że dziś wyruszymy później czyli o 10. Serengeti jest bardziej płaskie niż Masai Mara więc widoki sa mniej ciekawe, lecz zwierząt jest wbród. Jadąc o mały włos nie wjeżdżamy w rój pszczół. John zauważył je w ostatniej chwili i musieliśmy się wycofywać tyłem na wąskiej drodze. Jedziemy inną trasą ogladając kilka stad hipopotamów, migrujące na północ do Masai Mara hordy gnu, zebr i bawołów, żyrafy, Iwy i idące do wodopoju słonie. Widzimy również rarytasy: geparda i leoparda siedzącego na drzewie. 

W pewnym momencie widzimy wielkie stado gnu przechodzących przez drogę. Proszę Johna aby nie stawał, lecz zwolnił. Powoli sie zbliżamy. Nagle prawdopodobnie przewodnik stada stracił orientację i pognał na łeb na szyję wzdłuż drogi ciągnąc za sobą całe tysięczne stado. Jechaliśmy przez kilka minut otoczeni cwalującymi antylopami. Po chwili wzbił się taki kurz, że nic nie było widać. Antylopy w pewnej chwili zbiegły z drogi a my mogliśmy pojechać dalej. Słonie są bardzo towarzyskie. Gdy spotykają się dwa stada to po kolei zwierzęta te podnoszą trąby na znak powitania. Mogliśmy sami być świadkami takiego pozdrowienia. Wracamy przed zachodem słońca do schroniska i przy zimnym piwie siedząc na małym tarasie oglądamy wielką czerwoną tarczę słońca chowającą się za widnokręgiem.


Ngorongoro

O ósmej rano wyruszamy w droga powrotną do Ngorongoro. Jeszcze na terenie Serengeti widzimy stado słoni z malutkim dwumiesięcznym słonikiem, który wygląda jak duża mysz. Później widzimy jak Iwica je świeżo upolowaną antylopę gnu a wokół czatuje sto sępow i zbliżają się hieny i szakale. Następnie jedziemy do miejsca, gdzie znaleziono ślady czlowieka sprzed 1.8 miliona lat. Tą samą drogą dojeżdżamy do krateru Ngorongoro, pniemy się samochodem krętą drogą, na wysokość 2300 metrów i granią jedziemy jeszcze 50 km do naszego schroniska. Jest w odróżnieniu od sawanny bardzo zielono od bujnej roslinności. Na miejscu kąpiemy się, pijemy zimne piwo i oglądamy zachód słońca nad kraterem. Robi sie coraz chłodniej. ldziemy na kolacje a po powrocie do naszego domku stwierdzamy, ze jest włączone ogrzewanie. Na trzecim równoleżniku!

Dziś rano o ósmej wyruszamy Land Roverem w dół krateru. Szybko znikają poranne mgiełki i naszym oczom ukazuje się wspaniały widok na cały krater, który wygląda po prostu jak wnętrze gigantycznej miski. Powierzchnia Ngorongoro, wynosi 400km kwadratowych czyli prawie tyle co Wyspa Wielkanocna i jest drugim co do wielkości kraterem wygasłego wulkanu na świecie. W jego wnętrzu mieszka wiele zwierząt i choć nie ma tu żyraf to można tu spotkać wiele innych rarytasów. Mianowicie udaje nam się zobaczyć stado nosorożców oraz antylopę eland – największą z wszystkich antylop. Gdy jemy lunch nad małym jeziorkiem, w którym pluska się stado hipopotamów, odwiedza nas słoń, lecz po chwili powolnym krokiem odchodzi. Większość zwierząt mieszkających w kraterze migruje pokonując strome zbocza wulkanu, łącznie ze słoniami. 

Później jedziemy nad największe jezioro w kraterze, które jest słone, lecz z jednej strony wpada do niego mała rzeczka więc przychodzą tu do wodopoju wielkie stada zebr i antylop gnu. Pozostała część jeziora jest słona i tam urzęduje dziesiątki tysięcy flamingów. Są tu najpieknięjsze widoki, jakie widzieliśmy w Afryce. Wracając powoli do domu napotykamy na 2 spiace lwy. Kawalek dalej jakiś niedoświadczony kierowca zjechał z drogi i ugrzązł w bagnie. Próbował go wyciągnać jakiś inny samochód, lecz nic z tego nie wyszło. Nasz kierowca poszedł obadać sprawę lecz stwierdził, że trzeba będzie przywieźć kamienie i użyć podnośnika. Dużo roboty! I dodał – Toyoty łatwo sie topią.  

