Japan

Powrot do Tokio byl ostatnim duzym odcinkiem naszej podrozy po Japonii. Duzo czasu spedzilismy w ostatni dzien w Takayama przy internecie aby znalezc i zarezerwowac jakis hotel w stolicy. Trudno sie takie operacje robi zwlaszcza gdy sie nie zna miasta. Naszym celem bylo mieszkac niedaleko dworca glownego a jednoczesnie niedaleko od stacji metra i aby nie bylo przesiadek miedzy dworcem a hotelem. I okazalo sie, ze bladzac po internecie trafilismy w dziesiatke. Nasz hotel byl polozony tak, ze jedno z wyjsc stacji Shinbashi prowadzilo prosto do hotelu i winda wyjezdzalo sie w poblize recepcji. Mowiac „prosto” jest tylko umowne, bo to w sumie oznaczalo kilkuminutowy spacer kilkoma podziemnymi korytarzami  i za pierwszym razem nie udalo sie nam trafic w ten sposob i szlismy nieco inna trasa ulicami. Zreszta mialo to swoje zalety bo odkrylismy caly mall zywnosciowy z takimi pysznosciami, ze od razu wszystkiego chcielismy sprobowac.

Pobyt w Tokio rozplanowalismy na kilka atrakcji. Koniecznie chcielismy zobaczyc wielki targ rybny, na ktory udalismy sie „skoro swit” o siodmej. Upal juz byl okrutny. Z mapy wynikalo, ze z naszego hotelu moze tam dojsc w kilkanascie minut. I rzeczywiscie dotarlismy lecz mokrzy od potu, ale w ten sposob cierpia wszyscy idacy w goracy dzien ulica tak czy owak. Targ zrobil na nas wielkie wrazenie nie tylko swoja wielkoscia – jakby nie bylo jest to najwiekszy targ rybny na swiecie, ale tez roznorodnoscia i obfitoscia ryb i roznych wodnych stworkow. Setki malych spalinowych wozkow przeciskajacych sie waskimi alejkami miedzy straganami i tlumem kupcow, ludzie cwiartujacy wielkimi pilami potezne tunczyki, tysiace pojemnikow wypelnionych po brzegi morskimi zyjatkami, z ktorych wiele widzimy po raz pierwszy – to wszystko nas fascynowalo swoja innoscia.  

Pogoda zaczyna sie nieco psuc – moze juz nie jest tak goraco ale tez zniknelo blekitne niebo za pokrywa chmur i zrobilo sie szaro. Widoki zrobily sie mniej fotogeniczne, niemniej wybieramy sie statkiem na wycieczke w gore rzeki Sumida, ktora przeplywa przez Tokio. Plynac rzeka mijamy kilkanascie mostow o urozmaiconej konstrukcji i roznych kolorach. Wysiadamy w dzielnicy Asakusa i dalej idziemy pieszo do wielkiej swiatyni Senso-ji. Przed glownym pawilonem jest wieka Urna Zyczen. Ludzie wkladaja tu papierowe wstazki z wypisanymi zyczeniami, ktore nastepnie wkladaja do urny gdzie sie wsrod kadzidel spalaja. Stojacy wokol ludzie nacieraja sie dymem z urny wierzac, ze przyniesie im powodzenie w tym o co prosza. Zarowno w Kyoto jak i Tokio widzielismy dosc duzo kobiet ubranych tradycyjnie w yukaty. Podobno ten renesans tradycji jest sponsorowany przez panstwo. W duzych miastach ludzie tak ubrani moga za darmo podrozowac komunikacja miejska. Po wyjsciu ze swiatyni chodzimy jeszcze starymi uliczkami Asakusa i zglodniawszy wchodzimy do malej restauracji, gdzie zjadamy cos w rodzaju omletu ale robionego przez nas przy stoliku na podgrzewanym pulpicie. Ten styl jest chyba dosc popularny w Japonii, bo juz kilka razy czegos takiego doswiadczylismy.  

Z dwunastego pietra naszego hotelu rozposciera sie ladny widok na miasto. Moja uwage zwrocila magistrala kolejowa – napewno niejedna,  przecinajaca miasto. Osiem torow obok siebie to tak jak autostrady w Chicago. Zafascynowany patrzylem jak mknely po torach Shinkanseny i nieco wolniej lokalne pociagi. Czesto 3-4 naraz, a raz nawet udalo mi sie uchwycic moment gdy jechalo ich piec. O ile w Ameryce Polnocnej kolej to symbol zacofania, to w Japonii jest ona szczytem techniki i funkcjonalnosci. Ilekroc robilismy rezerwacje miejsc na Shinkansen, urzednicy korzystali z generacji komputerow, ktora jeszcze nie dotarla do Stanow. Potrzebne plansze pojawialy sie na komputerze bez uzycia myszy i klawiatury po dotknieciu odpowiednich miejsc na ekranie – cos jak w iPhone’ie Marioli. Kilka musniec  i za chwile mamy caly komplet biletow. 

Ostatni wieczor w Tokio przeznaczylismy na wyjscie do slynnego teatru Kabuki-za z konca XIX wieku. Sztuka kabuki taka ma wiele aktow i trwa nawet 4 godziny. Nie znajac japonskiego skorzystalismy z mozliwosci obejrzenia tylko wybranego fragmentu z jaskolki, gdzie mozna bylo wejsc i wyjsc w trakcie trwania przedstawienia. Planowalismy ogladnac poczatek sztuki a pozniej pojsc na kolacje, lecz sprawa sie nagle skomplikowala, gdy okazalo sie, ze zapomnialem wziac gotowke, ktorej wiekszy zapas zwykle trzymam w podrecznym plecaczku – ale tym razem go nie bralismy, bo bylismy ubrani wyjsciowo. Kart kredytowych w teatrze nie przyjmowano i stanelo przed nami widmo, ze nasze plany spala na panewce. Tu kilka slow wyjasnienia. Bankomatow w Japonii jest mnostwo, ale takich ktore przyjmuja zagraniczne karty jest jak na lekarstwo i do tego trzeba wiedziec gdzie je szukac. Podrozujac do tej pory po swiecie nie mielismy wiekszego klopotu z pobraniem gotowki w najrozniejszych zakamarkach jak Borneo, Gwatemala czy Galapagos ale w Japonii jest inaczej. Tym razem nam sie udalo i polecone miejsce przez pracownika teatru bylo strzalem w dziesiatke. Wzielismy potrzebna sume, ale zmienilismy czesciowo plany i najpierw poszlismy na kolacje, przekladajac teatr na pozniej.  

