WSTĘP


Etiopia nam się marzyła już od jakiegoś czasu, ale decyzję wyjazdu do tego kraju podjęliśmy w przeciągu 2 tygodni (pomimo, że oryginalnie mieliśmy zamiar jechać do środkowej Azji). Po wymianie kilkunastu e-maili z etiopską agencją ustaliliśmy trasę podróży, kupiliśmy bilety do Addis Abeby i wyruszyliśmy w jedną z naszych najbardziej niezwykłych i egzotycznych podróży...

Addis Abeba liczy sobie około 9 milionów mieszkańców i robi wrażenie miasta prowizorycznie skleconego na potrzeby migrujących plemion, które tu na czas bliżej nieokreślony się postanowiły zatrzymać. Trudno tu znaleźć choćby 100 metrów bieżących ulicy, które byłyby zupełnie skończone. Jak okiem sięgnąć roi się tu od betonowych kikutów rozpoczętych kilkanaście miesięcy temu a może i kilka lat temu budowli, których nigdy nie skończono i których dalszy los jest nieznany. Do tej pory mieliśmy wrażenie, że najbardziej dzikim i zaniedbanym miastem stołecznym Afryki jest Antananarivo - stolica Madagaskaru, ale po 2 dniach pobytu w Addis zaczęliśmy tęsknie wspominać unikalny charakter stolicy Madagaskaru.

Addis Abeba jest miastem na wskroś nowym, bo liczy sobie niewiele ponad 100 lat. Nie ma tu więc żadnych zabytków a jedynymi chyba wartymi wzmianki miejscami są 2 kościoły: kościół Świętej Trójcy i kościół Św. Jerzego. 

Nasz pierwszy kontakt z ortodoksyjnym kościołem etiopskim był dla nas sporym zaskoczeniem i zaobserwowaliśmy w nim połączenie obrządków chrześcijańskich i muzułmańskich. Po pierwsze, aby wejść do tutejszego kościoła należy obuwie zostawić przed wejściem, podobnie jak w meczetach i świątyniach buddyjskich. Nie ma tu ołtarzy, a podłogi usłane są dywanami, na których wierni siedzą w kucyki i śpiewają modlitwy. Ponieważ w Etiopii jest mnóstwo zabytkowych kościołów więc procedura zdejmowania i zakładania butów często w niesprzyjających warunkach stała wręcz zmorą, ale zawsze wartą tego dodatkowego wysiłku. Trzecią charakterystyczną cechą tutejszego wyznania są całonocne modły w sobotę i niedzielę. Jednak jeśli ktoś sobie tu wyobraża modlących się w skupieniu wiernych, to jest w grubym błędzie, gdyż nawet w technologicznie zacofanej Etiopii w zagubionych i wręcz dzikich wioskach południa kraju jakimś cudem przy ledwo stojącej chacie kościoła znajdzie się jednak jakiś zadziwiająco sprawny megafon, przez który od północy do świtu, czyli 6 rano rozchodzi się skrzeczący, zawodzący głos kapłana, który wdziera się z niezwykłą siłą do mózgu mimo włożonych zatyczek do uszu. Spędziliśmy na południu Etiopii 2 weekendy, więc później z trwogą rozglądaliśmy się czy w pobliżu miejsca, w którym przyjdzie nam spędzić weekendową noc nie ma przypadkiem kościoła. Z żalem wspominaliśmy kraje muzułmańskie, gdzie Allah ludziom przykazał w noc spać a nie hałasować. 

Aby zapewnić sobie lepszy kontakt w Etiopii a jednocześnie nie zbankrutować, postanowiliśmy założyć sobie do telefonu etiopską SIM. Pozornie prosta operacja wymagała 2 godziny urzędowych zabiegów. Zrobiono nam tam ileś zdjęć i całą serię skanów naszych paszportów, ale ostatecznie staliśmy się szczęśliwymi abonamentami etiopskiej sieci telefonicznej.

Jest ewidentnie pewna zależność pomiędzy zamożnością kraju a stanem jego waluty. A mam tu w szczególności na myśli wartość pieniędzy papierowych. Gashaw, nasz etiopski opiekun, zasugerował zaopatrzenie się w pewną ilość banknotów o nominale 5 birrów na zapłatę za robienie zdjęć członkom plemion na południu. Daliśmy mu 500 birrów, które wymienił w banku na piątki. Dostaliśmy 100 zapieczętowanych przez bank banknotów, które z małymi wyjątkami wyglądały jak banknoty wycofane z obiegu i przeznaczone do zniszczenia.


