Canyon de Chelly

Tego dnia staramy sie dojechać do Kanionu de Chelly. Andrzej nawiguje z mapą i próbujemy wspólnie ustalić, gdzie można się zatrzymać jak najbliżej kanionu. W pierwszym napotkanym motelu nie ma już miejsc. Dają nam namiary na inny, więc jedziemy po ciemku krętą i wąską dróżką. Tym razem się udaje. 

Wnętrze kanionu jest prywatną posiadłością Indian Navajo, więc nie można tam wjechać swoim samochodem, zresztą i tak byśmy tam wiele nie zwojowali, gdyż piaszczyste podłoże by nasz samochód szybko unieruchomiło, więc pytam w recepcji jak można zwiedzić kanion od dołu.
-Zadzwonię do znajomego, który ma Jeepa i organizuje wycieczki- odpowiedział z błyskiem symbolu dolara w oku recepcjonista.
Po krótkim targu zgadzamy się i umawiamy się na jutro rano. 

Znajomym okazuje się być rodowity Navajo. Wykorzystuję sytuację i pytam co nieco o język Navajo, który podobnie jak chiński jest językiem tonalnym opartym na 4 tonach. Indianim zrazu niechętnie, ale nie naciskany sam zaczął po chwili rozmowę na temat języka. Staram się cos powtórzyć, ale chyba z mizernym skutkiem bo nasz kierowca się tylko wyrozumiale uśmiecha. 

Kanion de Chelly podobnie jak Mesa Verde jest miejscem licznych budowli rozrzuconych wzdluż jego wielu odnóg. Najstarsze budowle w kanionie powstały jeszcze za zamieszchłych czasów Indian Anasazi, którzy wprowadzili się tu półtora tysiąca lat temu. Ich nazwa wzięła się z języka Navajo i oznacza “starożytni”. Później do kanionu trafili Indianie Hopi, a tych na przełomie XVII i XVIII wieku wyparli Navajo, którzy zamieszkują kanion do dziś. Pionowe ściany kanionu oraz jego liczne odnogi i kryjówki w jego wnetrzu stanowiły świetną twierdzę dla jego mieszkańców, którzy najpierw szukali tu schronienia przed zapuszczającymi się w te strony Apaczami i Komańczami a później przed hiszpańskimi i amerykańskimi oddziałami. 

Po dwóch godzinach rozstajemy się z naszym kierowcą i przesiadamy się na własnego “rumaka”, którym kontynujemy zwiedzanie kanionu tym razem od gory. Dodatkowego uroku dodaje niezwykłe oświetlenie: cieżkie ołowiane chmury wspaniale kontrastują z ostrym słońcem. Kulminacyjnym punktem naszego objazdu jest Spider Rock – wysoka skalna iglica stojąca samotnie pośród kanionu. Według legendy plemienia Navajo skałę zamieszkuje Kobieta-pająk, ktora zeszła na ziemię by nauczyć Navajów pleść koszyki. Dzieci Novajo u rodziców mają posłuch, gdyż wiedzą, że w razie nieposłuszeństwa Kobieta-pająk wciagnie ja na szczyt iglicy i tam pożre, a biały wierzchołek, pozostałość po kościach pożartych dzieci, stanowi stałą przestrogę.


Monument Valley i Jezioro Powell

Któż nie oglądał chociaż jednego z westernowych klasyków nakręconych w Monument Valley. Musimy nieco zboczyć z głównej drogi, ale dodatkowa godzina jest w pełni tego warta. Widzieć to na filmie to jedno, a na własne oczy to drugie. Każda pora dnia jest dobra na zachwyt, bo zmieniające się światło sprawia, że każda chwila staje się niezapomniana. 