Niedaleko teatru jest sushi-bar, w ktorym bylismy dwa dni temu na pysznym posilku. Kelnerka lokuje nas przy tym samym mistrzu sushi co poprzednio, wiec mimo bariery jezykowej czujemy sie swobodnie. Szef na nasz widok sie usmiecha i od razu pokazuje nam rozne rybki do sprobowania. Ufamy mu i jemy zgodnie z jego rekomendacjami. To znakomita okazja by zapoznac sie z innymi przysmakami, taka sytuacja moze sie juz szybko nie powtorzyc. Mistrz sprawnie wszysko przyzadza – jedne rybki obdziera ze skory, inne lekko nacina aby byly mieksze, niektore przypieka na malym ruszcie, inne przypala specjalnym palnikiem od gory a pozostale serwuje surowe. Zawsze bacznie obserwuje nasza reakcje. Wszystko jest pyszne i nie musimy udawac, ze nam smakuje – nasza reakcja jest zawsze szczera a jego riposta to szeroki usmiech i uklon. Facet jest bardzo rozmowny  i stale do nas duzo mowi. On jedno slowo po angielsku i 20 po japonsku, my 20 po angielsku i jedno po japonsku i jakos sie rozumiemy. Mariola podejrzewa, ze on nas tu zagaduje i pewnie nam sporo policzy za wszystkie smakolyki. Patrzymy na zegarek, jezeli chcemy zdazyc na kilka ostatnich aktow to musimy juz isc. Szef klania sie gleboko i wrecza nam rachunek. Mariola wzrokiem mnie pyta o cene, a ja pytam ile by dala. Mariola ocenila nasz wyskok na o wiele wiecej De facto koszt kolacji byl o polowe nizszy. W Chicago bysmy za mniej wykwinte jedzenie w japonskiej restauracji zaplacili o wieeeele wiecej. I kto mowi, ze Japonia jest droga? 

Wychodzimy z restauracji a tu mala niespodzianka: leje deszcz. Ale nie na darmo jestesmy w wielkim miescie posiekanym liniami metra. Kilkadziesiat krokow od nas jest zejscie w dol. Schodzimy i lawirujac podziemnymi korytarzami wychodzimy w poblizu wejscia do teatru. Aktorzy na scenie sa ubrani w kostiumy z dawnych czasow i tak tez mowia, co brzmi jak na starych filmach Kurosawy. Mimo, ze nie rozumiemy slow, stosunkowo latwo sledzimy akcje sztuki. Wciagamy sie coraz bardziej. Od czasu do czasu siedzacy na sali ludzie cos wolaja w strone aktorow. Przy zmianie scen cala scena sie rusza, obraca, otwieraja sie rozne zapadnie, tak jak w kinie. Gdy konczy sie ostatni akt, ludzie wstaja i bija brawo. Mariola tesknie patrzy na scene – szkoda, ze juz sie skonczylo. 

Wychodzimy z teatru. Deszcz juz przestal padac. Wracamy pieszo do hotelu. Migajace neonami i ekranami fasady pieknych budynkow przedluzaja nam przedstawienie. Cieple i wilgotne powietrze jakby sie nieco odswiezylo. To nasz ostatni wieczor w Kraju Wschodzacego Slonca. Choc odlatujemy dopiero jutro poznym popoludniem i bedziemy jeszcze w dwoch miejscach, ponadto bedzie nas czekala podroz na lotnisko z kilkoma przesiadkami, to wlasnie dzisiejszy dzien traktujemy jako nasze pozegnanie z Japonia. Idac powoli wsrod kolorowo ubranego tlumu kobiet i mezczyzn wspominamy stare swiatynie i szybkie Shinkanseny; poznanych ludzi, ktorzy wzbudzili w nas tyle sympatii; waskie uliczki i zielone pola ryzowe i wiele, wiele codziennych mniejszych i wiekszych wydarzen, ktore wszystkie ukladaja nam sie w jeden dlugi i piekny jak sen film pt. Dyskretny urok Japonii....

Kobe i Himeji

W Kobe mieszka Reiko – nasz trzeci „kontakt” Krzyska w Japonii. Umowilismy sie z nia rano na stacji w Himeji, ktore jest okolo 50 km od Kobe. Wychodzac zobaczylismy usmiechnieta mloda Japonke trzymajaca w reku kartke z naszymi imionami i rysunkiem duzego smieszka. Po chwili czulismy sie ze soba jak trojka starych znajomych. W Himeji jest najwiekszy w Japonii zamek shoguna pochodzacy z poczatku XVII w. Nasz podreczny bagaz zostawiamy w schowku na dworcu i spacerkiem idziemy na zamek, ktory znajduje sie na wzgorzu. Czym jestesmy blizej tym dostojna budowla lepiej sie prezentuje. Przechodzimy przez fose i mijamy kolejne grube mury wspinajac sie coraz wyzej. Zamek ma kilka pieter i waskimi drewnianymi schodami wchodzimy na sama gore. A stad rozposciera sie piekny widok na dziedziniec i cale miasto. Gorne partie zamku sa drewniane, budowla mimo swej surowosci robi wrazenie calkiem przytulnej. Po zamku chodzimy boso, bo wszedzie jest zwyczaj sciagania butow.  

 Wracamy do Kobe. Okazuje sie, ze jednego z wyjsc ze stacji jest winda jadaca prosto do recepcji zarezerwowanego przez nas wczesniej hotelu. Umawiamy sie z Reiko, ze spotkamy sie za pare godzin – my musimy nieco ochlonac po upalnym spacerze. Poniewaz nasz pokoj jeszcze nie jest gotowy wiec zapraszamy ja na maly poczestunek do hotelowej restauracji. Ja skrzetnie notuje rozne przydatne zwroty po japonsku a Reiko, ktora za miesiac ma jechac do Krakowa robi notatki z polskiego. Dziewczyna ma niezle ucho do naszego jezyka. Ja tez sie postanawiam sprawdzic co sie nauczylem i poszedlem zaplacic rachunek uzywajac nowopoznanych zwrotow. Japonski chyba tez mi latwo wchodzi do ucha bo sie w kasie panienka zyczliwie usmiechnela na dzwiek mojej japonszczyzny. 

 Okolo 17 spotkalismy sie powtornie z Reiko. Korzystajac, ze jest muzykiem poprosilem ja aby nas zaprowadzila do sklepu z dyskami i pomogla mi wybrac kilka plyt z muzyka, ktora pozniej moglbym uzyc jako podkladu muzycznego do filmu. Udalo mi sie znalezc 4 plyty, ktore ciekawie brzmialy i mam nadzieje, ze rownie dobrze zabrzmia w filmie o Japonii. Kiedy wszyscy zglodnielismy, to poprosilismy Reiko aby wybrala nam miejsce na posilek z czyms charakterystycznym dla Kobe. Trzeba tu dodac, ze stad pochodzi slynna wolowina (ponoc byki sa codziennie masowane aby mieso bylo bardziej kruche). Wsrod roznych dan zamowilismy rowniez i Kobe steak – rzeczywiscie byl pyszny. Do picia zamowilismy piwo, a kelnerka zapytala nas czy chcemy butelke czy karafke. Uznalismy, ze karafka bedzie w sam raz. Z pewnym niedowierzaniem przyjelismy fakt, ze karafka okazala sie kilkulitrowa beczulke z kranikiem, ale jeszcze wieksze zaskoczenie nam towarzyszylo gdysmy te cala beczulke oproznili. Reiko opowiedziala nam o wielkim trzesieniu ziemi, jakie nawiedzilo Kobe w 1995 roku, a ktorego byla naocznym swiadkiem. Jej dom rodzinny ulegl kompletnemu zniszczeniu i zanim zbudowano nowy, przez jakis czas z cala rodzina mieszkala u zyczliwych sasiadow. Przez pare miesiecy dzieci nie chodzily do szkoly. 