JEDZIEMY NA POŁUDNIE 


Po 2-dniowej aklimatyzacji w Addis wyruszamy na południe. Pierwszy odcinek liczy sobie około 500 km. Gdy wreszcie wyjeżdżamy z miasta, droga jest pusta i dość dobra, co jednak nie znaczy, że można jechać szybko i bezpiecznie, bo co kilka kilometrów musimy wymijać stada krów, owiec, kóz i osłów. Po jakimś czasie nauczyliśmy się z łatwością przewidywać zachowanie poszczególnych zwierząt. Wiedzieliśmy już, że idące po lewej stronie stado krów zacznie tuż przed samochodem powoli, leniwie i bardzo dostojnie przechodzić na drugą stronę drogi i jeśli na drodze znajdzie się jakiekolwiek wolne miejsce, gdzie nasz samochód mógłby się przecisnąć, to wiadomo było, że wejdzie tam krowa. Kózki i owieczki płoche wesołe i roztrzepane do ostatniej chwili meczały i beczały by puścić się pędem w sobie tylko znaną stronę. Największy szacunek budziły osiołki, zawsze stateczne i opanowane węsząc śmiertelne niebezpieczeństwo nieruchomo stawały na środku drogi. 

W drodze do Arba Minch, celu naszej dzisiejszej podróży, zatrzymujemy się przy grobowcach Tiya pochodzących z XII wieku, które są na liście UNESCO. Mało spektakularne, gdzie im tam do San Agustin czy Tierradentro w Kolumbii, ale skoro UNESCO uznało, że warto je wciągnąć na listę światowego dziedzictwa, to cieszymy się, że tam byliśmy.

Domeną południa Etiopii są ludy prymitywne, które do dnia dzisiejszego prowadzą życie niewiele różniące się od tysięcy lat. Nasz plan początkowo zakładał kontakt z ośmioma plemionami, ale w trakcie podróży postanowiliśmy odpuścić sobie podróż do wiosek plemion Mursi i Karo. Sześć, z którymi kontakt nawiązaliśmy dał nam wystarczające pojęcie o tej części Afryki a muszę przyznać, że była to najczarniejsza Czarna Afryka, jaką do tej pory widzieliśmy i jaką sobie wręcz wyobrażaliśmy.

W sumie etniczność tych wiosek była poniekąd zakłócona samym faktem, że pojawiają się tu ludzie z zewnątrz, choćby tacy jak my, tym niemniej nasze wrażenie było wystarczająco mocne i zapamiętamy je na długo. O ile wsie i ludzie z plemion Ari, Dorze i Benna nie odbiegały bardzo od podobnych, które wcześniej spotkaliśmy na Madagaskarze, to wieś Desenich była podróżą w czasie i przestrzeni. Najpierw był karkołomny dojazd po wertepach samochodem a następnie musieliśmy się przeprawić przez czerwoną rzekę pirogą wydłubaną z jednego niezbyt równego pnia drzewa. Zanim wsiedliśmy, zastanawiałem się czy aby nie powinienem wcześniej dobrze zabezpieczyć sprzętu fotograficznego na wypadek wywrotki, ale w końcu powierzyłem swój los opatrzności dobrego Mzimu. Desenichowie to lud koczowniczy, więc ich domostwa zmontowane były jeszcze bardziej prowizorycznie niż innych plemion. Pierwsze, co nas uderzyło, to co wpłynęło na wybór akurat takiego półpustynnego terenu gdy w dzień panuje tu żar ponad 40 stopni. 

Z Hamarami spotkaliśmy się dwukrotnie na targach, na które przybywali ze swoich wiosek. Ich autentyczność była niewątpliwa, gdyż nasza obecność nie była wcześniej zaaranżowana. U Desenichów na przykład zapłaciliśmy kacykowi kilkaset birrów (około $20) za wstęp. 

Ciekawa była wizyta w wiosce Gamole plemienia Konso. Ludzie jak ludzie, ale sama wieś ponoć datuje się z końca XII wieku. Wieś leży na zboczu wzgórza i ma zabudowę tarasową, takie mini Machu Picchu w Peru. Widok na okolicę stamtąd był równie ciekawy jak i sama wieś. Szkoda tylko, że niepiśmienny lud nie opisał jej dziejów. Wierzę, że byłyby ciekawe.