Na drugi dzień wcześnie rano wyruszamy do Arushy. 2/3 trasy jest wyboista droga bez asfaltu lecz zdążyliśmy się już przyzwyczaić do takich niewygod. Po drodze mijamy ubranych na czarno z pomalowanymi na biało twarzami ludzi, którzy wygladają dość upiornie. Kierowca nam wyjaśnia, że są to kilkunastoletni chlopcy niedawno obrzezani i przez kilka miesięcy muszą sami żyć w buszu. Po przejściu tej próby zostaną przyjęci do masajskiej społeczności jako dorośli mężczyźni i będą mogli odziać się na czerwono – tradycyjny kolor Masajow, którego boją sie Iwy. Raz nawet Musa poprosił Mariolę aby ściągnęła czerwony koc masajski, którym była owinięta w chłodny poranek gdy podjeżdżaliśmy do lwów. 

Wieczorem postanowiliśmy pójść pieszo do etiopskiej restauracji. Widok trojga białych osób na zakurzonej drodze trochę musi dziwić miejscowych ludzi ale nic sie nie dzieje. Po piętnastu minutach stwierdzamy, że się zgubiliśmy. Pytamy więc o drogę inteligentnie wygladającego człowieka. Raymond – bo tak miał na imię, ostatecznie nas podwozi do restauracji. W czasie jazdy opowiada nam trochę o sobie. Pracuje dla BP i mieszka w Dar es Salaam – stolicy Tanzanii. Po kolacji wracamy taksówką do hotelu i idziemy spać. 

Wcześnie rano jedziemy do Moshi. Powoli zaczyna się odsłaniać z chmur majestatycznie wznoszący się nad wyżyną Kilimanjaro. Kawałek za Moshi bierzemy przewodnika, kupujemy więcej wody i jedziemy jeszcze 6 km, gdzie zaczyna sie szlak na Kilimanjaro. Naszym celem jest Mandara – pierwsza baza na wysokości 2700 m. Poczatkowo trasa wiedzie przez wilgotną dżunglę. Przewodnik nam mówi, że zwykle tu pada przez cały czas deszcz tak, że dzisiaj mamy szczęście. Po drodze widzimy w gęstych zaroślach duże małpy. Podobno można rownież natrafić na migrujące słonie. Czasem spotykamy tragaży niosących na głowach potężne pakunki ludziom wracającym ze szczytu.  

Po czterech godzinach dochodzimy do Mandara. Jest tu kilka namiotów dla ludzi bez szałasów. Na tej wysokości krajobraz się już zmienił, a dżungla ustąpiła miejsca kosodrzewinie. Mieni się od kolorów i jest pięknie. Po krótkim odpoczynku idziemy jeszcze kawałek w góre do wysokości 2800. Nie ma już drzew i rozpoczęły się wspaniałe widoki. Dochodzimy do małego krateru, skąd jeszcze raz przyglądamy sie szczytowi, niestety częściowo zasłoniętemu chmurami. Chcąc dojść na szczyt trzeba z tego miejsca liczyć jeszcze 3 do 4 dni wspinaczki. Zaczynamy iść w dół. Nogi nas bola coraz bardziej. Schodzenie trwa 2.5 godziny. Gdy docieramy do samochodu jesteśmy wykończeni, nawet Heather, która trenuje do maratonu. Teraz nas czeka dwugodzinna podróż samochodem do Arushy. Gdy wyjeżdżamy na główną drogę, po naszej prawej stronie ukazuje się przepiękny widok wyłaniającego się z równiny Kilimanjaro. Śnieżny wierzchołek Iśni jak z miedzi w promieniach zachodzącego słońca. Na drodze jest duży ruch a my jesteśmy ledwo żywi więc już nie zawracam kierowcy głowy z zatrzymywaniem się i jedziemy dalej.
​​

Tanzania

Lake Manyara, Serengeti, Ngorongoro

Masai Mara

Ponieważ nasz samolot do Zanzibaru odlatuje dopiero o 13:30 więc nie musimy się nigdzie spieszyć i możemy dłużej pospać. Wstajemy na sztywnych nogach po wczorajszej wędrówce i błogosławimy fakt, ze dzień możemy spędzić leniwie. O 11 przyjeżdża po nas John żeby nas odwieść na lotnisko. 