 Po kolacji pojechalismy kolejka linowa na wzgorze, z ktorego rozposciera sie piekny widok na miasto. Ogladanie Kobe noca i jedzenie pysznych lodow pozostanie nam dlugo w pamieci. Szkoda, ze na tak krotko zaplanowalismy czas pobytu w Kobe. Zegnamy sie serdecznie z Reiko i zupelnie nie po japonsku: calujemy sie z dubeltowki w policzek. To ponoc wywoluje sensacje w Japonii, ale zerkajac dyskretnie wokol nie zauwazylem aby ktokolwiek na nas zwrocil uwage. Z mlodsza od nas Reiko moglismy sobie na taki krok pozwolic, wiedzac, ze spedzila w Polsce kilka tygodni i jest nasza kultura dosc zafascynowana, ale z innymi osobami zawsze bylismy bardziej powsciagliwi zostawiajac raczej im inicjatywe.  


​Koyasan

Na drugi dzien czekala nas niezbyt dluga ale skomplikowana podroz do Koyasan.  Podroz pociagiem w Japonii to duza przyjemnosc: punktualnie, elegancko i komfortowo... hmm, o ile nie ma zbyt duzo przesiadek. Z Kobe do Koyasan jest okolo 200 km lecz aby sie tam dostac musimy sie 4 razy przesiasc nie liczac jeszcze kolejki linowej, ktora odbywamy przedostatni odcinek drogi, pozniej jeszcze kawalek autobusem i jestesmy na miejscu. Przez caly nasz pobyt w Japonii ani razu nie wsiedlismy do zlego pociagu czy nie wysiedlismy na niewlasciwym przystanku z wyjatkiem tego jednego razu wlasnie na trasie do Koyasan. W sumie to az sie zastanawiam jakim cudem nam sie tak wszystko udawalo bo czesto nam towarzyszylo uczucie niepewnosci czy to napewno ten pociag. Wsiadajac do ostatniego pociagu w Osace, na sporej wielkosci stacji musielismy odnalezc prywatna linie kolejowa kursujaca do Gokurakubashi, skad kolejka linowa mielismy pojechac do celu naszej podrozy czyli Koyasan. Udalo sie! Znalezlismy droge do odpowiedniego sektora stacji, kupujemy bilety i idziemy na peron. Nadjezdza pociag z napisem Gokurakubashi wiec wsiadamy. Po kilku minutach podchodzi do nas konduktorka i prosi nas o bilety. Przyglada sie im i bardzo uprzejmie stara nam sie wytlumaczyc, ze to jest pociag prywatny (!) i musimy wysiasc na nastepnej stacji a nasz pociag przyjedzie za 2 minuty.  

Koyasan znaczy doslownie Gora Koya. To chyba najlepiej wyjasnia dlaczego ostatni odcinek jechalismy kolejka linowa, taka jak na Gubalowke. Na poczatku IX wieku miejsce to upatrzyl sobie Kukai, jedna z najwybitniejszych postaci w historii Japonii , ktory na plaskim szczycie gory zalozyl osrodek nowego ruchu buddyjskiego zwanego Shingon. Z czasem osrodek rozrosl sie i liczyl prawie tysiac swiatyn. Dzis pozostalo ich juz „tylko” 123, w tym 50 ma pokoje goscinne i jest przygotowana na przyjecie gosci. Nie moglismy przejsc obojetnie wobec takiej okazji poznania z bliska zycia zakonnikow buddyjskich i zrobilismy pare dni wczesniej wczesniej rezerwacje w jednej ze swiatyn.  

Mlody kandydat na zakonnika wita nas i prowadzi do naszego pokoju. Przed rozsuwanymi drzwiami naszego pokoju kleka i otwiera nam drzwi poczym gleboko sie klania dotykajac glowa podlogi. Jest to etykieta, w ktorej czujemy sie troche zagubieni. Chcemy byc uprzejmi i tez odwzajemniamy uklon choc nie tak gleboki i na stojaco. Po raz pierwszy spotykamy sie z zyciem na matach tatami. Nasz pokoj nie ma zadnych krzesel, a przy niskim stole nalezy fachowo siedziec na kleczkach – bardzo niewygodnej pozycji dla kogos nieprzyzwyczajonego. Buty zostawia sie przy wejsciu do swiatyni i dalej chodzi sie w specjalnych wsuwanych pantoflach. Idac do ubikacji nalezy zmienic te pantofle na inne czekajace w srodku ubikacji. Bron boze nie nalezy wyjsc w nich do innych pomieszczen. Mlody czlowiek z trudem przywoluje potrzebne angielskie slowa pytajac o ktorej godzinie chcemy zjesc kolacje. Ustalamy, ze o siodmej. Natomiast kapiel mamy zarezerwowana na szosta – przypomina mlody zakonnik. 

 Mamy kilka godzin. Krotki relaks w pokoju, polozonym w ogrodzie, skad dochodzi swiergot ptaszkow dobrze nam robi i wybieramy sie na ogladanie wspanialych swiatyn Koyasan. Przepiekna i okazala brama u wjazdu do miasteczka – Daimon, niezwykly kompleks swiatyn Danjogaran, lub tez inny – Kongobu-ji, z ogrodami Zen i starymi pawilonami ze spiewajaca podloga. Czas juz wrocic do naszej swiatyni. Zaczynamy od kapieli. Dosc spory pokoj z trzema kranami, niskimi zydelkami i malymi baliami do polewania sie woda. Gdy czlowiek jest juz czysty jak krysztal mozna sie jeszcze zrelaksowac w kamiennym basenie z „wrzatkiem”.  My z tej ostatniej przyjemnosci zrezygnowalismy, powiedzmy, spieszylismy sie na kolacje. Przebralismy sie w yukaty czyli japonskie szlafroki na ksztalt kimona i mlody zakonnik zaprosil nas do pokoju obok na kolacje. Wczesniej jeszcze zapytal co nam podac, piwo czy sake. Zamowilismy oba trunki.
-Czy sake zimna czy ciepla?
–Zimna. 

Buddysci nie jedza miesa lacznie z rybami, wszystkie dania sa zatem jarskie. Na niskim stoliku czeka na nas pieknie zastawiona kolacja w wielu roznokolorowych miseczkach o roznych ksztaltach. Na tacy obok stoi wcale pokazna buteleczka sake a obok jeszcze pokazniejsza z piwem. Mlody zakonnik ukleka, klania sie dotykajac glowa podlogi i usmiechajac sie delikatnie odchodzi, zasuwajac za soba drzwi. Nalewamy sobie do krysztalowych kieliszkow dobrze schlodzona sake – jest pierwszej klasy. Probujemy roznych buddyjskich specjalow. Tofu pod roznymi postaciami – przynajmniej dwa z nich dotad nam zupelnie nieznane, warzywa tempura – tez nie wszystkie rozpoznajemy, ale wszystkie przepyszne, dwie zupki a la miso, szereg kiszonych warzyw – tu poza japonskimi ogorkami nic nie rozpoznajemy i reszta to rozne wodorosty. Jeszcze ryz i soba – ciemny makaron z maki gryczanej. Chcemy otworzyc butelke z piwem lecz okazuje sie, ze nie dostalismy otwieracza. Slyszac kroki za drzwiami Mariola otwiera lekko drzwi i wskazujac na butelke daje mlodemu zakonnikowi do zrozumienia, ze nie mozemy jej otworzyc. Mlody czlowiek po chwili przychodzi z otwieraczem i klekajac przeprasza wielokrotnie dotykajac glowa podlogi. Staramy sie go pocieszyc bagatelizujac sprawe, ale domyslamy sie, ze taka jest pewnie procedura.  