Page jest małym miasteczkiem leżącym nad jeziorem Powell. Jest jednocześnie ważną przystanią wszelakiego rodzaju łódek i staków, którymi można odbyć rejs w różne zakamarki jeziora, a jest co oglądać, bo jezioro powstało poprzez częściowe zalanie kanionu Glen, który sam w sobie jest krajobrazowo bardzo urozmaicony. Wodny szlak z Page stanowi też najszybszą i najłatwiejszą drogę do Rainbow Bridge, jednego z największych łuków skalnych na świecie. Łuk rzeczywiście prezentuje się okazale. Z końcowej przystani trzeba jeszcze podejść około 20 minut a spieszyć się nie należy jako, że w południe ponuje tu żar porównywalny z Doliną Śmierci. 

Poznani na statku Francuzi uświadomili mi, że przecież w okolicy jest Antelope Canyon, o którym czytałem, lecz później nie mogąc odnaleźć na jego temat żadnych informacji w przewodniku AAA, po prostu o nim zapomniałem. Strata byłaby niepowetowana, bo kanion jest sporą osobliwością geologiczną. De facto jest to niewidoczna wręcz szczelina w skale. W całym kanionie jest tylko jedno miejsce, gdzie promień słońca dociera na jego dno. 

Grand Canyon

Obawiając się, że w na poludniowej krawędzi Grand Canyon’u będzie o tej porze roku trudno znaleźć miejsce noclegowe gdy przybędziemy pod wieczór, postanawiamy zanocować we Flagstaff. Po drodze zatrzymujemy sie w Wupatki, jeszcze jednym znanym miejscu z licznymi pozostałościami po plemieniach Sinagua i Anasazi. Jedna z tearii głosi, że w przeszłości miejsce to mogło stanowić punkt wymiany handlowej pomiędzy plemionami z północy a ludami zamieszkującymi środkowy Meksyk. 

Do Flagstaff docieramy dość późno i okazuje się, że w mieście jest jakiś krajowy zlot aby latem ożywić nieco turystykę w mieście i ceny moteli na ten szczególny weekend poszły znacznie w górę, więc moje inteligentne kalkulacje trochę wzięły w łeb, ale najważniejsze, że mieliśmy gdzie spać… 

Grand Canyon nie jest ani największym ani najgłębszym kanionem na świecie, ale jego urok jest niezaprzeczalny. 2 dni, które poświęcamy na zapoznanie się z kanionem to tylko minimum, by doznać choćby namiastkę wrażeń, bo ogromu kanionu się nie ogarnie nawet w miesiąc. Po raz któryś z rzędu mamy szczęście z pogodą, bo ta dostarcza nam dodatkowego spektaklu. 

Nasz dwutygodniowy objazd Dzikiego Zachodu powoli dobiega końca, jeszcze czeka nas powrót do Las Vegas a po drodze przejazd po Hoover Dam, jeszcze jedna noc w LV, ale prawdziwe pożegnanie z Dzikim Zachodem następuje jednak tu nad Wiekim Kanionem. Spoglądając na bezkres kanionu i szybujące nad jego czeluścią kondory, wspominamy pełne wydarzeń 13 minionych dni, inne niezapomniane widoki i zamierzchłe dzieje mieszkańców wielkich prerii… 

Zion, Bryce, Grand Staircase-Escalante

Na drugi dzień planujemy dotrzeć do Zion, lecz nasz wyjazd się nieco opóźnia, bo chcę wymienić samochód, aby już nie mieć przygód z wadliwym wskaźnikiem benzyny. Do wnętrza parku nie można wjechać swoim samochdem, lecz darmowym autobusem parkowym. Szereg drobnych opóźnień sprawił, że na Zion nam zostaje mniej czasu niż planowaliśmy, więc rezygnujemy ze zdobywania szczytów i zadawalamy się spacerkiem po niższych kondygnacjach i różnych uroczych miejscach widokowych.

