Zambia

Hluhluwe Park

Piątek, 21.VI.13 
Dziś pobudka przed świtem bo jedziemy na cały dzień do Botswany do słynnego rezerwatu Chobe. Dojeżdżając do punktu granicznego mijamy długą kolumnę ciężarówek, które czekają cierpliwie aby przedostać się promem na drugą stronę Zambezi do Botswany. Nasz kierowca nam wyjaśnia, że średnio kierowcy muszą czekać tydzień a czasami nawet 2 tygodnie. Co za strata czasu!

My przeprawiamy się na drugi brzeg motorówką i po kilku minutach już jesteśmy w Botswanie. Jeszcze tylko pieczątka straży granicznej do naszych paszportów i jedziemy do pobliskiego rezerwatu Chobe. Ponieważ ceny w Botswanie są zawrotne, więc postanowiliśmy wykorzystać bliskość Chobe od Livingston i zrobić jednodniowy wypad do Botswany bez potrzeby nocowania tu. Ewidentnie na podobny pomysł wpada codziennie więcej ludzi, którzy przeprawiają się przez Zambezi z pobliskiej Namibii, Zambii i Zimbabwe by zobaczyć Chobe.

Nasza wycieczka składa się z 2 części. Pierwsza to 2-godzinny rejs po rzece Chobe, później lunch i wycieczka terenowym samochodem po lądzie. Towarzyszy nam stale pięcioro Afrykanerów i jeden Amerykanin. Rzeka Chobe rozlewa się tu szerokim korytem tworząc w wielu miejscach liczne wysepki, na których wygrzewają się wielkie krokodyle nilowe, pasą się opasłe hipopotamy i wielkie bawoły. Na brzegu od czasu do czasu pojawiają się mniejsze lub większe stada słoni, sporo antylop impali a nad gęstwiną unoszą się niczym zawieszone w powietrzu głowy żyraf. Po lunchu, podczas objazdu parku jeepem, do kolekcji dokładamy jeszcze inne gatunki antylop, takie jak kudu, sable i water buck. Bliskość i obfitość zwierząt jest niesamowita. Największym rarytasem jest oglądanie zapasów dwóch wielkich samców słoni. W pewnym momencie jeden zaczął spychać drugiego w stronę naszego samochodu. Na szczęście jednak oba się zatrzymały w swoich zmaganiach parę metrów od naszego samochodu nim kierowca zdążył zapalić silnik. Ich agresja była skierowana przeciwko sobie, ale ważące kilka ton potężne cielska mogłyby z łatwością przewrócić nasz samochód.

Sobota, 22.VI.13
Dzisiejszy dzień postanawiamy postanawiamy przeznaczyć na relaks. Przez 2 dni oprócz nas w zajeździe zatrzymała się jeszcze 4-osobowa rodzina Afrykanerów, z którymi zawsze przy kolacji i śniadaniu prowadziliśmy długie i ciekawe rozmowy. Richard i Marianne mieszkają w Johanesburgu i dziś wyruszają w dalsza drogę. Będą jeszcze podróżowali przez 2 dni samochodem do Malawi, skąd pochodzi Richard i nadal mieszka tam jego rodzina. Po śniadaniu towarzyszymy im przy pakowaniu się do ich wielkiego samochodu, który jest wyładowany jest tak, że nawet mucha by się tam nie wcisnęła.
--Nasza rodzina w Malawi zawsze przysyła nam zamówienia na różne rzeczy, których tam nie ma-- wyjaśnia z uśmiechem Richard.
Ponieważ dziś w zajeździe będziemy tylko my, więc pytamy Oriel czy Albert, kucharz mógłby nam ugotować jakąś typową zambijską potrawę. Oczywiście! Dziś na obiad będzie tradycjna zambijska potrawa  a my możemy Albertowi towarzyszyć przy gotowaniu i obserwować powstawanie naszego posiłku od samego początku.

Na polanie przed domem jest dużo odchodów różnych zwierząt.
--Często przychodzą tu w nocy bawoły, które spią przed domem-- wyjaśnia Oriel
Oriel przynosi komputer i pokazuje mi nakrecone przez siebie klipy z wizyt różnych zwierząt. Największe wrażenie robi na mnie stado słoni, które zaczęło spacerować przed domem. Jeden dorodny samiec zaczął zbliżać się do domu, ale mąż Oriel zdecydowanie wyszedł mu naprzeciw i słoń spokojnie się wycofał.
--Raz nawet zaopiekowaliśmy się małym słonikiem, który był chory.-- snuje opowieść Oriel --Pojawił się tu pewnego poranka i nie chciał stąd odejść jakby oczekiwał od nas pomocy. Poiliśmy go i żywiliśmy przez tydzień, ale nie mogliśmy go tu trzymać na dłuższą metę, więc zabrała go ekipa z sierocińca dla słoni. Słoń podobno urósł i ma się dobrze...

Wieczorem zasiadamy przy stole i czekamy na naszą potrawe, która była przygotowywana w specjalny sposób przez 6 godzin. Najpierw musimy umyć sobie ręce. Albert polewa je wodą z dzbanka. Mariola na tę okazję ubrała się po zambijsku: jedną kongę założyła na głowę zawiązaną coś na kształt turbana a drugą jako spódnicę. Obiad składa się z 3 dań: mamałygi zwanej tu „pop“, duszonych warzyw - rap z cebulą i orzeszkami ziemnymi oraz wołowiny z warzywami duszonej przez 6 godzin w specjalnym żeliwnym naczyniu nad ledwo wątlącym się ogniem. Albertowi znakomicie wyszła ta kreacja. 

Nagle z tyłu za nami zaczynają dochodzić jakieś dziwne hałasy. Świecimy w w tamtym kierunku latarkami, ale nic nie widać. Za chwilę z innej strony powietrze przeszył donośny głos jak z trąby. Oriel się uśmiechnęła:
--Mówiłam wam, że często przychodzą tu słonie.
Słoń prawdopodobnie jest niedaleko stąd, ale Oriel zachowuje spokój, więc kontynuujemy kolację.

Niedziela, 23.VI.13
O 16 mamy zamówiony lot helikopterem nad wodospadami. Oriel podwozi nas do miasta. Postanawiamy pójść na drinka do słynnego hotelu Royal Livingston, który jest położony nieopodal wodospadów. Idąc od bramy wjazdowej do hotelu natrafiamy na małą gromadkę zebr skubiących sobie trawkę. Pamiętamy co nam mówiła Oriel i zachowujemy ostrożność.

Jemy lunch z widokiem na wodospady Wiktorii w oddali. Po lunchu idziemy na spacer po terenie hotelu. Mariola wyczytała w przewodniku, że na teranach należących do hotelu są również żyrafy, więc idziemy mając nadzieję, że je zobaczymy. Pomaga je nam wytropić pracownik hotelu odpowiedzialny za ich żywienie. Stoimi obok nich, ale na wszelki wypadek w bezpiecznej odległości. Ależ one są wysokie! 