Zjadamy wszystko ze smakiem i wracamy do naszego pokoju. Tu juz czekaja na nas przygotowane poslania na podlodze. Sa to cienkie futony obleczone wykrochmalonymi przescieradlami ulozone na matach tatami, puchowe kolderki w rownie wykrochmalonych poszewkach i poduszeczki wypenione ryzem. Tylko spac! I rzeczywiscie zasypiamy momentalnie jak zabici, i to po raz pierwszy i zreszta jedyny przy otwartych oknach, bo jest przyjemnie chlodno. Przez caly pobyt w Japonii towarzyszyly nam niespotykane upaly 32C – 39C dzien w dzien przy wiekiej wilgotnosci powietrza, przy czym w nocy temperatura niewiele spadala a wilgotnosc byla tak samo dokuczliwa. 

Budzimy sie o 6 rano i po szykiej toalecie idziemy na nabozenstwo, o czym nasz mlody opiekun przypominal nam jeszcze poprzedniego dnia wieczorem. Buddyjska ceremonia nieco sie rozni od naszej katolickiej. Wierni siedza na matach (obok nas bylo jeszcze japonskie malzenstwo) a dwoch buddyjskich mnichow spiewa niskim glosem monotonna modlitwe. Gdy jeden musi zaczerpnac powietrza, drugi utrzymuje sam spiew, po czym pierwszy wchodzi w te sama tonacje. Pala sie liczne kadzidla i jeden z mnichow od czasu do czasu uderza drewniana paleczka w gong. Taka ceremonia medytacyjna jest bardzo relaksujaca i po pol godzinie uduchowieni idziemy na przygotowane w miedzyczasie sniadanie. Zestaw dan jest prawie tak samo liczny lecz nieco inny.  Wszystko nam bardzo smakuje. 

Po sniadaniu idziemy w inna strone miasta i dochodzimy do starego cmentarza, ktory wraz ze stara swiatynia Okuno-in pochodzi z IX wieku. Stare posagi porosniete mchem stojace wsrod rownie wiekowych grobow nikna w polmroku utworzonym przez wysoki las cedrowy. Po drodze mijamy wspolny grobowiec zolnierzy japonskich i australijskich poleglych w czasie II wojny swiatowej na Borneo. Dalej jest pomnik wystawiony mrowkom a ufundowany przez przedsiebiorstwa zaangazowane w tepieniu tych insektow. Trzeba przyznac, ze Japonczycy maja specyficzna mentalnosc. Na samym koncu jest grob Kukai obok Toro-do, pawilonu z setkami zapalonych latarni, wsrod ktorych sa takie, ktore pala sie nieprzerwanie od smierci Kukai w 835 roku.   

Czas na powrot do Kyoto. Wracamy do naszej swiatyni-ryokanu i jeden z zakonnikow oferuje, ze podwiezie nas do kolejki linowej samochodem wiec nie musimy czekac na autobus. Nasza powrotna podroz do Kyoto byla troche skomplikowana gdyz pociag z Gokurakubashi nie dojezdzal do Osaki i musielismy sie wczesniej przesiasc co w efekcie oznaczalo, ze w Osace wyladowalismy na innych stacjach niz jadac w przeciwna strone, ale w koncu w tym momencie naszej podrozy po Japonii bylismy juz troche „otrzaskani”, wiec dalismy sobie rade. W Kyoto poczulismy sie jak na starych smieciach i w mig dotarlismy do naszego hotelu.

Nastepna nasza duza podroza w poprzek Japonii jest wyprawa czterema pociagami do Takayama. Ta niewielka miejscowosc jest polozona u podnoza Alp Japonskich. Na ostatnim odcinku 100 km pociag pokonuje wysokosc 600 metrow, jadac dolina rzeki kreta trasa. Piekne widoki pojawiaja sie raz po lewej raz po prawej stronie, w zaleznosci po ktorej stronie rzeki polozone sa tory. Liczne tunele dodaja uroku. Takayama nas wita piekna sloneczna pogoda i nieco mniejsza dusznoscia niz Beppu – nic dziwnego jestesmy kilkaset metrow wyzej.

Do naszego hotelu idziemy pieszo ciagnac walizki. Calkiem mily spacer. Po drodze mijamy spora pagode, ktora stanowi dobry punkt orientacyjny, bo nam sie troche nawigacja zagmatwala. Tak czy owak przekrecajac nasze mapy na rozne strony docieramy do naszego hoteliku, i zamieszkujemy znowu w pokoju w japonskim stylu, czyli na matach. 

Troche odsapnawszy wybieramy sie na spacer po miescie. Zaczynamy szukac restauracji aby cos zjesc, ale, nie do wiary, wszystko jest pozamykane. Krazymy po miasteczku i w koncu znajdujemy malutkie lecz przytulne miejsce. Wyboru duzego nie ma i zamawiamy dwie rozne zupy z duza iloscia makaranu i roznymi dodatkami. Popijajac sake przypatrujemy sie jak wlasciciel nam gotuje. Zupka jest pyszna. Powoli wracamy do hotelu i czujac jak bardzo jestesmy spiacy, nie oponujemy i idziemy wczesniej spac. 

Rano jestesmy wyspani i chetni do zwiedzania starej czesci zabytkowego miasta. Na poczatek chcemy zjesc sniadanie, ale znowu wszystko jest zamkniete. Do tej pory to raczej nowosc dla nas – poprzednio zawsze znajdywalismy sporo restauracji do wyboru, tymczasem tu w Takayama chodzimy glodni. I to nie dlatego, ze nie ma restauracji lecz dtego, ze wszystkie sa pozamykane. W koncu niedaleko dworca znajdujemy stylowe miejsce i humory z powrotem mamy dobre. 

Takayama ma cos czego czesto brakuje innym japonskim miastom – stare miasto jako kompleks. Kilka ulic na krzyz ze starymi domami – takie niewielkie staromiejskie srodmiescie z XVI wieku to rarytas na skale calego kraju. Moga byc tego dwa powody Pierwszy to to, ze w Japonii az do bardzo niedawnych czasow krolowalo budownictwo drewniane, i do dzis zachowaly sie tylko najwspanialsze budowle, a reszta po prostu z czasem zostala zastapiona budynkami murowanymi juz w XX wieku. Drugi to to, ze Takayama byla od wiekow slynna z wybitnie uzdolnionych ciesli a ci wybudowali w miescie wiele domow, ktore kwalifikowaly sie by je zachowac. I tym sposobem Takayama stala sie jednym z nielicznych miast, moze i na swiecie, gdzie zabytkowe centrum jest drewniane. Zreszta wspaniale przyklady talentu dawnych ciesli mozna rowniez ogladac w wielkim skansenie na przedmiesciach miasta, gdzie postawiano kilkadziesiat domow przywiezionych tu z oklicznych miasteczek i wiosek. Do wiekszosci z nich sie wchodzi sciagajac tylko buty. Musze przyznac, ze ogladajac kilkusetletnie domy japonskich rolnikow wcale mnie nie dziwi, gdy patrze gdzie Japonia jest dzis porownujac np. do takiej Polski. 