Nasza dalsza trasa wiedzie w głąb stanu Utah i następnym przystankiem jest Bryce Canyon. Po drodze odbijamy kawałek od głównej trasy do Cedar Creek, którego górna krawędź leży powyżej 3000 metrów. Gdy docieramy na miejsce, okazuje się, że nie ma miejsca w żadnym z trzech moteli w pobliżu parku, więc musimy kawałek odjechać licząc, że znajdziemy miejsce gdzie indziej. Udało się! Tylko kilka kilometrów dalej jest elegancki motel i jeszcze na dodatek tańszy. Zostawiamy rzeczy i jedziemy do parku. Bryce nie jest duży, więc przez pozostałą część dnia udaje nam się go w miarę dokładnie obejść a na zakończenie dnia oglądamy jak promienie zachodzącego słońca mienią się na tysiącach skalnych kolumn, które niczym kamienny las porastają dno kanionu.

Jedna z tras z Bryce do Arches prowadzi przez Park Grand Staircase Escalante i jest moim zdaniem jedną z najbardziej spektakularnych tras samochodowych na świecie. Jej łączna długość wynosi około 350 km, więc można z grubsza założyć, że można ją pokonać w 4 godziny, ale nic z tego. Droga jest tak widokowa, że i 8 godzin jest mało. Krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Droga wije się wśród różnokolorowych skał. Robimy często postoje, raz nawet nieco dłuższy, aby podejść na szczyt czerwonej góry zwanej Chimney Canyon , skąd rozpościera się piękny widok na rozległą dolinę.


Arches

Park Arches zajmuje 400 kilometrów kwadratowych i można tu spędzić nawet tydzień wybierając różne trasy i się nie nudzić. Nasz pobyt ograniczy się do półtora dnia. Kształty czerwonych skał są tu niezwykłe i w zależności od wyobraźni można łatwo dostrzec różne rzeczy… Najsłynniejsze są jednak skalne łuki, których jest tu ponad 2000. Ich ilość co roku się zmienia. Nowe na naszych oczach nie powstają, ale ubywa starych. W latach 90-tych oderwała się spora część jednego z najdłuższych i najsmuklejszych na świecie, zwanego Landscape Arch. Patrząc się na niego człowiek się zastanawia jak to się jeszcze może trzymać a druga myśl, to kiedy runie. 2 lata po naszej wizycie zawalił się kolejny wielki łuk zwany Wall Arch, a więc moje zdjęcia są już historyczne J Chodzenie po Arches w lipcu wymaga nieco samozaparcia, gdyż temperatura zwykle sięga łatwo 40C w cieniu. Mozół trasy poczuliśmy udając się pod sam Delicate Arch, który jest symbolem stanu Utah. Trasa wiedzie po rozpalonych czerwonych skałach. Widoki jednak umilają marsz a gdy dojdzie się na miejsce człowiek zapomina o upale i zachwyca się widokiem łuku, jego wspaniałymi proporcjami, gracją i otoczeniem. 

Wracając wieczorem do motelu Andrzej daje po raz kolejny swych jasnowidzących zdolności, a może tylko umiejętności ściągania jakiegoś fatum…
-Wiesz- zagaduje Andrzej -ciekaw jestem jak to tutaj wygląda jak zatrzymuje kogoś policja.
A tu za nami rozbłyskuje policyjna dyskoteka. Eee, to pewnie nie na nas – przechodzi mi przez myśl – zaraz nas facet wyprzedzi i pojedzie dalej. Zwalniam, zjeżdżam na prawą stronę, ale policjant też. No dobrze, Andrzej będzie miał swoje wymarzone doświadczenie z policja amerykańską.
-Good evening, your driver’s license and registration, please.
Podaję mu swoje dokumenty, facet się im przygląda, po czym zaczyna z nami rozmowę, a skąd panowie jesteście, a dokąd jedziedzie, a co tu robicie. Cie choroba o co mu chodzi. No, w końcu czas na wyjaśnienie:
-Bo tam był znak ograniczenia prędkości do 30 m/h i pan rzeczywiście tyle jechał, ale później był znak 40 a pan nadal jechał 30, więc chcialem sprawdzić czy wszystko jest w porządku..
No coś podobnego! Jeszcze nigdy mnie policja nie zatrzymała, bo jechałem za wolno. Zapytałem Andrzeja, czy ma jakieś przeczucia co do wahań giełdy na najbliższe dni albo tygodnie. 