Z opisu naszej trasy wynikało, że będziemy przejeżdżali przez kilka parków narodowych, w których można spotkać setki gatunków ptaków i innych zwierząt jak hipopotamy, krokodyle czy zebry. Na to konto zabraliśmy lornetkę i teleobiektyw do aparatu. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna i poza chmarą marabutów i jednym dyżurnym krokodylem i paroma na chwile wynurzającymi się z głębiny jeziora hipciami nic nie widzieliśmy. Ale w końcu nie po to przyjechaliśmy do Etiopii.

Krajobrazy południa trudno nazwać spektakularnymi, niemniej natrafiliśmy na kilka ciekawych i charakterystycznych miejsc. Do takich niewątpliwie można zaliczyć wielkie kopce termitów w okolicy Jinka, czerwony wąwóz Gesergio znany też pod przydomkiem New York Village przypominający mini Bryce Canyon, oraz ciągnące się przez wiele kilometrów tarasy rolnicze wspierane kamieniami, dość podobne do tych w Peru. Malowniczości dodawały liczne wsie rozsiane na zboczach pagórków czy też na płaskowyżach wśród akacji i innych typowych dla tych stron drzew. W miarę pokonywania kolejnych setek kilometrów zmieniał się styl zabudowań. Od okrągłych plecionych domów do prostokątnych obłożonych gliną. Jedne były kryte słomą, inne liśćmi bananowca, a te najbardziej zamożne blachą. Bez prądu, bez wody, bez kanalizacji. Widok ludzi lub osiołków niosących wodę z rzek lub źródeł towarzyszył nam w czasie całej podróży po Etiopii, niemniej tu na południu był szczególnie popularny.


Jazda po drogach Etiopii nie należy do najbezpieczniejszych. Pojawiające się często stada zwierząt hodowlanych na drogach to tylko jedna strona medalu. Brak poszanowania dla przepisów, wielka beztroska i niefrasobliwość tutejszych kierowców to niestety drugi główny czynnik stanowiący o niebezpieczeństwie. Podróżując po Etiopii trzeba zawsze myśleć za drugiego. Wielkie ciężarówki leżące w rowach na prostej drodze czy czołowe zderzenie autobusu z ciężarówką jakie widzieliśmy w trakcie podróży po południu są dowodem, że odpowiedzialności jest się o wiele trudniej nauczyć niż kręcić kierownicą i zmieniać biegi. Nasza podróż trwała łącznie 8 dni, w czasie których przejechaliśmy 2000 km. Spędziliśmy 50 godzin w samochodzie.


Danekil Depression

The North

Lalibela, Aksum and Tigrey

PODRÓŻ NA PÓŁNOC

Po powrocie do Addis Abeby zatrzymaliśmy się w innym hotelu położonym bliżej lotniska a jednocześnie chyba w lepszej części miasta. Na odpoczynek nie mieliśmy zbyt dużo czasu, bo o 5 rano następnego dnia pojechaliśmy na lotnisko aby polecieć do Bahir Dar. 40-minutowy lot zaoszczędził nam 7 godzin, w przypadku podróży samochodem.

Bahir Dar jest położone nad jeziorem Tana, po Victorii największym jeziorem w Afryce.  W okolicy jest szereg starych kościołów, których największą wartością i atrakcją są ich wnętrza wypełnione kolorowymi polichromiami. Najczęściej powtarzającym się motywem jest walka św. Jerzego ze smokiem, ale nie brakuje też innych motywów ze Starego i Nowego Testamentu. My wybraliśmy 2 kościoły Azuwa Maryam i Ura Kidane Mehret do których najłatwiejszy jest dostęp od strony wody, więc popłynęlismy tamłodzią. Niepozorne z zewnątrz kościoły faktycznie kryły w swych wnętrzach prawdziwe arcydzieła. 