Gdy chodzilismy spacerkiem po starej Takayamie, w pewnej chwili podszedl do mnie elegancko ubrany mezczyzna z mikrofonem i po angielsku zapytal czy znam japonski. Z usmiechem odpowiedzialem, ze nie, wowczas on mi podsunal kartke, gdzie po angielsku bylo pytanie czy moglbym odpowiedziec na kilka pytan dla lokalnej telewizji. Pytania byly napisane w dwoch jezykach, po japonsku i angielsku i dotyczyly atrakcyjnosci turystycznej miasta. Na koniec zostawilem swoj adres proszac o przeslanie mi tego programu, ale do tej pory nic nie nadeszlo. 

Jednego dnia poszlismy na spacer po obrzezach miasta trasa zwana szlakiem swiatyn. Trasa majaca 3 i pol kilometra przebiega po okolicznych parkach wsrod pagorkow i lasow i po drodze polozonych jest zwykle bardzo malowniczo kilkanascie starych swiatyn. W jednej z nich znalezlismy ksiazke z wpisami gosci, a wsrod nich byla jedna polska para z Warszawy – my tez sie dopisalismy.  

Jak zwykle mamy klopot aby zjesc obiad o porze, ktora nam odpowiada, ale tym razem dopisuje nam jednak szczescie, bo trafiamy do dobrej restauracji. Zamawiamy wolowine, reklamowana jako lokalna specjalnosc. Kelnerka nam wlacza piec gazowy, ktory jest wbudowany w stolik i sami sobie gotujemy. Mieso jest rzeczywiscie przepyszne, choc wcale nie takie chude – a moze dlatego nam tak smakuje?

Nara

Tokyo

Beppu

Kobe, Himeji and Koyasan

Na raty spedzilismy w Kyoto 8 nocy. Miasto bylo dla nas swietna baza wypadowa po okolicy. Jeden dzien poswiecilismy na zwiedzenie pierwszej stolicy Japonii, Nara – miasto połozone godzinę drogi pociągiem z Kyoto.  Nara byla stolica tylko przez 74 lata w VIII w.n.e., lecz to wystarczylo by powstaly tu jedne z najwspanialszych budowli w calej Japonii. Na mnie najwieksze wrazenie zrobila buddyjska swiatynia z VIII w., Todai-ji. Jest to ponoc najwiekszy drewniany bydynek na swiecie,  a w jego wnetrzu miesci sie gigantyczny posag Buddy odlany z brazu. Centrum miasta stanowi wielki park z licznymi swiatyniami jak pagoda Kofuku-ji – druga pod wzgledem wysokosci w Japonii; Kasuga z wieloma podwieszonymi latarniami z brazu zapalanymi w czasie swieta Obon cos w rodzaju naszych Zaduszek oraz wspomniana swiatynia Todai-ji. Park wielkosci 500 ha zamieszkuje 1200 jelonkow, ktore cieszac sie mianem Zeslancow Boga, sa szalenie rozpieszczone przez wszystkich i chodza od jednego przechodnia do drugiego  zebrajac o lakocie. A nie daj Boze, zeby takie jelonki z Nary zauwazyly ze ktos kupuje ich ulubione ciasteczka na jednym z wielu straganow. Nie odstapia go ani na krok, trykajac delikfenta delikatnie rozkami przypominajac o poczestunku.   Gdy nadchodzi kulminacyjny dzien Obonu wszyscy zjezdzaja sie do Kyoto. Na okolicznych wzgorzach zapalane sa ognie ulozonych na ksztalt wielkich liter japonskich. To jest kulminacyjny moment swiat. Ludzie na ten dzien rezerwuja hotele na kilka miesiecy wczesniej, nic wiec dziwnego, ze w naszym hotelu na 16 sierpnia nie bylo juz wolnych pokoi. Dalismy za wygrana i postanowilismy wyjechac na 2 dni z Kyoto do Himeji, Kobe i Koyasan.

I tym razem tradycji stalo sie zadosc, gdyz wczesniej dlugo planowalismy podroz do Indii, a jak przyszlo co do czego to w ostatniej chwili zdecydowalismy sie na Japonie.

 Bezposredni lot do Tokio trwa „tylko” 12 godzin i gdy czlowiek sie ocknie z  nuzacej drzemki w niewygodnej pozycji to juz jest w Kraju Wschodzacego Slonca. Korzystajac jeszcze z jakiej takiej zywotnosci po dlugiej podrozy wymienilismy na lotnisku w biurze Kolei Japonskich nasze kwitki na bilety miesieczne dajace nam nieograniczone przejazdy pociagami na terenie calej Japonii. Przy okazji zalatwilismy sobie rezerwacje na pociag do Kyoto.

 Na pierwszy nocleg postanowilismy sie zatrzymac w hotelu w poblizu lotniska, co zalatwilismy jeszcze przed wyjazdem. Lotnisko tylko nominalnie nazywa sie „tokijskie” gdyz de facto lezy 80 km od Tokio w miescie Narita. Wiec spokojnie bez pospiechu moglismy latwo dotrzec na miejsce i szybko udac sie na zasluzony odpoczynek w niedrogim choc eleganckim hotelu – to byla swietna rada naszych znajomych, ktorzy czesto podrozuja do Japonii.

 W naszym pokoju, ktory wbrew wczesniejszym zaslyszanym wiesciom o miniaturyzacji wszystkiego w Japonii wraz z pokojami hotelowymi, okazal sie calkiem przestronny, znalezlismy pantofle i elegancko zlozone na lozkach yukaty – japonskie szlafroki. Sedes na muszli byl podgrzewany z regulowana temperatura...  

 Na drugi dzien idziemy do hotelowej restauracji na sniadanie. Jest bufet z duzym wyborem potraw, ktore zdecydowanie wskazuja, ze owszem jestesmy w Azji. Choc na japonska kuchnie bylismy juz nieraz wczesniej wystawieni i nieraz jedlismy rozne japonskie przysmaki to jednak nigdy nie probowalismy japonskiego sniadania, gdzie jeszcze na dodatek czlowiek sobie sam wszystko nabiera, nie do konca wiedzac co jest co, nie mowiac juz o tym jak poszczegolne rzeczy ze soba polaczyc. Dyskretne zerkanie jak robia to tubylcy daje nam mgliste wyobrazenie i dalej staramy sie juz improwizowac na wlasna reke.  

 Majac caly plan w glowie ile czasu nam potrzeba aby dojechac z powrotem na lotnisko by z tamtad pojechac do Tokio relaksowo spedzamy ranek idac jeszcze na internet.  Wsiadajac do autobusu wiemy, ze po przybyciu na lotnisko bedziemy miec jeszcze ponad pol godziny czasu do odjazdu pociagu. Jedziemy sobie spokojnie, ale nam sie wydaje, trasa jest jakas inna niz gdy jechalismy wczoraj do hotelu. No tak,  to nie ten autobus. Ten jedzie na stacje kolejowa ale w miescie. Sprawdzam w rozkladzie jazdy pociagow czy mozemy wsiasc do naszego ekspresu w miescie. Nie, nie zatrzymuje sie, praktycznie bez zatrzymania jedzie do Tokio. Wracamy wiec tym samym autobusem do hotelu i na lotnisko jedziemy taksowka. Co prawda pociagow jest sporo, ale mamy juz ustalona cala trase z miejscowkami, wiec chcemy zdazyc. Za kilka minut jestesmy na miejscu. Odnajdujemy szybko peron i nadjezdza nasz pociag.