O 16 ma nas odebrać z Livingstone samochód i zawieźć na lądowisko helikopterów. Opiekun żyraf dzwoni pewnie po znajomego taksówkarza aby nas zawiózł do Livingstone. Przejeżdżamy może 2 kilometry, gdy nagle samochód staje na drodze - nie ma benzyny. Co kraj to obyczaj. Ja, jeśli wykonywałbym taką prace to ostatnią rzecza, jaką bym zrobił to jechałbym na pustym baku. 

Do miasta podwiózł nas inny samochód. Lot helikopterem trwał kilkanaście minut, ale ja miałem wrażenie jakby to było tylko kilkanaście sekund. Widok z góry bardzo dużo wyjaśnia ponieważ wodospady Wiktorii mają bardzo osobliwy kształt a ponadto gdzieby człowiek nie stanął na ziemi, nigdy nie zobaczy ich na raz w całości.

 

Czwartek, 4.VII.13
Musimy teraz wrócić prawie 300 km do Durbanu, ale jak to zwykle bywa, powrotna droga zawsze wydaje się krótsza i łatwiejsza. Panienka w wypożyczalni sprawdza czy żaden słoń ani nosorożec nie poprzestawiał nam karoserii. Wszystko jest w porządku więc idziemy na lotnisko. Lot do Nelspruit trwa równą godzinę i odbywa się na pokładzie mikroskopijnego odrzutowca. Pasażerów jest tylko 7 więc stewardessa prosi nas abyśmy się rozsiedli po całym samolocie aby ciężar był równomiernie rozłożony.
Ośrodek, w którym się zatrzymujemy, jest położony w gęstym lesie na zboczu stromego zbocza, u podnóża którego płynie w dole rzeka. Pogoda niestety się popsuła, jest pochmurnie i chłodno.

Piątek, 5.VII.13 
Ponieważ w pobliskimi Hazyview nie ma żadnego samochodu w wypożyczalni, więc udaje się nam załatwić samochód z kierowcą. Koniecznie chcemy zobaczyć słynny Blyde River Canyon, lecz gdy dojeżdżamy do kanionu mgła jest tak gęsta, że nic nie widać na odległość 5 metrów. Dalsze zwiedzanie kanionu nie ma sensu... Młody człowiek proponuje abyśmy zobaczyli kilka wodospadów w okolicy, na co ochoczo przystajemy. Najpiękniejszy jest pierwszy z nich - Macmac Falls (60 m), gdzie woda spada do głębokiego kanionu. Horseshoe jest najmniej ciekawy, a Longcreek jest najwyższy bo ma 80 metrów wysokości.

Sobota, 6.VII.13 
Rano jedziemy w głąb rezerwatu zwanego Klaserie. Jest to niewielki (70 kilometrów kwadratowych) prywatny rezerwat położony wzdłuż zachodniej granicy wielkiego Krugera. Obóz zwany Nthambo Tree składa się z kilku kilku chatek na palach będących skrzyżowaniem namiotów i domków kempingowych. Spędzimy tu 3 pełne dni. Kevin, nasz kierowca wyjaśnia nam jak należy się zachowywać na terenie obozu i w czasie wycieczek samochodowych po terenie w poszukiwaniu dzikich zwierząt. Tu już żartów nie ma, bowiem teren jest nieogrodzony a w okolicy są wielkie drapieżniki, hieny, słonie, bawoły i nosorożce.

Codziennie rano jest pobudka o 5:45, a o 6:15 wyruszamy na 3-godzinną wycieczkę otwartym samochodem. Jeśli będą wokół nas dzikie zwierzęta absolutnie nie wolno się podnosić z miejsc, bo to zmienia geometrię pojazdu i zwierzę może wówczas zaatakować. Nie należy też wydawać żadnych głośnych odgłosów a telefony komórkowe trzeba wyłączyć. Po zmroku możemy pójść do naszych domków na palach tylko w towarzystwie kogoś z obsługi. W domku mamy trąbkę na sprężone powietrze gdybyśmy potrzebowali pomocy...

Po powrocie z porannego safari jest śniadanie, czas na odpoczynek, lunch i o 15:30 wyruszamy na wieczorne safari, z którego wracamy już dobrze po zmroku około 19. Wtedy jest czas aby usiąść przy ognisku ze szklaneczką czegoś mocniejszego i powspominać ze współtowarzyszami wyprawy po buszu wrażenia minionego dnia. A zawsze jest co wspominać!

Codzienna rutyna niby się pokrywa, ale każdy dzień jest inny, ba, każde safari jest inne! Pierwszego dnia wieczorem, na przywitanie wychodzą nam przed samochód 3 wielkie nosorożce-samce. Kevin wyłącza silnik i przez dobrą chwilę sycimy się niezwykłym widokiem. Później natrafiamy na pokaźne stado słoni. Po chwili je zostawiamy, bo Kevin dostaje sygnał, że w pobliżu pokazało się całe stado lwów, a wśród nich są 3 malutkie lewki! Lwy leżą na drodze i nic sobie nie robią z naszej obecności.

Wracamy powoli do obozu a po drodze zatrzymujemy się w otwartym terenie na drinka - to taka codzienna tradycja wieczornego safari. Wysiadamy z samochodu, Kevin i Isaak wyciągają coolery z napojami i przegryzkami. W pewnym momencie widzimy, że zbliża się do nas stado słoni, to samo, które spotkaliśmy godzinę wcześniej. Słonie są spokojne i jedzą sobie trawę a my robimy sobie na ich tle zdjęcia. W pewnej chwili najbliższy słoń przeraźliwie zatrąbił, rozpostarł szeroko uszy i ruszył z kopyta prosto na nas. Zamarliśmy a serce skoczyło nam do gardła. Dla nas nie wyglądało to różowo. Izaak jednak nie stracił zimnej krwi i zrobił w stronę słonia kilka kroków rozposcierając szeroko ręce. Słoń przystanął i machając złowrogo uszami powoli zaczął się wycofywać. Ufff! To zrobiło na nas wrażenie. 

Przy ognisku Kevin wyjaśnia nam zwyczaje słoni. Pierwsze ostrzeżenie to jest gdy słoń podnosi wysoko trąbę i rozpościera szeroko uszy - w ten sposób chce onieśmielić swego przeciwnika mówiąc mu „Popatrz jaki jestem duży, nie zaczynaj ze mną“. Drugie ostrzeżenie to zatrąbienie. Trzecie to markowany atak. Po nim słoń się zwykle zatrzymuje i czeka jaka będzie reakcja. Jeśli będzie atakował, to wówczas uszy chowa za siebie, trąba idzie między przednie nogi, pochyla głowę i idzie do przodu jak taran. Można więc powiedziec, że dostaliśmy trzecie ostrzeżenie.