Drugą atrakcją okolic Bahir Dar są kaskady Błękitnego Nilu, którego źródłem jest właśnie jezioro Tana. Nil Błękitny łączy się w okolicach Chartumu z Nilem Białym tworząc najdłuższą rzekę świata. Dotarcie do wodospadów jest dość mozolne. Najpierw dwugodzinna jazda wertepami, na których miejscami nasz samochód szorował brzuchem po podłożu, następnie "spacer" przez wioskę w asyście pokaźnej gromady brudnych dzieci, po kilku minutach doszliśmy do Nilu, który musieliśmy przepłynąć na drugi brzeg dychawiczną motorówką, teraz jeszcze kilkanaście minut marszu i naszym oczom ukazały się pokaźne wodospady. Niestety dały o sobie znać resztki pory deszczowej i na niebie pojawiły się ołowiane chmury i na dodatek złego parę błyskawic przeszyło niebo ostrzegając, że to nie będą żarty. Po kilku minutach zaczęliśmy się więc szybko ewakuować z powrotem do samochodu. Ufff! To był długi dzień.

Zarówno na południu jak i na północy nasze szlaki kilkukrotnie przecinały się z naszymi rodakami. Najpierw była to 10-osobowa grupa agentów biur podróży z różnych miast w Polsce robiących rozpoznanie bazy turystycznej w Etiopii. W Konso (też południe) spotkaliśmy 2 pary przemierzające ekspresowo Etiopię. Natomiast w Bahir Dar zjedliśmy kolację w towarzystwie 2 młodych Polaków, z których jeden urodził się i mieszkał w Polsce, a drugi w Stanach. Wszystkie spotkania były bardzo sympatyczne i żałowaliśmy, że nie trwały dłużej.

Nasz następny przystanek to Gonder, dokąd pojechaliśmy samochodem. Krajobraz wyraźnie się zmienił na górzysty. Droga coraz częściej wije się serpentynami w górach, ale dziwić się temu nie należy, bowiem Gonder jakby nie było leży na wysokości 2600 m.n.p.m. Miasto znane jest z Kompleksu Królewskiego oraz z kościoła Debre Berhan Selassie z pięknymi polichromiami. 

Gonder leży u podnóża Gór Simien. 3-godzinna jazda samochodem nam się nie dłużyła, bo za oknami przesuwały się piękne krajobrazy. Po drodze zabraliśmy przewodnika oraz scouta z karabinem pamiętającym pewnie jeszcze oblężenie Stalingradu. Zastanawialiśmy się po co nam uzbrojony ochroniarz, ale przewodnik wytłumaczył nam z grubsza, że taki jest po prostu przepis i chyba rząd stara się tutejszym rolnikom zapewnić jakąś pracę po tym jak zostali usunięci z terenu parku narodowego, jakim stały się Góry Simien. Zastanawialiśmy się czy powinniśmy mieć nadzieję, że scout umie zrobić w razie czego odpowiedni użytek ze swojej broni, czy też raczej mieć nadzieję, że nie potrafi...

Góry Simien to drugie co do wysokości pasmo górskie w Afryce, ponadto leży tu najwyższy szczyt Etiopii. Wiele osób przybywa tu na wielodniowe górskie eskapady. My zadowoliliśmy się jedynie dwoma kilkugodzinnymi wycieczkami połączonymi z podjazdami samochodem do ciekawszych miejsc. Jednym z nich jest niewątpliwie wodospad Jinbar - trzeci co do wysokości wodospad Afryki, którego spadek wynosi 500 metrów. Wodospad jest pięknie położony a dostęp do niego jest dość dziki. Oprócz oczywistych pięknych widoków Simien są również ojczyzną kilku endemicznych gatunków zwierząt, których najpopularniejszym przedstawicielem są małpy gelada. Gelady to jedyne małpy na świecie, które żywią się trawą. Ten osobliwy gatunek, choć z wyglądu przypomina pawiany, to de facto jednak znacznie się od nich różni stylem życia. Gelady żyją na wysokości powyżej 3000 m.n.p.m. i choć po drzewach chodzić nie umieją, to skaczą po urwistych skałach nad przepaściami ze zwinnością większą niż górskie kozice. Na noc przenoszą się na te niedostępne skały, gdzie czują się bezpieczne. Nasze spotkania z geladami należały do najmilszych wrażeń z Gór Simien. W górach zatrzymaliśmy się na noc w schronisku, które według reklamy było najwyżej położonym ośrodkiem w Afryce - leżało na wysokości 3260 m.n.p.m.