 Podroz do Tokio trwa okolo 50 minut. Na Dworcu Glownym zwanym zwyczajnie Tokyo Station bedziemy miec 20 minut na przesiadke, co kasjerka w Narita skwitowala, ze to nie jest duzo czasu ale powinnismy zdazyc bez problemow. A wiec nasza wyobraznia kontra rzeczywistosc, co to bedzie? Dworzec kolejowy w Tokio jest imponujacy. Krzyzuje sie na nim cos 8 roznych linii na roznych poziomach. Pociag, ktorym przyjezdzamy staje na najnizszym poziomie, co oznacza dluga podroz ruchomymi schodami na sama gora, o czym dowiadujemy sie w trakcie naszego wyjezdzania na powierzchnie. Mijamy po drodze male stoiska handlowe i dziesiatki korytarzy, ktorymi nieprzerwanie podazaja rzesze ludzi. Ufff! Jestesmy juz na wlasciwym peronie. Migajace tablice swietlne z informacja o odjazdach  na zmiane po japonsku i angielsku upewniaja nas, ze jestesmy na wlasciwym peronie. Pozostaje jeszcze kwestia ustawienia sie przy linii odpowiadajacej miejscu, gdzie zatrzyma sie nasz wagon.      

 Szybki Shinkansen wjezdza na peron z predkoscia bliska 100 km/h, po czym precyzyjnie sie zatrzymuje w wyznaczonym miejscu. Drzwi sie otwieraja. Pasazerowie sprawnie wychodza a czekajacy bez przepychania szybko wsiadaja. Taka sprawna wymiana pasazerow jest bardzo wazna gdyz pociag na nikogo nie bedzie czekal. Za ostatnim wsiadajacym pasazerem zamykaja sie drzwi i pociag rusza. Siedzenia sa wygodne i jest spora odleglosc miedzy fotelami. Oparcia w zaleznosci od kierunku jazdy mozna obrocic. Chetni na krotka drzemke moga opuscic oparcia do pozycji pollezacej. Do wagonu wchodzi elegancko ubrany konduktor. Klania sie gleboko i pozdrawia pasazerow po czym sprawdza bilety. Wychodac rowniez sie klania. Pozniej sie okazuje, ze ktokolwiek z personelu przechodzi przez ktorykolwiek wagon, robi to samo. 

 W kazdym rzedzie jest 5 siedzen, 2+3, a ze my siedzimy w trojce, na jednym przystanku dosiada sie do nas mlody Japonczyk dobrze mowiacy po angielsku, ktory z mila checia wdaje sie z nami w rozmowe. Pyta rowniez konduktora kiedy bedziemy przejezdzac kolo slynnej gory Fujisan. Ktos z pasazerow jadacy po drugiej stronie nagle nas wola – jest Fujisan! Widac przez chwile szczyt wielkiego wulkanu wylaniajacego sie z chmur, i po chwili pociag wjezdza do kolejnego tunelu.

 Po drodze jest kilka przystankow, na ktorych pociag nie zatrzymuje sie dluzej niz jedna minute. Na szczescie dla nas poza przesiadka w Tokio nie musimy sie przesiadac az do samego Kyoto. Odleglosc ponad 500 km do Kyoto pokonujemy w 2 godziny i 50 minut.  Na niektorych odcinkach pociag osiaga predkosc 280km/h.   W Kyoto juz bez pospiechu ale z rosnacym zmeczeniem szukamy linii metra, ktora mamy dojechac do hotelu. Z pomoca milego pracownika stacji udaje nam sie wreszcie dotrzec we wlasciwe miejsce aby kupic bilet na pociag metra i znalezc droge na wlasciwy peron. Po kilkunastu minutach jestesmy juz w hotelu.  Nasza pierwsza podroz po Japonii dobiegla szczesliwie konca.

 Kyoto bylo stolica Japonii przez 1100 lat od VIII do XIX wieku. Zachowalo sie tu mnostwo zabytkow z tamtych jak i pozniejszych czasow w postaci swiatyn buddyjskich i shinto, palacow i jednego zamku. Mimo wielkich zniszczen, jakich poludniowa Japonia doznala w czasie II wojny swiatowej, Kyoto szczesliwie uniknelo losu Hiroszimy, Nagasaki czy Tokio i wojne przezylo nienaruszone tak jak Krakow. Lecz w odroznieniu od Krakowa Kyoto jest bardzo nowoczesnym miastem w kazdym calu i choc jest tu wiele starych kompleksow z zabytkami sprzed stuleci to sa one porozrzucane po calym miescie. Chodzac po nowoczesnym i pelnym pieknej architektury srodmiesciu trudno jest uwierzyc, ze Kyoto jest najwiekszym skupiskiem zabytkow w calej Japonii. Dzieje sie to za sprawa braku starego miasta na wzor europejski. Z drugiej jednak strony Kyoto ma ten niezwykly czar japonskich miast, ze wystarczy tylko zboczyc z glownej ulicy w jakas mala boczna uliczke i od razu czlowiek znajduje sie w innym swiecie. O cos takiego jest zwlaszcza latwo w dzielnicy Gion, gdzie trafilismy juz w nasz pierwszy wieczor w Kyoto i wracalismy tam niemal codziennie.

 Dzieki mojemu koledze z podstawowki, ktory umozliwil nam kilka swoich kontaktow  z Japonii, mielismy w Kyoto osobista przewodniczke po miescie w osobie Yoko, milej pani w naszym wieku. Dzieki niej zobaczylismy, ze jezdzenie autobusami miejskimi po Kyoto nie jest wcale takie trudne i pozniej sami ochoczo korzystalismy z tej formy komunikacji. Yoko byla dosc otwarta i powymienialismy uwagi z roznych dziedzin zycia. Co nas zdziwilo, to jej stwierdzenie, ze dzieci staja sie coraz trudniejsze w Japonii i w szkolach jest z nimi coraz wiecej klopotow. Czyzby jeden z ostatnich bastionow oporu amerykanskiej popkultury powoli upadal? Taka darmowa forma oprowadzania turystow zagranicznych po wiekszych miastach w Japonii jest dosc popularna. Japonczycy uwazaja, ze nalezy cos z siebie dac drugiemu i jest to jedna z form takiego samospelnienia. Zreszta korzysc jest obopolna: cudzoziemiec ma przewodnika a Japonczyk ma mozliwosc szlifowania swojej bieglosci w poslugiwaniu sie angielskim i pewnie otwiera sie przed nim mozliwosc otarcia sie o inna, odlegla kulture. Ciekawa rzecz, inny nasz przewodnik w Nara (zaaranzowany ta sama metoda)  mial 71 lat i juz nieco inna mentalnosc. Zapytany czy sa klopoty z uczniami w Japonii dwukrotnie dawal nam wymijajace odpowiedzi, a mogl sie na ten temat wypowiedziec bo w koncu byl przez wiele lat nauczycielem angielskiego w szkole sredniej. O ile z Yoko, z jej inicjatywy, od razu ustalilismy z usmiechem, ze bedziemy sie do siebie zwracac po imieniu, to z panem Nakamura przez caly czas nawzajem unikalismy bezposredniego zwracania sie do siebie.