Niedziela, 7.VII.13 
Nigdy nie wiadomo co przyniesie nadchodzący dzień. Każde safari ma jakiś szczególny punkt godny zapamiętania. Dzisiaj jest to pokaźna grupa nosorożców - 6 na raz! Nosorożce z natury są samotnikami, więc 6 dorosłych sztuk razem to wielki rarytas. Gdy je obserwujemy dochodzi między dwoma samcami do małej awantury. To niezwykły widok gdy 2 poteżne cielska kłębią się w tumanach kurzu.

Główną atrakcją wieczornej wyprawy jest potężne stado bawołów liczące około 400 sztuk! Stajemy blisko, ale w bezpiecznej odleglości. Co ciekawe, dla piechóra stado stanowi mniejsze zagrożenie niż wędrujący stary samiec samotnik. Widząc stado należy się powoli wycofać, ale samotny bawół często zaatakuje bez ostrzeżenia a wówczas nawet lepiej nie myśleć...

Poniedziałek, 8.VII.13 
Do największych rzadkości należy napotkanie dzikiego psa afrykańskiego. Jest to zwierze większe niż szakal a mniejsze od hieny. Z wyglądu przypomina właśnie trochę hienę. Dziś zwierzęta te są gatunkiem zagrożonym wymarciem, więc gdy natrafiamy na stado 29 dzikich psów, to Kevin sam nie może wyjść z podziwu jakie mamy szczęście. On sam a także Isaak są bardzo tym widokiem poruszeni. Staramy się im dotrzymać kroku jadąc samochodem przez busz. Klaserie jest prywatnym terenem więc tu jest to dozwolone i możemy zjechać z drogi pod warunkiem, że samochód to wytrzyma... Psy jednak nas przechytrzyły i umknęły w gęstwinie, przez którą my już nie mogliśmy się przbić.

Wieczorem, gdy wracamy do obozu natrafiamy na wielkie stado słoni - około 20 sztuk.. Sa również małe słoniki, które mają mniej niż rok. Są przesłodkie, zwłaszcza gdy stroszą uszy chcąc się w ten sposób powiększyć. Mają jeszcze nieskoordynowane ruchy, zwłaszcza dużo trudności dostarcza im trąba, z którą jeszcze nie wiedzą co zrobić i często się o nią nawet potykają.

Droga jest jednak zupełnie zatarasowana. Czekamy więc na rozwój sytuacji. Stado powoli rozchodzi się na boki, więc ruszamy powoli do przodu. Przedarliśmy się już prawie na drugą stronę stada, ale na samym końcu został jeszcze jeden młody i buńczuczny samiec, który wyraźnie nie chce dać za wygraną. Nagle podniósł trąbę i tak zatrąbił, że mi o mało nie wypadła kamera z ręki. Izaak, który siedzi na specjalnym siedzeniu nad przednim zderzakiem niczym Tarzan macha na słonia każąc mu zejść z drogi. Słoń, który ma potencjał aby wręcz przewrócić nasz samochód, o dziwo posłusznie schodzi z drogi. Mijamy go z duszą na ramieniu, akiedy zostawiamy go 4 metry za sobą, słoń jeszcze raz zadął w trąbę tak, że aż podskoczyłem na siedzeniu (mimo, że mieliśmy wyraźny zakaz się podnosić).

Historia ze słoniami jeszcze się nie skończyła, bo oto gdy jemy kolację z ciemności zaczynają się wyłaniać potężne cielska słoni, które zbliżają się do nas coraz bardziej. Jeden pochodzi i zaczyna pić wodę z małego basenu obok. Drugi zrobił to sam, ale nagle prychnął z obrzydzeniem i odskoczył niczym oparzony. Słonie chodzą wokół nas dobre półtorej godziny, aż wreszcie dają nam spokój i odchodzą. Rano się dowiadujemy, że jeden z nich wypił 300 litrów pitnej wody ze zbiornika.

Na tym jeszcze nie koniec. Rano panują egipskie ciemności, bo nie ma prądu. Okazało się, że w nocy odwiedził nas honey badger, który włamał się do lodówki i ją otworzył a to spowodowało, że ta chodziła przez całą noc i zużyła cały zapas prądu z baterii słonecznej.

Wtorek, 9.VII.13
Porównując nasze doświadczenia ze zwierzętami sprzed 11 laty, gdy byliśmy w Kenii i Tanzanii, muszę przyznać, że to, co przeżywamy tu nie jest ani lepsze ani gorsze, ale po prostu zupełnie inne. To, co widzieliśmy na sawannie i wielkich przestrzeniach trawiastych równin  Serengeti i Masai Mara nie da się z kolei porównać z wręcz personalnym obcowaniem ze zwierzętami w Afryce Południowej. 11 lat temu widzieliśmy setki gnu i zebr, podczas gdy tu są w szczupłych ilościach. Z tzw. wielkiej piątki wtedy widzieliśmy sporo lwów i słoni, kilka bawołów, jednego lamparta daleko na drzewie i pięć nosorożców w Ngorongoro z wielkiej odległości. Tu do tej pory zaliczyliśmy liczne kontaktów z wielkimi stadami słoni i bawołami jak na zawołanie. Niezwykłą frajdą były też bardzo bliskie spotkania z nosorożcami, których obecności nam tak brakowało w Afryce Wschodniej. Widzieliśmy też lwy, choć nie tak często i w mniejszych gupach niż 11 lat wcześniej. Jedyny niedosyt jak dotąd to brak lamparta, choćby jednego nawet z daleka... Mamy jednak nadzieję, że to się może zmienić, bo jedziemy teraz do innego prywatnego rezerwatu, Sabi Sand, który jak nas wszyscy pocieszają, słynie wręcz z lampartów. Zobaczymy...

Nasz kierowca i tropiciel w jednej osobie ma na imię Doctor. Jest wesoły i stale żartuje, więc sobie pozwalam na żart, że jeśli mi znajdzie lamparta, to go przechrzcę na „Professor“. Doctor się na to tylko tajemniczo uśmiecha i pyta:
--Obiecujesz?
--Oczywiście!-- odpowiadam
Nie wiem jak Doctor to zrobił, ale 10 minut później natrafiamy na wielkiego samca na drzewie. Obok niego na gałęzi wisi martwa impala. Na tym nie koniec: w głębi korony czai się młody lampart a w trawie pod drzewem chowają się jeszcze jeden młody i dorosła samica. Bieg wydarzeń podobno był następujący:

Samica upolowała impalę i wciągnęła ją na drzewo. Za nią weszło jej dziecko, ale nim wdrapał się drugi lamparcik, nadbiegł dorosły samiec i przepędziwszy mamę, odebrał całej trójce kolację. Teraz jeden lamparcik czai się obok na drzewie a wielki lampart groźnie na niego pomrukuje i szczerzy zęby. Dzieciak jest w niebezpieczeństwie. Mama z małym w trawie patrzy trwożliwie na rowój sytuacji.