Arizona

Utah

Las Vegas (NV) and Death Valley (CA)

Odjeżdżając z Arches, poniekąd opuszczamy Krainę Skał a wjeżdżamy do Krainy Indian Anasazi, bowiem naszym kolejnym punktem podróży jest Mesa Verde – największy prekolumbijski zespół budowli na terenie Stanów Zjednoczonych. Choć wielkością i zaawansowaniem konstrukcji daleko mu do budowli opuszczonych przed wiekami miast Mezoameryki, to nadal zachwyca swoim niezwykłym położeniem i odmiennością formy a dodatkowo pociąga jego mrok tajemnicy, bo do dziś nie ustalono dokładnie kim byli jego mieszkańcy i dlaczego stąd odeszli około 600 lat temu. Mesa Verde zostało na powrót odkryte dopiero w połowie XIX wieku przez mormońskich osadników. 

Trzecia część przygód Tomka Wilmowskiego ze znanej serii książek Szklarskiego rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych. Aż dziw bierze, że Szklarski umieścił akcję tej powieści w scenerii stosunkowo mało kojarzącej się z prawdziwym Dzikim Zachodem. Przecież południowo-zachodnie stany USA aż roją się od tajemniczych budowli a nawet całych miast dawno wymarlych ludów takich jak Utowie czy Anasazi, pełno tu wspaniałych widoków rozsławionych przez liczne westerny, które przez kilkadziesiąt lat budowały wizerunek Stanów i Dzikiego Zachodu na całym świecie. Nasza dwutygodniowa podróż po Nevadzie, Californii, Utah, Arizonie i Colorado była ze wszech miar nietypową podróżą… 

Lot nad środkową częścią USA jest mało urozmaicony a jego monotonię tym razem łamał widok wielkich rozlewisk Mississippi, które miały miejsce w czasie wielkich powodzi latem 2006 roku. Aby wszyscy mogli wygodnie sie przyjrzeć, uprzejmy pilot wykonał kilka manewrów przechylając samolot raz w prawo raz w lewo. Wyraźną zmianę w krajobrazie można było zauważyć dopiero na pól godziny przed lądowaniem w Las Vegas, gdy po górach ukazała się żółto-czerwona pustynia. Po chwili na pustynii ukazało się miasto – centrum z wielkimi hotelami i rozległe mieszkalnie o niskiej zabudowie.

Nevada jest jedynym stanem, gdzie dozwolony jest hazard, co jest już widoczne na lotnisku. Chętni mogą popróbować szczęścia zaraz po wyjściu z samolotu, ale my opanowawszy się łapiemy microbus z wypożyczalni i jedziemy odebrać nasz samochód. Panienka przy okienku namawia nas na większy samochód za symboliczną opłatę – pal licho raz się żyje – bierzemy full size. Wychodzimy na parking, gdzie stoi może z 200 samochodów a pan rzucając okiem na mój kwitek zaprasza – niech pan sobie wybierze samochód, co się panu podoba. Samochody wypożyczałem w wielu miejscach, ale z czymś takim się jeszcze nie spotkałem – LV ma swój styli i swoje przywileje! J Nocleg w LV też ma swoje dobre strony, bo jak można nazwać możliwość spania w 5-gwiazdkowym hotelu za cenę przeciętnego motelu gdzieś na trasie. 

Być w LA i nie stracić choć $20, to tak jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. Możliwości jest mnóstwo i w zasadzie można chodzić cały dzień po kasynach sycąc wzrok i słuch, tak że nim człowiek się na coś zdecyduje to czuje się jakby wygrał już z milion. Straciwszy więc naszą dozwoloną pulę jemy kolację i wracamy do naszego wielkiego apartamentu położonego gdzieś na 20-tym piętrze. Wychodząc z klimatyzowanego pomieszczenia o 10 wieczorem doznajemy szoku termicznego, bo upal jest niesamowity – mimo, że słońce już dawno zaszło, to temperatura utrzymuje się nadal na poziomie 40C!!