 Dla milosnika starej architektury w postaci starych katedr, wielkich zamkow i palacow, Japonia napewno bedzie duzym zaskoczeniem.  Zaraz pierwszego dnia pojechalismy zobaczyc byla rezydencje cesarza. Po wypelnieniu odpowiednich formularzy i uzyskaniu przepustki weszlismy na teren palacu. A tu, dla niewtajemniczonych, pewna niespodzianka. W pieknych ogrodach ze strumykami i kamiennymi mostkami jest wiele pieknych lecz surowo wygladajacych drewnianych pawilonow. Trudno sie tu doszukac przepychu albo monumentalnosci czy chocby jakiejs ekstrawagancji. Innego dnia zwiedzalismy 400-letni zamek shoguna, Nijo. Na pierwszy rzut oka jego milatarny charakter podkresla podwojna fosa, kamienne mury dookola i wspaniale bramy, lecz przewiewne drewniane pawilony wewnatrz murow obronnych zdawaly sie przeczyc jego obronnemu przeznaczeniu. Nijojo jak i inne zamki i palace tamtych czasow charakteryzuja sie jedna ciekawa rzecza jakze inna od ich europejskich odpowiednikow. Ich cedrowe podlogi sa tak skonstruowane, ze chodzac po nich nawet najlzeszym krokiem, wydaja one charakterystyczne dzwieki przypominajace spiew ptakow. Takie srodki utrudnialy niespodziewane wizyty zamachowcow w tamtych czasach.

 Dominujaca religia w Japonii jest shinto. W przekonaniu samych Japonczykow jest to religia, ktora tu sie narodzila i faktem jest, ze nigdzie indziej nie jest wyznawana. Buddyzm przybyl do Japonii dopiero w VI w.n.e. i od tej pory obie religie wspolistnieja w przyjaznej atmosferze. Jak twierdzila Yoko, mozna byc jednoczesnie buddysta i shintoista i wielu Japonczykow podobnie jak i ona sama uczestniczy w obu obrzedach. Na oko swiatynie shinto mozna rozroznic po charakterystycznej bramie zwanej tori. Swiatynie Heian Jingu zdobi najwieksza w Kyoto tori, ktora byla dla nas jednym z punktow orientacyjnych w miescie. Z kolei swiatynia Fushimi jest praktycznie stworzona przez tysiace tori ciagnacych sie dlugim korowodem po okolicznych wzgorzach. Wejscie do buddyjskich swiatyn tez prowadzi przez brame lecz bardzo odmienna. Czasami wrecz mozna odniesc wrazenie, ze dawni architekci mogli dawac upust swym artystycznym fantazjom jedynie w projektowaniu bram do swiatyn – niektore sa absolutnie wspaniale.    

Nastepnego dnia rano jedziemy do Beppu – stolicy goracych zrodel w Japonii, niewielkiego miasta polozonego na wyspie Kyushu, a wiec znowu kawalek drogi do przejechania. Tym razem zmiescimy sie w trzech dlugich skokach. Pierwszy to do Okayama, nastepny do Kokura a to juz jest na Kyushu gdzie pociag ostatni 2-kilometrowy odcinek jedzie w tunelu pod dnem morza. Poniewaz na naszej trasie bylo ich sporo wiec tego, ze jechalismy pod dnem morskim domyslilismy sie, bo to byl ostatni tunel przed koncowa stacja. Beppu nas wita deszczem – po raz pierwszy w Japonii i dusznym, wilgotnym powietrzem – cos, co juz traktujemy jako dopust bozy. Nasz wczesniej zarezerwowany hotel jest blisko dworca lecz z uwagi na pogode jedziemy taksowka waziutkimi uliczkami. 

Po krotkim odpoczynku idziemy na miasto cos zjesc. W drodze powrotnej wstepujemy do informacji turystycznej. Jest tam wiekowy wolontariusz mowiacy moze nienajlepiej po angielsku ale pomaga sobie mimika i gestami i robi to bardzo obrazowo. Sugeruje nam co warto zobaczyc, co mniej i jak najlepiej sie w poszczegolne miejsca dostac. W pewnej chwili pyta skad jestesmy.  Odpowiadamy, ze z Polski. Mina starego Japonczyka wskazuje duze zaskoczenie. Pokazuje na mnie i mowiac pol na pol po angielsku i japonsku wyraznie chce nam dac do zrozumienia, ze ja mu absolutnie nie pasuje do wygladu Polaka. Po czym spogladajac na Marole usmiecha sie z zadowoleniem – tak, Mariola wyglada na Slowianke. Nasz rozmowca sie zamysla i pyta –Czy to Polske zaatakowali Niemcy w 1939 roku? –Tak. Pan sie zasepil i rozpoczal dluga przemowe, ale jako, ze kazde angielskie slowo jest przedzielone japonskim zdaniem, wiec tylko z jego pelnej cierpienia twarzy i gestow domyslamy sie, ze nam bardzo wspolczuje. Co ciekawe, to nie jedyny raz w Japonii utozsamiano Polske z poczatkiem II wojny swiatowej. Pare razy dla poznanych przez nas Japonczykow Polska jawila im sie jako ojczyzna Chopina. W sumie jakze innaczej jest postrzegana Polska w Japonii niz w Ameryce Poludniowej – tam zwykle wszyscy kojarza Polske z Grzegorzem Lato i papiezem. 

Nasz hotel ma pokoje w japonskim stylu, czyli nie ma mebli i zycie toczy sie na podlodze wyslanej matami tatami. Hotel jest w przewodniku zakwalifikowany jako onsen, czyli mam mozliwosc korzystania z goracych zrodel. I rzeczywiscie sa az trzy rozne laznie, do ktorych doprowadzona jest woda z goracych wulkanicznych zrodel wyplywajacych tu gdzies nieopodal. Mamy zamowiona tradycyjna japonska kolacje, ktora ustalamy na 7-ma wieczorem, a na 6-ta rezerwujemy jeden z onsenow. W sumie scenariusz jest podobny do tego z Koyasan: najpierw maly pokoik, w ktorym sie rozbieramy a nastepnie wiekszy z kranami, obok ktorym stoja niskie zydelki i male balie do polewania sie woda, oraz nowosc – mydlo z sola gruboziarnista, ktora daje przyjemne wrazenie szorowania sie do czysta. Obok jest  kamienny basenik, do ktorego leje sie przez caly czas bardzo goraca woda ale przynajmniej jest tu mozliwosc zakrecenia jej i dolania zimnej, co nam, niewprawionym w kapieli we wrzatku, daje mozliwosc wejscia do wody bez obawy, ze sie ugotujemy. 

Kolacja jest bardzo wykwintna i sklada sie z wielu dan, ale w odroznieniu od posilku u zakonnikow, tu sa rowniez dania miesne i rybne. Dobre zimne piwo dopelnia calosci. Czujemy sie bardzo zmeczeni. Wkrotce jakby czytaly w naszych myslach, przychodza trzy kobiety i sprawnie przygotowywuja nam poslanie. Wyciagaja z szafy w scianie futony, ukladaja po dwa na osobe, nawlekaja puchowe koldry w poszewki i klaniajac sie z usmiechem odchodza. Po dniu pelnym wrazen jestesmy gotowi na wczesniejszy nocny odpoczynek. 