                                                                                                                   PUSTYNIA DANAKILSKA

Nigdy nie zdobyliśmy najwyższego szczytu na żadnym kontynencie, ba, nawet nie weszliśmy na najwyższy wierzchołek w żadnym kraju, ale do tej pory udało nam się zaliczyć 2 największe depresje: Dolinę Śmierci w Ameryce Północnej oraz Morze Martwe - najniżej położone miejsce w Azji i na świecie a teraz przyszło nam pojechać do największej depresji Afryki - leżącej na Pustyni Danakilskiej, która średnio leży na w120 m.p.p.m. Pustynia Danakilska to jednocześnie jedno z najgorętszych miejsc na świecie, zanotowano tu 67C, co jest nieoficjalnym rekordem świata. Ponieważ ostatnie 2 tygodnie spędziliśmy na wyskościach między 2300 a 3400 m.n.p.m, więc różnica wysokości była zasadnicza. Trasa z Mekele, dokąd przylecieliśmy z Aksum wiodła prawie cały czas w dół. Rosła też stale temperatura. Nim docieramy do depresji kierowca włącza klimatyzację, która, na szczęście, rzeczywiście działa.

Pierwszym przystankiem są siarkowe jeziora o bajecznych kolorach. Musimy podejść około kilometra pod górę wśród wulkanicznych skał. Wyczerpująca wędrówka w temperaturze czterdziestu kilku stopni trwa około 20 minut. Ale gdy dochodzimy na miejsce, to nie możemy ochłonąć z wrażenia. Czujemy się jakbyśmy wylądowali na innej planecie. Wracamy zgrzani do samochodu i staramy się ochłonąć w nabierającej powoli rozpędu klimatyzacji w nagrzanym wnętrzu samochodu, bo kierowca wyłączył silnik na czas, gdy nas nie było. Następne wypady z samochodu są już krótsze i nie obejmują długich podejść. Poza tym nasz organizm już się chyba przyzwyczaił trochę do panującego tu upału.

Przemierzamy samochodem rozpaloną pustynię i w drgającym powietrzu możemy zaobserwować zjawiska fatamorgany gdy jadące przed nami samochody jakby unosza się w powietrzu. Nieopodal stawów siarkowych jest pokaźny staw z wodą z solami potasowymi. Efekt wizualny jest osobliwy, bo na ciemnoniebieskiej powierzchni wody wypływa fontanna o żółtym zabarwieniu. Jedziemy dalej i zatrzymujemy się przy dziurze w nieskazitelnie białym podłożu solnym, w której jest szmaragdowo zielona woda. Wkładam rękę, woda jest wręcz gorąca - ma chyba ponad 50C. Podłoże ponoć zapadło się miesiąc wcześniej. Zaczynamy się w związku z tym czuć nieco niepewnie, bo co się stanie jeśli cienka skorupa soli nagle zapadnie się pod samochodem…

Tym czym dla Polski jest Wieliczka, tym dla Etiopii jest Danakil. O ile historia kopalni soli w Wieliczce jest w dużym stopniu udokumentowana, to historia wydobycia soli na Pustyni Danakilskiej miesza się z legendą i prawdopodobnie nikt dziś nie potrafi dokładnie wskazać od jak dawna plemię Afarów wydobywa stąd sól. A lud, to trzeba przyznać twardy i niezłomny, bo zamieszkuje i pracuje w pocie czoła w jednym z najgorętszych miejsc na świecie. Bardzo prymitywnymi sposobami, tak jak przed tysięcem lat, wycinają z podłoża tafle soli po czym ładują je na wielbłądy i kilometrami transportują do cywilizacji, zresztą też względnej. A zamieszkują teren, gdzie średnia temperatura całoroczna wynosi 35 stopni C! Praca w takich warunkach jest wręcz nieludzka, bo w dzień w pełnym słońcu jest grubo ponad 40 C. Tu nawet leżenie brzuchem do góry jest wyczerpujące.