Po kilkunastu minutach jedziemy dalej szukać kolejnych zwierząt. Zobaczyć 4 lamparty na raz i to jeszcze z tak bliskiej odległości to dla nas gratka nie lada! Tym samym zaliczyliśmy wielką piątkę. Na tym jeszcze z resztą nie koniec, bo krótko po zachodzie słońca natrafiamy jeszcze na zakochaną parę lwów - widok niezwykle romantyczny.

Środa, 10.VII.13 
Kolejny dzień rozpoczynamy przed świtem. Doctor, który w międzyczasie awansował już na profesora, wypatruje uważnie kolejne ślady lamparta. Podążmy nimi przez pół godziny i w pewnym momencie widzimy lamparta przemykającego w wysokiej trawie. Podążamy za mim na przełaj. Doctor taranuje samochodem krzaki a wymija tylko co grubsze drzewa. Nie jest jednak łatwo nadążyć za powoli stąpającym wielkim kotem. Lampart wyraźnie rozgląda się za jakąś zwierzyną. W pewnym momencie zauważają go ptaki i robią rajwach. Lampart podnosi ogon do góry - to znak, żeby były spokojne, bo ich nie ruszy. Życzymy lampartowi w duchu owocnego polowania a sami wracamy do naszego ośrodka na śniadanie.

Po śniadaniu przenosimy się do innego ośrodka oddalonego o jakieś 5 kilometrów. Dostajemy superluksusowy domek oddalony od głównego pawilonu o jakieś 500 metrów. Pani manager nas instruuje, że zanim wyjdziemy z naszego domku, to mamy skontaktować się z recepcją czy jest bezpiecznie... Jakby na ilustrację tych słów kilkanaście minut po naszym przybyciu do domku, w pobliżu zjawia się całe stado słoni. Pasą się czym popadnie, słychać przy tym strzelanie łamanych drzew. Wachlują się wielkimi uszami, co czasami wygląda dość groźnie. Po półtorej godziny odchodzą i możemy udać się do głównego pawilonu, skąd wyruszamy na wieczorne safari.

Każdy ośrodek ma wykupione licencje na inny teren, więc nasza trasa jest też inna. Wieczorem natrafiamy na wielkiego bawoła samotnika, którego śledzimy w korycie wyschniętej rzeki. O zachodzie słońca natrafiamy na dorodnego nosorożca u wodopoju.

Czwartek, 11.VII.13 
Pogoda w tym rejonie Afryki powinna być o tej porze roku bardzo przewidywalna: sucho, slonecznie i chłodno. To ostatnie zgadza się aż do przesady, ale dwa pierwsze są dalekie od typowej pogody. Nie tylko, że jest bardzo pochmurnie, to jeszzce na dodatek od czasu do czasu siąpi deszcz. Wszyscy twierdzą, że od dawna takiej pogody w lipcu tu nie było. Nasza poranna eskapada była nieciekawa i z uczuciem ulgi przyjęliśmy powrót na śniadanie. Wieczorem natomiast znowu natrafiamy na lamparty. Podczas gdy mama poszła na polowanie, to mały został w buszu. Patrzył na nas kociak tęsknym wzrokiem, a może był po prostu głodny...?

Piątek, 12.VII. 13 
Dziś jest praktycznie nasz ostatni dzień wakacji w Afryce, gdyż jutro rano rozpoczynamy naszą podróż powrotną. W zależności od tego, jak się ułoży nasze poranne safari podejmiemy decyzję czy wieczorem robimy sobie odpoczynek czy jedziemy. Pogoda jest dziś wreszcie ładna. Dość długo tropimy zwierzynę, aż wreszcie łapiemy właściwy trop - znowu lamparty! Tym razem samiec z samicą w trakcie godów.

Samiec pokrywa samicę co kilka minut. Samica chodzi wokół niego zalotnie muskając go ogonem. Ten wówczas wstaje i zabiera się do dzieła a towarzyszy temu warczenie w niskiej tonacji... W pewnym momencie upojne chwile przerywa nadejście hieny. Oba lamparty uciekają na drzewo. Po 20 minutach hiena odchodzi i lamparty kontynuują tam, gdzie przerwały...

Nasza satysfakcja jest pełna i wieczorem postanawiamy już odpocząć i zebrać myśli przed długą podróżą do Krakowa. De facto zwierzęta są wokół nas cały czas, co chwilę słychać porykiwanie hipopotamów pławiących się w pobliskim bajorze lub szelest trawy gdy przemykają obok nas antylopy kudu lub nyala. Pojawiły się też żyrafy, koczkodany i guźce...

Sobota, 13.VII.13
Wstajemy wcześnie rano, bo wczoraj jednak się nie spakowaliśmy. Po wcześniejszym śniadaniu wymieniamy jeszcze adresy z nowo poznanymi przyjaciółmi. Najpierw musimy dojechać do Nelspruit, małego miasteczka z lotniskiem. Podróż trwa ciut ponad 2 godziny. Czas mija nam szybko na rozmowie z kierowcą. Już po raz kolejny słyszymy opinię, że apartheid to była wielka pomyłka i wszyscy na tym stracili. Teraz kraj jest w przebudowie i wszyscy mają nadzieję, że będzie coraz lepiej. Z Nelspruit lecimy do Johannesburga. Tu mamy 3 godziny aby jeszcze zrobić małe zakupy pamiątek i wsiadamy do samolotu, który okazuje się być dwupokładowym Airbusem 380... 11 godzin później wita nas Frankfurt, przesiadka, lot do Krakowa. Tu pilot nam zafundował przepiękną rundę nad starym Krakowem. No coś podobnego, tyle razy tu latałem a nigdy wcześniej takiego widoku nie widziałem. Po 30 godzinach jesteśmy na miejscu.

W trakcie naszej podróży poznaliśmy szereg miłych i ciekawych osób, w tym dwie przesympatyczne rodziny Afrykanerów. Afrykanerzy przypominają mi bardzo z usposobienia Australijczyków, też zawsze uczynni, o miłym usposobieniu i otwartym umyśle. Dzięki poznaniu takich ludzi nasza podróż po RPA była jeszcze przyjemniejsza. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, w naszych planach pojawiają się następne kraje Czarnej Afryki. Szkoda tylko, że to jest tak daleko...

Botswana

Poniedziałek-środa, 17-19.VI.13
Wieczorem wyruszamy w naszą najdłuższą podróż samolotem. Pierwszy odcinek do Frankfurtu to tylko 8 godzin, lecz przesiadka trwa aż 7. Większość czasu spędzamy w przylotniskowym hotelu aby odzyskać nieco sił po nieprzespanej nocy w samolocie. Jemy posiłek o 19 traktując go z naszej perspektywy jak lunch a nie kolację, bo czas nam się zupełnie poprzestawiał. Nasz wewnętrzny zegar zupełnie przestał wyczuwać jaka jest pora dnia.