Nie sposob sie tu oprzec pokusie pewnych porownan ze starym filmem z Johnem Waynem "Hatari". Byl on kręcony prawie 50 lat temu w Ngorongoro i Arushy, w tym również na lotnisku, które, jak pamiętam z filmu, nic się od tamtych czasów nie zmieniło. Na środku małej salki leży sterta bagażu, pod ścianą na krzesełkach siedzą pasażerowie różnych stron świata. Po załatwieniu formalności idziemy na piwo do stojącego obok pawilonu, w zasadzie to jest tylko sam dach, ktory chroni przed słońcem. 10 metrów od nas jest pas startowy, na którym co jakiś czas laduje jakiś mały samolot. W głębi rozpościera sie niekończąca sie sawanna, z której wyrasta czterotysięcznik Mt.Meru. Brakuje tylko małych słoniątek buszujacych wśród siedzących ludzi, tak jak to było na filmie. Nagle podchodzi do nas jakiś usmiechnięty mężczyzna. To Raymond! Co za zbieg okoliczności. Okazuje się, że leci tym samym samolotem do Dar es Salaam. Przysiada się do nas i prowadzimy ciekawą rozmowę, która później kotynuujemy w samolocie. Raymond się wypytuje o Polske i o Wałęsę ale najbardziej go frapuje temat dlaczego nie mamy dzieci i wyjaśnia, że w Afryce nie można nie mieć dzieci i jest to absolutna norma społeczna. Podróż śmigłowym samolotem mimo dwóch godzin szybko nam mija. 

Zanzibar nas wita gorącą i wilgotną pogodą. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się tu inne. Czekamy 15 minut na kierowcę z agencji a ponieważ się nie pojawia, bierzemy taksówkę do hotelu. Stone Town – stolica Zanzibaru wygląda na mocno zużyte. Idąc po mieście stale ktoś nas elegancko pozdrawia od razu nam coś oferując. Rozglądamy sie za innym hotelem, bo ten nam się nie podoba. Wkrótce kompletnie się gubimy w plątaninie wąskich uliczek. Zaczynamy pytać ludzi o drogę. Trafiamy spowrotem na wybrzeże i idziemy do ładnej restauracji na molo. Pijąc dawa oglądamy jak chlopcy skaczą z brzegu do wody. Niektórzy podplywaja pod molo i wspinając się pukają od dołu w deski podłogi. Wzmocnieni idziemy dalej na poszukiwanie hotelu. Przy okazji staramy sie dowiedzieć o różne wycieczki. W jednym miejscu starszy mężczyzna dowiedziawszy się, że jesteśmy z Polski pyta o Wałęsę i o Grzegorza Lato! Pyta czy jeszcze żyją. Wyjaśniam, że obaj cieszą się dobrym zdrowiem a Lato nawet został senatorem, co robi na nim wrażenie. 

Wreszcie decydujemy się na Dhow Palace i załatwiamy sobie na rano wycieczkę do plantacji korzeni. Po powrocie do hotelu chcemy jeszcze zadzwonić do Dhow aby potwierdzić rezerwację lecz w trakcie rozmowy nagle sie wyłącza telefon. W recepcji nam mówią, że o 20 wyłączają telefony. Wychodzimy więc z hotelu szukając jakiejś innej możliwości lecz jedyny działający telefon w tej części miasta kosztuje dolara za minute. Tańsza jest taxi więc ostatecznie rezygnujemy i idziemy spać. 