Na drugi dzień zrywamy się o świcie chcąc objechać Dolinę Śmierci nim zrobi się największy upał.
-Tomek, a co byś zrobił jakby nam się popsuł samochód- pyta Andrzej, mój przyjaciel ze szkolnej ławy, z którym tę podróż odbywamy.

Andrzej ma jakiś dziwny dar przewidywania przyszłości, bo nie mija pół godziny, gdy ni stąd ni z owąd nasz samochód nagle odmawia dalszej jazdy. Próbuję zapalić – nic! Wysiadamy, otwieramy maskę, główkujemy, sprawdzamy kable, zapalam jeszcze raz – nic! Powoli nad nami zaczynają już krążyć sępy… Na szczęście wkrótce zatrzymał się jakiś samochód jadący w przeciwną stronę, a jego kierowca zaproponował, że nas podrzuci do głównej drogi, gdzie jest stacja strażników parku. Dla samotnej rangerki na posterunku oznaczało to, że wreszcie może się na coś przydać i od razu ochoczo wzięła się do pomocy dzwoniąc to tu to tam. Po godzinie przyjechał samochód z AAA aby przycholować nasz samochód. Sympatyczny kierowca zaproponował aby na wszelki wypadek kupić jednak benzynę do kanistra sugerując, że wskaźniki benzyny często ulegają awarii. I rzeczywiście, gdy przyjeżdżamy na miejsce wchodzi dobre 40 litrów benzyny, mimo, że wskazówka pokazuje prawie pełny bak. Samochód zapala bez problemu. Wracamy do głównej drogi i tankujemy do pełna.

Teraz możemy rozpocząć naszą przygodę z Doliną Śmierci, tyle tylko, że straciwszy prawie 3 godziny, teraz trafiamy na największy upał, ale to też będzie ciekawe doświadczenie. Nasz samochodowy termometr wskazuje 120F w cieniu – to zaledwie przeciętna temperatura lata w dzień w Dolinie Śmierci. Mamy więc poniekąd szczęście, bo temperatura w dzień łatwo może przekroczyć 50C. Absolutny rekord padł w 1913 roku, kiedy to termometr wskazał 57C w cieniu. 50C, które właśnie doświadczamy, jest jednak mierzone w cieniu, ale wytrzymać taką temperaturę w prażącym słońcu, to jeszcze znacznie większe wyzwanie! Po wyjściu z klimatyzowanego samochodu przeżywamy szok termiczny. Czuję jak mi wysychają oczy. Ziemia jest tak rozpalona, że nie da jej się dotknąć ręką. Kamera video momentalnie tak  się nagrzewa, że w obawie aby nie roztopiła się wewnątrz taśma, osłaniam ją własnym ciałem. 

Widoki są jednak warte zachodu. Gdy docieramy do punktu kulminacyjnego, którym jest największa depresja w Ameryce Północnej, z nieba leje się żar. Krótki spacer po dnie słonego jeziora, które obecnie jest prawie wyschnięte i wracamy do samochodu. Wewnątrz samochodu jest tak gorąco, że wysiadamy na chwilę nim klimatyzator zacznie wreszcie pompować ostudzone powietrze. Przez pierwsze 10 minut muszę trzymać kierownicę przez chusteczkę, bo nie da jej się dotknąć gołą ręką.

Powoli opuszczamy Dolinę Śmierci. Temperatura się nieco obniżyła. Mkniemy teraz przez Pustynię Mojave, ale ciepło nadal trzyma – termometr nadal pokazuje 115F. Nie mogę sobie wyobrazić podróży w takich warunkach przez pierwszych osadników podążających do Californii w wozach ciągniętych przez wycieńczone upałem i brakiem wody zwierzęta. 

Mesa Verde, Colorado