 Nazajutrz wita nas piekna sloneczna lecz upalna pogoda. Sniadanie tez jemy w hotelu – sporo „smakolykow”  innych niz dotychczas jedlismy. Niektore nam smakuja bardziej niektore mniej, ale trzeba wszystkiego sprobowac. Poniewaz chcemy byc bardziej niezalezni czasowo, to rezygnujemy z wyzywienia w hotelu. Nasza ciekawosc zostala juz zaspokojona i teraz bedziemy sie zywic we wlasnym zakresie. Zaczynamy zwiedzac miasto od obejscia dziewieciu onsenow zwanych jigoku czyli piekielka. Niektore sa pieknie polozone i bardzo fotogeniczne. Widok wrzacej wody o roznych kolorach od niebieskiego przez zielony az do czerwonego na tle gor i poltropikalnej roslinnosci jest widokiem jedynym w swoim rodzaju. Jeden z onsenow to gejzer, ktory wybucha raz na pol godziny na wysokosc okolo 15 metrow, podobno najslynniejszy w calej Japonii. 

Po przypadkowym zakupie pocztowek z pobliskiego polwyspu Kunisaki i odkryciu dodatkowych atrakcji, postanowilismy sie zapisac na calodniowa po nim wycieczke. Mila pani z informacji turystycznej przestrzegla nas jednak, ze wycieczka ma tylko japonsko-jezycznego przewodnika. Nie ma problemu, zakladamy, ze w koncu ktos z turystow bedzie znal choc pare slow po angielsku, wiec jakos przezyjemy. Prosimy wiec uprzejma urzedniczke czy moze w naszym imieniu zadzwonic i zarezerwowac nam na nastepny dzien miejsce w autobusie. Zalatwione! Jutro jedziemy na wycieczke. 

Na drugi dzien zjawiamy sie we wskazanym miejscu. Czeka juz mlody czlowiek z lista i sprawdza czy to my. Tak, to my. Bardzo sie ucieszyl. Po chwili nadjezdza wielki autobus, drzwi otwiera nam elegancko ubrana przewodniczka, kierowca w bialych rekawiczkach sie usmiecha i klania. Wchodzimy i... okazuje sie, ze jestesmy jedynymi pasazerami! No to ladnie, osiem godzin bez mozliwosci porozumienia sie sam na sam z przewodniczka. Okazuje sie, ze kobieta ma niesamowita osobowosc, i nie dajac za wygrana zaczyna nas uczyc po japonsku. Powtarzamy rozne slowa a ona nas poprawia pokazujac na uklad ust przy czym smieje sie do rozpuku. My ja poprawiamy po angielsku a od czasu do czasu dokladamy jej jakies slowo po polsku. Wszyscy sie swietnie bawimy. Wycieczka po polwyspie okazala sie strzalem w dziesiatke. Ogladamy szereg starych swiatyn zwykle w bardzo malowniczej scenerii. Porosniete mchem wielowiekowe kamienne posagi wylaniaja sie z mroku gestego lasu porozrzucane posrod wzgorz, malownicze drewniane swiatynie, czy tez wielkie posagi Buddy wykute tysiac lat temu w skalach. Mamy wrazenie, ze przenieslismy sie w inna odlegla epoke. Poza tym wreszcie widzimy inna Japonie, gdzie zamiast wiezowcow i metra sa pola ryzowe, po ktorych przechadzaja sie dostojnie biale czaple. 

Trzeci dzien w Beppu postanawiamy spedzic bardziej relaksowo niz poczatkowo zakladal nasz plan. Najpierw jedziemy kawalek poza miasto, gdzie wyjezdzamy mala kolejka linowa na szczyt pobliskiego wzgorza – Takasakiyama. Jest to jeden z najwiekszych naturalnych habitatow malp macaque (z rodziny rezusow) w Japonii. Dzis miejsce to stanowi spora atrakcje dla mieszkancow Beppu jak i przyjezdzajacych tu turystow z calej Japonii i nie tylko. Historia malp z Takasakiyama jest dosc zabawna. Otoz mieszkajace w okolicznych lasach stada malp regularnie pustoszyly okoliczne pola uprawne stanowiac koszmar dla ciezko pracujacych rolnikow. Zadne sposoby walki z nimi nie poprawialy sytuacji ani o dx. Wreszcie jakies 60 lat temu ktos wpadl na pomysl aby zaczac je zwabiac jedzeniem na okoliczne wzgorze i w ten sposob odciagnac je od grasowania po okolicy. Sztuczka sie udala i dzis juz malpiszony nie niszcza plonow. Ale nie dzieje sie to za darmo – przez caly czas opiekunowie rezerwatu Takasakiyama regularnie je karmia aby bron Boze malpy nie zaczely szukac szczescia gdzie indziej,  a odwiedzajacy wzgorze turysci dzielnie im w tym sekunduja. 

Rytualem sie juz naszym stalo codzienne odwiedzanie ktoregos z hotelowych onsenow przed kolacja, ale w ostani dzien naszego pobytu postawilismy sobie wieczorna kapiel urozmaicic wizyta w najslynniejszym onsenie w Beppu – Takegawara, pochodzacym z 1879 roku. Kapiel tu, w odroznieniu od innych onsenow nie odbywa sie w goracej wodzie, lecz w goracym piasku. Gdy weszlismy do srodka, panienka w kasie, ktora nie zna angielskiego podsuwa nam kartke napisana w tym jezyku specjalnie na okolicznosc czasami przybywajacych tu turystow spoza Japonii. Wytlumaczone jest co nalezy zrobic plus cena. Panie z obslugi prowadza nas do osobnych pomieszczen, gdzie sie rozbieramy i ubieramy w yukaty. Nastepnie spotykamy sie na duzej hali wypelnionej parujacym czarnym wulkanicznym piaskiem. Kobiety z obslugi wykopuja specjalnymi lopatkami dwa podluzne dolki, w ktorych sie kladziemyi nas dokladnie zasypuja az po brode. Stala temperatura piasku jest utrzymywana za pomoca wody z goracych zrodel przeplywajacej pod spodem. Kilkunastominutowa „kapiel” robi swoje: czlowiek wypocil z siebie sporo wody. Teraz wracamy do pomieszczenia, w ktorym sie przebieralismy. Tu trzeba sie dokladnie umyc z piasku a nastepnie jeszcze mozna posiedziec w basenie z ciepla woda. Skoro Japonczycy opracowali taka procedure od Bog wie jak dawna to zakladam, ze pewnie dziala i postepuje tak samo. Jeszcze kilkanascie minut w basenie z goraca woda rzeczywiscie dobrze robi. Po wyjsciu jestem zrelaksowany i pelen wigoru. Wchodze do poczekalni, gdzie spotykam sie z Mariola – jej wrazenia sa podobne. Poniewaz wlasnie sie zaczela tropikalna ulewa, wiec siadamy w zabytkowej poczekalni na duzej drewnianej lawce i delektujemy sie lodowata woda z automatu.

Kyoto

Takayama