Chociaż w Etiopii będziemy jeszcze 3 dni, to w zasadzie zwiedzanie tego kraju kończymy wyjeżdżając z Danakil. Wieczorem docieramy do Mekele, gdzie dochodzimy do siebie jeszcze cały następny dzień. Wracamy do Addis Abeby. Odbieramy wcześniej zakupiony zabytkowo wyglądający taboret, który musimy zapakować na drogę. Chcemy również kupić widokówki i wysłać je w świat. Po porze deszczowej już nie ma śladu. Na niebie ani jednej chmurki i słoneczko grzeje ostro mimo, że jesteśmy na wysokości 2300 m.n.p.m. Okazuje się jednak, że znalezienie odpowiedniego pudełka w stolicy Etiopii wcale nie jest takie łatwe. Ostatecznie dzięki dobremu rozeznaniu Gashaw’a udaje nam się jakiś używany karton kupić u ulicznego sprzedawcy. Pozostaje jeszcze sprawa widokówek. W sklepach z pamiątkami pokazują nam jakieś kartki pamiętające jeszcze czasy Haile Selassie lub obrazki z Matką Boską. Jedziemy więc na pocztę główną, gdzie tak czy owak musimy kupić znaczki. Nim wchodzimy do budynku musimy się poddać 2 razy kontroli tak, jak na lotnisku. Znaczki są, ale widokówek brak. Wpadamy na pomysł aby pojechać do Sheratonu, najdroższego hotelu w Addis (i chyba w całej Etiopii), zakładając, że jeżeli gdziekolwiek w tym kraju coś takiego będzie, to właśnie tu. Rzeczywistość jednak nieco przerosła nasze oczekiwania. Były jedynie kartki  o treści religijnej, ale, że były na tyle dobrej jakości - papier sztywniejszy od gazety i było na nich coś widać, więc postanowiliśmy kilka nabyć aby napisać symboliczne pozdrowienia do najbliższych. Pisząc te słowa wiem, że nasze pozdrowienia jeszcze do nikogo nie dotarły, więc nasi drodzy przyjaciele i nieznajomi jeżeli doczytaliście do tego miejsca, bądźcie wszyscy serdecznie pozdrowieni

Ethiopia

The South

Wracamy do Gonder i następnego dnia rano lecimy do Lalibeli. Miasto jest znane przede wszystkim z wyciętych w skale kościołów z przełomu XII i XIII wieku. Jest ich łącznie 11. 6 należy do tzw. grupy północno-zachodniej, 4 do grupy południowo-wschodniej i jeden "niezrzeszony" - najpiękniejszy ze wszystkich, kościół św. Jerzego, patrona Etiopii. Na porę zwiedzania tego kościoła wybieramy dzień 2.XI. dzień patrona kościoła, gdy odbywają się tu uroczyste nabożeństwa poświęcone św. Jerzemu. Jedziemy tam o 7 rano i wkrótce mieszamy się z tłumem wiernych, którzy nieprzerwanie wchodzą i wychodzą z kościoła. Wrażenie i przeżycie wspaniałe choć niełatwe fizycznie. Należy zejść 12 metrów wąskimi wykutymi przed wiekami korytarzami, następnie na dole w tłumie zdjąć buty i dalej przepychać się do środka. W jednej z sal trwają nabożne śpiewy księży przy akompaniamencie bębnów i rytualnych etiopskich dzwoneczków. Ten chór wciąż mi dźwięczy w uszach! Wspaniałe!! W innej sali kapłan posypuje wiernych popiołem. Obok kościoła na dole inny polewa wiernych wodą ze świętego źródła. Jego woda ma przynieść zdrowie a kobietom dodatkowo płodność. Po godzinie wychodzimy na powierzchnię i jeszcze przez dobrą chwilę z góry obserwujemy trwającą non stop uroczystość. Ufff! Teraz czas wrócić do hotelu na śniadanie.

Wycięte w skałach kościoły to specjalność Lalibeli i jednocześnie jeden z unikatów światowego formatu. Na tym jednak nie kończą się atrakcje miasta i jego okolic, ponieważ 42 kilometry od Lalibeli jest sporej wielkości klasztor wybudowany wewnątrz wielkiej jaskini. Dojazd jak na warunki etiopskie jest dość dobry a ponadto bardzo widokowy. Obok zabudowań klasztornych, również wewnątrz jaskini znajduje się cmentarz, na którym leżą zwłoki setek pielgrzymów. Ponieważ w Etiopii historia, fakty i rzeczywistość miesza się na każdym kroku z legendami i baśniami, to wiele rzeczy ciężko jest ustalić. Pochodzenie a nawet ilość leżących tu na widoku szkieletów jest też niejasna. Ich wiek według zgodnie powszechnym przekonaniem wynosi 1000 lat, świetny stan przypisuje się temu, że ludzie ci, najprawdopodobniej pielgrzymi, którzy przybyli tu z Aleksandrii w Egipcie, żywili się czymś, co spowodowało naturalną konserwację ich ciał po śmierci. Jakby nie patrzyć na zawiłą historię tego miejsca, to niewątpliwie ten osobliwy cmentarz robi niezapomniane wrażenie.