O godzinie 21 wielki samolot wzbija się w powietrze i rozpoczynamy 11-godzinny lot do Johanesburga. Szybko robi się ciemno. Lecimy całą noc i rano lądujemy w Johanesburgu. Musimy przejść odprawę paszportową więc stajemy w długiej kolejce. Całe szczęście, że nasz następny lot jest za 3 godziny. Odbieramy bagaż i kierujemy się do odlotów, bo musimy teraz nadać nasz bagaż na następny, już ostatni lot do Livingston w Zambii. Tu jesteśmy świadkami rasistowskiej scysji pomiędzy elegancko ubranym białym mężczyzną a czarnym małżeństwem. Wszystko się zaczęło od tego że biały kopnął ze złością wózek z bagażem, który nieco tarasował przejście a na uwagę czarnej kobiety, odpowiedział „I’m sick and tired of you people“. Słowna awantura trwała jeszcze parę minut, ale zakończyła się bez rękoczynów.

Nadajemy walizki i idziemy do bankomatu wyciągnąć pare randów. Próbujemy moją kartę, ale w żadnym z automatów nie udaje mi się wyciągnąć ani centa. Próba z kartą Marioli udaje się za pierwszym razem, więc mamy gotówkę. Idziemy teraz coś zjeść i wypić dla ożywienia gorącą herbatę. Aby wejść do samolotu musimy znowu przejść odprawę paszportową - w RPA spędziliśmy tylko 3 godziny...

Lot do Livingston w Zambii to juz igraszka w porównaniu z resztą podróży i po 90 minutach jesteśmy na miejscu. Teraz ustawiamy się w długiej kolejce po wizę. Jeszcze godzina i witamy sie z Oriel, właścicielką zajazdu, w którym zatrzymamy się na 5 dni. Z lotniska na miejsce jest około 15 kilometrów. Kiedy wjeżdżamy na teren posiadłości na drodze stoi spore stado antylop impali. Oriel mówi nam, że dzikie zwierzęta przechodzą często przez jej posesję. Tydzień temu wizytę złożyło jej stado słoni, które majestatycznie przeszły tuż obok domu a następnie skierowały się do przepływającej nieopodal rzeki Zambezi.

To nam daje co nieco do myślenia. W Kenii i Tanzanii z dzikimi zwierzętami spotykaliśmy się głównie z dala od ludzkich osiedli zwykle w parkach narodowych, w których nie wolno nam było wysiadać z samochodu. Natomiast tu natura przeplata się z ludzkim habitatem. Oriel daje nam instrukcje jak się zachować na wypadek spotkania się oko w oko z dzikimi zwierzętami. Zebry zwykle nie atakują, ale nie należy nigdy do nich podchodzić od tyłu. Jeśli natkniemy się na stado bawołów, to należy się powoli wycofać. Gorzej jeżeli to będzie pojedynczy osobnik, wówczas należy zachować daleko idącą ostrożność, gdyż może nas zaatakować bez ostrzeżenia. Rzeka Zambezi w tym miejscu płynie bardzo szybko, więc prawdopodobnienie nie natrafimy na krokodyla. Czasem buszują tu jednak hipopotamy, więc bądźmy ostrożni i nie podchodźmy zbyt blisko rzeki. Koczkodany ukradną nam co najwyżej banana a lwów po tej stronie rzeki nie ma w ogóle, więc jesteśmy bezpieczni. 

Czwartek, 20.VI.13
Późnym rankiem Oriel podwozi nas pod wodospady Victorii. Są to jedne z trzech najpotężniejszych wodospadów na świecie. Wcześniej już widzieliśmy Niagarę i Iguazu na granicy Argentyny i Brazylii, teraz wreszcie nadszedł czas na Victorię. Każdy z wielkiej trójki jest niezwykły, niepowtarzalny i wspaniały. Tak się akurat składa, że wodospady Victorii są z całej trójki najwyższe, bo najwyższy próg mierzy sobie 110 metrów wysokości, czyli prawie 2 razy więcej niż Niagara. Kształt progu Victorii jest bardzo osobliwy i gdy stoi się naprzeciwko wodospadu, to ma się wrażenie, że rzeka wpada do wielkiej dziury bez dna gdyż w promieniu kilkuset metrów unosi się gęsta mgiełka wodna, która nie tylko zasłania skutecznie widok, ale na dodatek przemoczy każdego do suchej nitki w przeciągu kilkunastu sekund.

Chcemy poczuć potęgę wodospadu, więc ubieramy się w długie peleryny i zakładamy klapki na nogi aby nie przemoczyć butów. Wrażenie jest wielkie, a potęgowane jest jeszcze tym, że ścieżka spacerowa, która wije się wzdłuż urwistego brzegu, nie jest w żaden sposób zabezpieczona. Lepszym punktem obserwacyjnym jest „ścieżka fotograficzna“. Tutaj wodna mgiełka już nie dociera i widok na wodospad jest lepszy.

Dobry widok jest też z mostu łączącego oba brzegi rzeki Zambezi. Aby wejść na most musimy wziąć z punktu granicznego kartę graniczną, bowiem na moście przebiega granica między Zambią a Zimbabwe. Widok na wodospady jest imponujący!

Poniedziałek, 24.VI.13
Po śniadaniu pakujemy się i Oriel odwozi nas na lotnisko. O ile nikt nas nie pytał o szczepienia przeciw żółtej febrze przy wjeździe do Zambii, to teraz skrupulatnie urzędniczka sparwdza nasze żółte książeczki. Przed nami stoi jakaś para Afrykanerów, która najwidoczniej to zaniedbała i sa odwołani na bok... Lądujemy po raz drugi w Jahannesburgu i znów powtarza się ta sama procedura, z tą jednak różnicą, że tym razem wjeżdżamy do RPA na dłużej. Nasze żółte książeczki jeszcze raz są bacznie lustrowane przez służbę paszportową i zostajemy wpuszczeni do kraju, który jeszcze kilkanaście lat temu był na czarnej liście połowy świata. Teraz będziemy się mogli przekonać na własne oczy jaka jest różnica między zasłyszanymi opowieściami a rzeczywistością.

Mamy ponad 2 godziny aby przesiąść się na samolot do Kapsztadu. Lotnisko w Johannesburgu jest godne pozazdroszczenia: funkcjonalne, czyste i eleganckie. Kapsztad wita nas chłodem i deszczem. Jedziemy do naszego pensjonatu, który okazuje się być przepiękną holenderską willą sprzed ponad 100 lat. Wita nas Sonia, przemiła gospodyni rodem z Belgii. Wieczorem przy butelce wina opowiada nam swoje dzieje, które są niezwykle ciekawe, wręcz fascynujące. Nasz guesthouse bardziej przypomina ekskluzywny boutique hotel. Wszędzie są antyczne meble i mnóstwo przedmiotów sztuki afrykańskiej. Z naszego pokoju rozpościera się przepiękny widok na miasto i na słynną Górę Stołową.