Rano przyjeżdż Ibrahim, z którym wczoraj umówiliśmy się na wycieczkę. Najpierw bagaże odwozimy do hotelu Dhow a później udajemy się na bardzo ksztalcącą wyprawę w głąb wyspy aby z bliska zobaczyć jak rosną znane nam przyprawy. Po plantacji oprowadza nas młody człowiek i zanim nam powie co jest co, każe nam zgadywać. Nikt z nas nie może rozpoznac ani imbiru ani cynamonu. Gdy już wiemy co to jest, wtedy wszystko się wydaje oczywiste. Również oglądamy jak rośnie turmeryk, goździki, wanilia, gałka muszkatuowa, pieprz i inne mniej nam znane przyprawy. Pijemy mleko kokosowe prosto ze świeżo zerwanych orzechów. Ich świeży miąsz zupełnie inaczej smakuje niż po wysuszeniu. 

Wróciwszy do hotelu trochę odpoczywamy a później idziemy na poszukiwanie agencji aby załatwić sobie czterodniowe wczasy w ładnym miejscu na plaży oraz wycieczkę na wyspę Chumbe, która od wielu lat stanowi rezerwat przyrody. Udaje nam się wszystko załatwić i w nagrodę idziemy do „The Blues" na molo.  Pijac na molo dawa obserwujemy kąpiące się w morzu dzieci i w swietle zachodzącego słońca majestatycznie łodzie dhow, które wyglądają jak sprzed 2 tysięcy lat. Później łapiemy taxi i jedziemy do polecanej nam miejscowej restauracji z dobrą zanzibarską kuchnią. Taksówkarz staje gdzieś w jakiejś ciemnej uliczce i wskazuje na zapuszczony ogród na tyłach jakiegoś odrapanego domu mówiąc, że to tu. Wchodzimy nieufnie gęsiego do środka i stajemy przed zamkniętymi drzwiami. Postanawiamy zakołatać. Nie ma odzewu. Ponawiamy próbę. Po chwili z ogrodu wychodzi jakiś starszy mężczyzna ubrany muzułmańskim zwyczajem w długa białą sutannę z wymówkami, że za często dzwonimy. Wpuszcza nas do środka. Jesteśmy w normalnym mieszkalnym domu. Zdejmujemy buty i idziemy boso na góre, gdzie stoją dwa duże stoły, skąd nazwa restauracji – „Two Tables". Procz nas jest jeszcze troje młodych ludzi z Australii. Siadamy razem i zaczyna sie miła rozmowa. Nie ma karty, z której się zamawia, lecz wlaściciel przynosi po kolei wszystko, co żona kucharka dzisiaj przygotowała. Jedzenie jest pyszne. Muzułmańskim obyczajem nie ma ani wieprzowiny ani alkoholu, w zamian pijemy wspaniały sok, którego składu nie jesteśmy w stanie odgadnąć. Później przysiada się do nas jeszcze małżeństwo z Anglii. Kolacja trwa 2 godziny. Na koniec żegnamy się i wracamy pieszo do hotelu. 

Zaczął się już nasz trzeci tydzień w Afryce. Rano jedziemy zapłacić za bilety lotnicze do Nairobi a później jedziemy na plażę, skąd odpływamy łódka na Chumbe. Rejs trwa 40 minut. Dostajemy śliczną ekologiczną chatkę – woda podgrzewana bateriami słonecznymi i swiatło też, podnosi się ściany aby był większy przewiew. Po jedenastej płyniemy na snorkling. Są przepiękne rafy – bardzo kolorowe i o najprzeróżniejszych kształtach. Pływają wielobarwne ryby o różnych często dziwnych kształtach, po dnie chodzą półmetrowe kraby, wielkie małże, które się zaciskają gdy coś do nich podpływa, i inne dziwolągi. Później chwilę odpoczywamy i idziemy na lunch. Poza obsługą jest nas tylko 6 osób na całej wyspie – lekarz z Atlanty, młode małżeństwo z Niemiec i nasza trójka. Na wyspie jest stara latarnia morska, na którą się wspinamy. Z góry widać całą wyspę. Na koniec przewodnik nas oprowadza po wyspie pokazując różne rośliny, między innymi drzewo-kaktus, które wydziela bardzo trujący sok. Na wyspie mieszka osobliwy rodzaj krabów – mają około 50 cm długości i mieszkają na drzewach. Na ziemię schodzą tylko w nocy więc nie udało nam się ich zobaczyć. 