Wtorek, 25.VI.13
Rano jemy śniadanie w jadalni przy dużym stole. Palą się świeczki i ogień w kominku. Sonia sugeruje nam wycieczkę do zatoki z portem i z tzw. Water Front. Ma tam być dużo restauracji, sklepów z pamiątkami i autobus turystyczny. Na miejsce dojeżdżamy taksówką, która nota bene jest bardzo tania i wyruszamy w objazd po lokalnych atrakcjach. Najpierw zwiedzamy centrum gdzie są nowoczesne wieżowce, potem jedziemy do starszej części miasta ze stylowymi domami, muzeami, katedrą i pięknym parkiem. Potem autobus wspina się pod Górę Stołową. Możemy tu wysiąść, ale pogoda jest deszczowa, wiec się nie opłaca, bo i tak nie będzie nic widać. Autobus skręca w stronę przełęczy między Górą Stołową a Głową Lwa (tak się nazywa góra obok). Naszym oczom ukazuje się widok na Ocean Indyjski, Siedmiu Apostołów (następne strome góry, których jest 12) i na piękną plażę w miejscowości Camps Bay. Plaża ma potężne głazy, biały piasek i zieloną, krótko ściętą trawę, która dochodzi do ulicy. Jak to w Kapsztadzie, pogoda się zmienia, wychodzi słońce, więc wysiadamy z autobusu i idziemy na spacer zrobić trochę zdjęć. Wdłuż ulicy przy plaży jest mnóstwo sklepów, restauracji, małych hoteli i pięknych prywatnych willi. Jest to jedna z najbardziej luksusowych dzielnic Kapsztadu. Po spacerze łapiemy następny autobus (jeżdżą one co pół godziny) i jedziemy dalej. Droga prowadzi wdłuż następnych zatok, plaż i nadmorskich dzielnic. O jednej z nich słyszymy taki komentarz: „Latem można tu zobaczyć mnóstwo pięknych kobiet w skąpych bikini i równie skąpo odzianych kulturystów “.

Dojeżdżamy do miejsca, z którego rozpoczęliśmy trasę objazdową i idziemy na lunch. Restauracja jest w porcie, ma widok na małe i duże statki oraz spory wybór dań rybnych. Zahaczamy jeszcze o szpital, w którym jest muzeum poświęcone doktorowi Chrisowi Barnardowi, który dokonał pierwszego na świecie przeszczepu serca.

Wracamy do domu na krótki odpoczynek, bo wieczorem idziemy na kolację z kolegą, którego nie widziałem od 40 lat. Janusz mieszka w Kapsztadzie od 30 lat. Przyjeżdża po nas o 6-tej i zabiera nas do restauracji afrykanerskiej przy jednej z licznych plaż. Tematów mamy mnóstwo - od wspomnień z podstawówki do porównywania naszych emigranckich losów. Obiad jest pyszny- jemy tzw. poyji, czyli potrawę przygotowaną w specjalnym żeliwnym garnku na trzech nogach. Zarówno dziczyzna jak i potrawa rybna rozpływają się w ustach. Na deser zamawiamy Malva pudding, który jest lokalna specjalnością i pijemy drinka, który jest mieszanką Amaruli (likieru z amaruli, endemicznego owocu czarnej Afryki), likieru miętowego i bitej śmietany. Też pycha.

Do domu wracamy po 10-tej i umawiamy się na wspólną wycieczkę w piątek.

Środa, 26.VI.13
Tym czym dla Australii jest Barossa Valley, dla USA Napa Valley, to dla Afryki jest Stellenbosch. Znawcy win będą wiedzieli o czym mówię. Oprócz walorów smakowych samych win z winnic w okolicach Kapsztadu niezaprzeczalny dodatek stanowi urok samego krajobrazu, bowiem część winnic położonych jest u podnóża przepaścistych skał, których czubki spowite są w kłębiących się chmurach. Z kolei główna atrakcję winnic V. stanowi przepiękny stary dwór pochodzący z XVIII wieku położony w równie pięknych ogrodach. Nudny proces produkcji mogliśmy pominąć i zawsze bezceremonialnie przechodziliśmy do kwintesencji naszej wizyty czyli do degustacji win, a te były warte zachodu. Najbardziej przypadły nam do gustu wina z La Motte, ostatniej winnicy na naszej drodze i tam tez zaopatrzyliśmy się w kilka butelek.

Czwartek, 27.VI.13
Table Mountain wznosząca się majestatycznie nad Kapsztadem to symbol nie tylko samego miasta, ale wręcz jedna z ikon całego kraju. Być w Kapsztadzie i nie udać się na szczyt Góry Stołowej to po prostu grzech. Prze pierwsze 3 dni pogoda była bardzo niesprzyjająca wycieczce na jej szczyt, ale dziś wreszcie pogoda zrobiła się jak marzenie, więc zaraz po śniadaniu jedziemy taksówką do dolnej stacji kolejki linowej a stamtąd jedziemy 600 metrów w górę. Rano Sonia nas przestrzegała, że na szczycie może być porwisty i mroźny wiatr, więc mamy się ciepło ubrać. Słowa Sonii sprawdziły się co do joty. Z przyjemnością zakładamy na głowę ciepłe czapeczki specjalnie wcześniej kupione na tę okoliczność. Widoki sa wspaniałe a efektów specjalnych dodają przetaczające się przez grzbiet góry chmury.

W porze lunchu najlepiej jest się znaleźć na Green Market nieopodal katedry. Tu za niewielkie pieniądze można udać się w ekspresową kulinarną podróż dookoła świata. Węgierskie salami, hiszpańska paella, japońskie sushi, tajlandzkie pad taj czy afrykańskie suszone mięso z kudu to tylko niektóre z wielu smokołyków, jakie można tu zjeść. Zapachy i kolory przyrządzanych potraw i gwar przechodniów stanowią o unikalnej i sympatycznej atmosferze tego miejsca.
Wieczorem spotykamy się z Januszem na kolacji. Znów snujemy opowieści sięgające naszego dzieciństwa gdy razem chodziliśmy do podstawówki.

Piątek, 28.VI.13
Jedną z wielkich atrakcji okolic Kapsztadu jest możliwość zobaczenia w wodach pobliskiej zatoki zwanej False Bay wielorybów przypływających tu zimą (od połowy czerwca do końca listopada) na gody. Janusz zamówił nam wszystkim miejsce na łodzi wypływającej z Hermanus na 12 w południe. Jedziemy z wielkimi oczekiwaniami. Płynąc na Alaskę widzieliśmy orki, w Islandii humpbacki a tu mamy szansę na zobaczenie typowych w tym rejonie świata, a jednocześnie nie spotykanych gdzie indziej wielorybów southern right. Ich waga dochodzi do 80 ton i można je rozpoznać po charakerystycznych białych plamach, na których gromadzą się różne morskie pasożyty, tworzące całkiem spore narośla na ich skórze.