Wieczorem, po powrocie do Stone Town Ola-Ola z agencji, w której załatwiliśmy tu różne rzeczy zgodził się nas oprowadzić po starej części miasta pokazując najstarsze i najciekawsze zachowane drzwi. Nie architektura a właśnie stare drzwi są symbolem Zanzibaru. Wiele z nich przeżyło budynki, w których zostały zainstalowane. Byly wyrzeźbione z bardzo twardego drzewa różanego i niektóre liczą sobie 500 lat. Podczas gdy domy zbudowane z korala rozpadły się o wiele szybciej. Zanzibar ma długą i burzliwą historię. Przechodził z rąk do rąk. Panowali tu kolejno Portugalczycy, Arabowie i Anglicy. W XVIII wieku stał się największym w Afryce portem przeładunkowym niewolników. Do dziś zachowały się lochy, gdzie ich w strasznych warunkach trzymano. Robi się już ciemno i zgłodnieliśmy więc Ola-Ola zostawia nas pod restauracją z dobrym lokalnym jedzeniem. Po kolacji polecony młodzieniec odprowadza nas do hotelu abyśmy się nie zgubili w gąszczu krętych uliczek. Jest ubrany w długą białą sutanne ale wyjaśnia, że jest chrześcijaninem a nie muzułmaninem a habit to tylko moda.

Rano, parę minut po siódmej idziemy jeszcze zrobić parę zdjęć drzwiom, bo wczoraj było już za późno na fotografie. Wydaje nam się, że mamy dużo czasu lecz wracając do hotelu gubimy się i wychodzimy z labiryntu uliczek gdzieś w innym nieznanym rejonie miasta. Łapiemy taksowkę, lecz kierowca nie zna angielskiego i nie możemy się porozumieć. Przy pomocy innego człowieka wreszcie chwyta o co nam chodzi. Odwozi nas i okazuje sie... ze to bylo bardzo blisko, stąd zdziwienie i opory taksówkarza. Ola-Ola już czeka. Jedziemy na drugą stronę wyspy do wioski Kiwengza. Miejsce jest ciche, spokojne i piękne, tak jak sobie wyobrażaliśmy. 

Po lunchu przysypiamy w cieniu naszej chatki a później schodzimy z wysokiego brzegu obadać plażę. Jest odpływ i trzeba odejść daleko od brzegu aby się zanużyć powyżej kolan. Trochę się kąpiemy i idziemy na długi spacer po plaży. Po drodze mijamy ludzi z wiosek położonych nad morzem. Wszyscy są bardzo przyjaźni. Dziewczynki brodząc w płytkiej wodzie zbierają małże, ostrygi i inne dziwolągi na kolację. Chetnie do nas podchodzą i z uśmiechem pokazują co mają w wiaderkach trzymanych na głowie. Chlopcy grający na plaży mecz piłkarski przerywają na nasz widok grę i podbiegają pozdrawiając nas w suahili, a kilku chwali się, że zna kilka słów po angielsku. Z kilkoma strarszymi młodzieńcami omawiamy sytuację pilkarską na świecie. Wszyscy są bardzo dumni ze świetnej postawy Senegalu na dopiero co zakończonych mistrzostwach świata.

 Następnego dnia po śniadaniu idziemy na plażę. Jest przypływ i można się kąpać zaraz przy brzegu. Woda jest wspaniała. Cały dzień nam schodzi bardzo leniwie. Późnym popołudniem idziemy na kilkukilometrowy spacer po plaży. Wracamy przy nastrojowym zachodzie słońca do domu. Wieczornego drinka, a później kolację, spożywamy w towarzystwie miłej pary angielskiej. Zastanawiam się jak to jest, że człowiek może mieć tyle wspólnego z obcymi ludźmi z innego kraju... Na dobranoc gramy jeszcze z nimi w scrabble . Pierwsze dwie rundy sromotnie przegrywamy ale trzecią ja wygrywam. Wielki to sukces pokonac native speakers. Teraz dopiero czujemy, ze potrzebowalismy takiego odpoczynku. 