Po godzinnych poszukiwaniach wypatrujemy pierwszego olbrzyma. O tej porze roku wieloryby southern right przez kilka miesiecy nie jedzą, w związku z tym nie polują i całkowicie koncentrują się tylko na znalezieniu partnera. Tak więc wieloryby przez większość czasu są na powierzchni lub w bardzo płytkim zanurzeniu. Czyli jeśli uda nam się wypatrzyć jakąś sztukę, to możemy w bliskim sąsiedztwie wieloryba spędzić dość dużo czasu. Southern right należy do grupy fiżbinowej, czyli żywi się planktonem odcedzając przez blisko 2-metrowe fiżbiny wodę. Ich szczęka ma przez to bardzo dziwaczny kształt i wielkie rozmiary. W przeciągu następnych 2 godzin możemy te niezwykłe cechy podziwiać gdyż na naszym kursie pojawia się jeszcze kilka wielorybów, które spokojnie pływają wokół naszej łodzi i od czasu do czasu wychylają głowę lub nawet przewalają się przez grzbiet.

Sobota, 29.VI.13
Nadal utrzymuje się piękna pogoda więc realizujemy następne plany krajoznawcze, czyli wycieczkę dookoła Półwyspu Cape. Na Przylądek Dobrej Nadzieji jedziemy od strony False Bay. Po drodze zatrzymujemy się w Simon’s Town znanego z pokaźnej kolonii pingwinów afrykańskich zwanych również pingwinami oślimi z powodu dżwięków jakie wydają, które przypominają rżenie osła. Zwierzęta to niezwykle urocze i tak zabawne, że można ich poczynania obserwować godzinami... Tyle czasu jednak nie mamy, bo czeka nas jeszcze droga na przylądek. 

Przylądek Dobrej Nadzieji nie jest wbrew pozorom najdalej wysuniętym na południe punktem Afryki, ale definitywnie jest o wiele bardziej od niego sławny. A gdy raz się to miejsce zobaczy, to od razu można zrozumieć dlaczego. Afryka kończy się tu nagle i dramatycznie niczym okrojona gigantycznym nożem przez mitycznych olbrzymów. O ile pięknych widoków mogliśmy się jeszcze spodziewać, przemiłą niespodziankę zrobił nam wieloryb, który wynurzył się u podnóża skały, na której staliśmy i rozpoczął robić takie harce przez kilkanaście minut, o których wcześniej tylko czytaliśmy w literaturze naukowej, że aż dech nam zaparło z wrażenia. Frajda to była dla nas niesłychana.

Do Kapsztadu wracamy od strony Atlantyku jedną z najpiękniejszych dróg w RPA prowadzącą przez Chapman’s Peak. Droga jest częściowo wykuta w skale i wije się ciasnymi serpentynami nad morzem. W jednym z rybackich miasteczek zatrzymujemy się na późny obiad. Przy promieniach zachodzącego słońca wspominamy miniony dzień jak i cały kończący się nasz pełen wrażeń pobyt w Kapsztadzie, który dzięki Januszowi stał się jeszcze milszy, pełniejszy i nawet poniekąd nostalgiczny.

Niedziela, 30.VI.13
Rano żegnamy się serdecznie z Sonią i życzymy jej powodzenia w businessie hotelarskim. Spędziliśmy w Kapsztadzie częściowo dzięki niej 6 wspaniałych dni. Teraz jedziemy na lotnisko. Czekając na nasz samolot do Durbanu widzimy jak ląduje wielki Boening 747. Samolot przelatuje nam tuż przed oczami i wówczas rozpoznajemy, że jest to Air Force One, z prezydentem Obamą na pokładzie. To naprawdę rzadka gratka być świadkiem takiej sceny.

Na lotnisku w Durbanie odbieramy nasz samochód i kierujemy się do wyjazdu z parkingu. Mamy jednak kłopot z naszym GPS-em. Po upływie 10 minut GPS nadal nie może odnaleźć drogi, więc postanawiamy wrócić na lotnisko i wymienić go na inny. Przy braku odpowiednich map  mielibyśmy spory problem by trafić do naszego zajazdu położonego wewnątrz rezerwatu. 

Teraz wszystko działa! Ostatni raz prowadziłem samochód po lewej stronie drogi i z kierownicą po prawej 9 lat temu gdy byliśmy w Australii. Tam miałem automatyczną skrzynię a tu muszę sam zmieniać biegi. Poprzedni raz w takiej sytuacji byłem 14 lat temu w Londynie. Tu na szczęście ruch jest o wiele mniejszy, więc mam czas na nabranie odpowiednich nawyków. Przez pierwsze 150 km jedzie się dwupasmową autostradą, ale później jest już jednopasmowa droga, na której jest jednak sporo ciężarówek. O ile w Kapsztadzie słońce zachodziło o 18, to tu robi się zupełnie ciemno już o 17:15. Nic dziwnego - jesteśmy o dobre 1000 km na wschód od Kapsztadu a cała RPA ma tę samą strefę czasową. Chcieliśmy uniknąć jazdy po ciemku, ale nie mamy wyjścia. Na szczęście GPS prowadzi nas jak po sznurku do celu. Ostatnie 6 km jedziemy drogą żwirową.

Dojeżdżamy do bramy małego rezerwatu, wewnątrz którego jest nasz zajazd. Mariola otwiera baramę, ja przejeżdżam, Mariola ją zamyka, wsiada i jedziemy dalej. Jedziemy teraz wąską piaszczystą dróżką wijącą się w gęstym buszu między drzewami. Mijają minuty a zajazdu nie widać... Po przejechaniu 2 km wreszcie wyłaniają się z ciemności światła głównego pawilonu. Jesteśmy na miejscu! Kolacja z butelką przywiezionego z sobą wina z winnic koło Kapsztadu dawno nam tak nie smakowała.

 Poniedziałek, 1.VII.13 
Śpimy w małej chatce położonej na skraju polany. Gdy budzimy się rano, robimy sobie kawę i wychodzimy na werandę. Po chwili jakby na przywitanie przychodzą na polanę małe grupki antylop nyala. Czujemy się jak w raju! Śniadanie jemy w głównym pawilonie około 150 metrów od naszej chatki. Nieopodal jest małe bajoro, do którego przychodzą co chwile różne zwierzęta: antylopy nyala, pawiany, guźce a w pewnej chwili podeszły nawet 2 wielkie bawoły. A całe to przedstawienie ma miejsce około 50 metrów od nas.

O 15 wyruszamy z Casperem na małą przejażdżkę po rezerwacie. Powoli posuwamy się wąską i krętą piaszczystą ścieżką. Po kilku minutach wjeżdżamy na polanę a naszym oczom ukazuje się niezwykły widok: może 30 metrów od nas stoi wielki nosorożec a tuż przed nią kilkumiesieczne cielę nosorożca. Mama z dzieckiem. Widok niesamowity! 9 lat wcześniej bedąc w Kenii i Tanzanii bezowocnie polowaliśmy przez 3 tygodnie na nosorożce i moje marzenie zobaczenia nosorożca z bliska wreszcie się spełniło.