 Kolejne dni upływaja nam na kąpaniu się w morzu, chodzeniu po plaży i przyglądaniu się jak żyją miejscowi ludzie. Z kim byśmy nie rozmawiali to wszyscy narzekają na szaloną korupcję w Tanzanii, od chlopców grajacych w piłkę na plaży do wlaściciela ośrodka, w którym mieszkamy. Życie płynie tu leniwie i niewiele różni się dzień od dnia. Codziennie rano służąca przynosi nam kawę w termosie i zostawia ją na stoliku przed chatką. Mariola, która zawsze się wcześnie rano budzi chętnie z kawusi korzysta i czyta sobie książkę na kanapie przed domem. Jednego dnia wychodzi jak zwykle a tu na kanapie śpia cztery piesie. Znamy się z nimi dobrze, czasem towarzyszą nam przy spacerach po plaży. Raz przy kolacji przysiada się do nas kobieta z RPA i opowiada nam dużo ciekawych rzeczy o Afryce i krew w żyłach mrożące historie o swoim kraju. Twierdzi, że jeśli FIFA da RPA moźliwość organizowania piłkarskich MŚ, to skończy się to wielkim fiaskiem.

 Piątego dnia rano przyjeżdża po nas Ola-Ola i jedziemy na lotnisko do Stone Town. Samolot sie spóźnia, ale to normalne. Bardziej sie denerwują pasazerowie, którzy mają przesiadkę w Nairobi. Po dwóch godzinach lądujemy w Nairobi. Gładko przechodzimy kontrolę paszportowa, łapiemy taksówke i jedziemy do hotelu. Po drodze mijamy budynek, przed którym koczuje mnóstwo ludzi. Kierowca nam wyjaśnia, ze to ambasada amerykańska a ci ludzie chcą uzyskać wizę do USA.

W hotelu okazuje się, że nie ma w ogóle wolnych pokoi. Sympatyczny czlowiek w recepcji pomaga nam znaleźć miejsce gdzie indziej. Jesteśmy teraz bliżej centrum miasta. Marioli nie muszę namawiać żebysmy poszli na kolacje do Carnivor, tej samej restauracji, od której rozpoczęliśmy poznawanie Afryki. Zestaw mięs jest podobny co 3 tygodnie temu, ale nie identyczny. Próbujemy również antylopę gnu. Zaczynamy rozumieć dlaczego mięso z tych dzikich zwierząt, choć brzmiących bardzo egzotycznie i przez to atrakcyjnie, nie zrobiło wielkiej miedzynarodowej kariery jak choćby kura, wołowina czy baranina. Smak ich jest dość podobny, a ich mięso jest "raczej" twarde.

Dziś jest nasz ostatni cały dzień w Afryce, mamy więc jeszcze czas na ostatnie zakupy. W Kenii jest bardzo duże bezrobocie i nasz taksówkarz bardzo chętnie się z nami umawia, że będzie przez cały czas do naszej dyspozycji. ldziemy na zakupy i do restauracji i nie musimy szukać taksówki, bo nasza już czeka.

 Czas juz wracać. Dzis rano przyjeżdża po nas taksówka i jedziemy na lotnisko. Lot jak zwykle się opóźnia, ale w Amsterdamie i tak będziemy mieli dużo czasu na przesiadkę do Warszawy. Jest piękna pogoda. Gdy samolot wzbija się w powietrze, cała Afryka prezentuje się jak gigantyczna mapa. Niedaleko jest jezioro Wiktoria, z którego początek bierze Nil. Widać wyraźnie jak zmienia się krajobraz z rolniczego w step a później zaczyna się Sahara, po której wije się na początku cienka nitka Nilu żeby później poszerzyć się do rozmiarów dostojnej rzeki. Widać wyraźnie niebiesko-szarą taflę rzeki z szerokimi zielonymi brzegami a dalej jest już tylko brązowo-żółty bezkres pustyni. Po czterech godzinach ukazuje sie Morze Śródziemne, później Wlochy, Szwajcaria. Europa wygląda jak zupełnie inny świat. Amsterdam nas wita zimną deszczową pogodą. Nasza przygoda z Afryka jest już tylko wspomnieniem, lecz wakacyjna przygoda trwa dalej. Przed nami Polska, ale to już zupełnie inna historia...

Kenya

Zanzibar