Po kilkunastu minutach oba nosorożce zabawnie się zataczając znikają w gęstwinie a my jedziemy w miejsce, skąd widać zachodzące słońce. Casper przynosi z samochodu cooler. Częstujemy go naszym drinkiem przywiezionym z Granady, w skład którego wchodzi: czerwone wino pół na pół ze Sprite, plasterek cytryny i lód. Wspólnie celebrujemy naszego pierwszego nosorożca w promieniach zachodzącego słońca.

 Wtorek, 2.VII.13
Jesteśmy umówieni na 9 rano przy bramie wjazdowej do parku Hluhluwe. Lecz gdy już idziemy do samochodu, Casper nas woła, że właśnie do wodopoju przyszła żyrafa... Szybko wyciągam aparat i kamerę i po cichutku skradamy się by jej nie spłoszyć. Żyrafa ma bardzo długie nogi i szyję, co jej umożliwia jedzenie liści z korony drzew, które są niedostępne dla innych zwierząt, ale aby się napić musi zrobić specjalną operację. Mimo, że wsześniej widzieliśmy wiele razy żyrafy w różnych sytuacjach, to jednak nigdy przy wodopoju - teraz będzie pierwszy raz! Żyrafa cofa tylne nogi a przednie wysuwa przed siebie i szeroko rozstawia. Teraz z gracją pochyla długą szyję i zaczyna pić wodę. Po chwili odrywa wargi od powierzchni wody i się otrzepuje, co wygląda jak na zwolnionym filmie.

Do Hluhluwe dojeżdżamy 20 minut spóźnieni, ale takiego widoku nie mogliśmy przepuścić. Jesteśmy z resztą jedynymi pasażerami, więc nie mamy wyrzutów sumienia. Park Hluhluwe jest najstarszym rezerwatem w RPA i drugim co wielkości po Krugerze. Słynie z największej koncentracji białych i czarnych nosorożców w całej Afryce. Jest tu również kilkaset słoni i kilkanaście tysięcy antylop oraz żyrafy, lwy, bawoły, leopardy, gepardy i co tylko występuje w tym rejonie Afryki. Nam jednak najbardziej zależy na nosorożcach i na nich się koncentrujemy.

Mamy szczęście, bo już kilka minut później natrafiamy na pierwszego osobnika. Stoi w gęstwinie około 30 metrów od drogi. Jest to tzw. nosorożec biały. De facto jednak nazewnictwo: biały i czarny nie ma nic wspólnego z ich maścią. Angielska nazwa „white rhino“ wzięła się od słowa „wide“ czyli szeroki, co nawiązuje do ich potężnego szerokiego pyska, którym mogą zgarnąć wielkie kępy trawy. „Czarny“ nosorożec jest o wiele mniejszy, ma inna budowę karku, mniejszy róg i żywi się liśćmi z drzew, w związku z tym zwykle zaszyty jest w gęstwinie i przez to jest go bardzo trudno wypatrzyć.

Przez następne kilka godzin napotykamy jeszcze 6 nosorożców, za każdym razem są to matki z dziećmi. Plan z nosorożcami został wykonany. Niemniej nie natrafiliśmy na ani jednego słonia, mimo, ze mieszka ich tu kilkaset. Nie widzieliśmy tez ani jednego drapieżnika. Można by powiedzieć, że nasze doświadczenia są bardzo różne od tych z Kenii i Tanzanii. Tam lwy były prawie na zawołanie, ale na tym polega różnica...

Wracamy do naszego zajazdu. Gdy pokonujemy ostatni odcinek prowadziący już przez teren rezerwatu, przed naszym samochodem pojawia się całe stado pawianów. Jest ich około 20. Prym wiedzie dorodny samiec. Przystajemy i obserwujemy ich zachowanie. Po chwili małpy znikają w gąszczu. Gdy dojeżdżamy do głównego pawilonu, czeka na nas następna niespodzianka: 50 metrów od nas stoi nosorożec.
--Tomek, czy chcesz go podejść bliżej?-- pyta Casper
--Oczywiście
Wyciągam kamerę i aparat i po cichutku skradamy się przez zarośla od zawietrznej. Nosorożec zamiera w bezruchu - pewnie usłyszał nasze szeleszczenie. Niesamowite! Jesteśmy może 35 metrów od niego. Wielki zwierz powoli wycofuje się. Idziemy za zaroślami chcąc przeciąć mu drogę. W pewnym momencie wiatr zmienia kierunek i nosorożec musiał nas zwietrzyć i powoli ginie w zaroślach... Piękna sprawa! 

Na tym jeszcze nie koniec dzisiejszych atrakcji. Wkrótce przychodzi okazały samiec żyrafy do wodopoju. Obserwujemy całą scenę gdy podchodzi ostrożnie do bajora, po czym staje w rozkroku i zaczyna pić... W Afryce Wschodniej nigdy nie byliśmy świadkami takiej sceny, a tu już drugi raz w ciągu jednego dnia!

Kolacja jest bajkowa! Siedzimy na tarasie pod drzewem na którym zawieszone jest kilka lamp naftowych. Pod stolikiem mamy wstawiony piecyk, żeby nie było nam zimno. Noc jest ciepła, niebo gwiazdziste bardziej niż w mieście. Na obiad jemy tradycyjną potrawę południowoafrykańską zwaną babootie (mielone mięso z przyprawami) i pijemy pyszne wino Shiraz. Ach, ta Afryka!

Środa, 3.VII.13
Dzisiejszy dzień przeznaczamy na drobne sprawy, takie jak wypad do miasteczka aby rozglądnąć się za miejscowym rękodziełem, zrobić pranie, trochę się spakować. W międzyczasie obserwujemy zwierzęta, które podchodzą do wodopoju.

Przez cały czas byliśmy jedynymi gośćmi w ośrodku, ale dziś wieczorem przyjechała trójka Afrykanerów. Robią samochodem trasę 4000 km z Kapsztadu, ale na ostatnim odcinku popsuł im się GPS i twierdzą ze śmiechem, że ten odcinek trasy był najbardziej mrożący krew w żyłach - czyli poniekąd nie tylko my mieliśmy takie odczucia. Jest nas dziś więcej, więc jemy wszyscy razem braai czyli BBQ w bomie czyli w zagrodzie otoczonej palisadą z trzciny na wzór Zulu. W czasie kolacji rozmawiamy na różne tematy. Jednym z nich jest polityka i sprawy związane z niedawnym aparthidem w RPA. Nasi współbiesiadnicy ciekawi są też jak ich kraj jest postrzegany w USA. Z tym jest co prawda różnie, ale przekonujemy ich, że w naszym odczuciu Południowa Afryka jest jest jednym z najpiękniejszych krajów, w jakim byliśmy, i nie jest to wcale opinia naciągana.

Zambia, Botswana, South Africa

Around Kruger

Cape Town, South Africa