Najstarszym miastem Etiopii i jej pierwszą stolicą jest Aksum, dokąd lecimy kolejny raz samolotem. Lot trwa tylko 25 minut, ale znowu zaoszczędza nam sporo czasu i energii. Na miasto należy popatrzyć bardziej na to czym było kiedyś niż czym jest dziś. Chociaż data założenia miasta ginie w mroku legendy, to według historyków datę tę przyjmuje się na I w.n.e. Niewiele się do dziś zachowało z tamtych odległych czasów. Do tych nielicznych obiektów zaliczają się obeliski i kamienne grobowce. W grobowcach można zobaczyć 2 kamienne monolity w kształcie trumny. Gdy uderzy się w nie kamieniem, to jeden z głazów wydaje głuchy dźwięk podczas gdy drugi poniekąd metaliczny - tak jakby w środku był pusty. Ponoć naukowcy sprawdzili go na różne strony i analiza wykazała, że wewnątrz są ludzkie szczątki, ale jak się tam znalazły pozostaje tajemnicą. 

Każdy przeciętny Etiopczyk wie, że w Aksum od wieków znajduje się Arka Przymierza. Jest ona złożona w kaplicy obok kościoła św. Marii Zion. Wokół kaplicy są zasieki z drutu kolczastego, do którego nikomu nie wolno się nawet zbliżyć, a kobietom nawet nie wolno zobaczyć samych zasieków. Wewnątrz kaplicy Arki pilnuje zakonnik, któremu nawet nie wolno spojrzeć na Arkę. To nasuwa pytanie, czy ta Arka na pewno tam jest, ale choć dla nas to pytanie jest dość oczywiste, to jednak nie ważyliśmy się go nikomu zadać. Ponoć ostatnią osobą, która Arkę widziała na własne oczy był Indiana Jones, ale do tej pory nie zdradził tajemnicy jej istnienia ani wyglądu...

Do Mekele też lecimy samolotem. Prosto z lotniska jedziemy do Tigrey, regionu sławnego z kościołów wykutych w skałach często w niedostępnych miejscach. Do Geralty dojeżdżamy już po zmroku, ale gdy już nastawiamy się na miły odpoczynek w pięknie położonym ośrodku, to na miejscu okazuje się, że na skutek błędów w komunikacji między naszą agencją a ośrodkiem, na dzisiejszą noc nie ma dla nas miejsca. Musimy szukać szczęścia w położonym kilkanaście kilometrów stąd miasteczku. Jesteśmy głodni i zmęczeni, ale nie ma rady, wyruszamy w drogę. Hotelik nie najwyższej klasy, ale już spaliśmy w gorszych…

Ciekawym zbiegiem okoliczności nasze podróżnicze losy kilkukrotnie zbiegają się z różnymi turystami z Hiszpanii i to akurat gdy głośna stała się sprawa referendum w Katalonii, która opowiedziała się za oderwaniem od reszty Hiszpanii. We wspomnianym hoteliku mieliśmy możliwość wysłuchania racji z pierwszej ręki od pary Katalończyków, którzy argumentowali chęć oderwania się względami ekonomicznymi oraz korupcją władz w Madrycie. Dzień później spędziliśmy na rozmowie z parą miłych Hiszpanek, z których jedna była Baskijką a druga pochodziła z Madrytu. Obie rozumiały argumenty Katalonii, ale opowiadały się mocna za jednością całego kraju. Ciekawe było wysłuchać obu stron.

Zwiedzanie kościołów w Tigrey to sprawa wcale niełatwa. Niestety te najpiękniejsze są położone w miejscach nie tylko niedostępnych ale wręcz niebezpiecznych w zdobywaniu. Karkołomne wspinaczki po skałach nad przepaściami na dodatek na bosaka okazały się dla nas wystarczającym argumentem aby zapoznać się z tymi “łatwymi”. Ostatecznie dotarliśmy do dwóch z łatwym podejściem, ale ich uroda była dość proporcjonalna do łatwości dotarcia do nich. Na szczęście sama trasa była niezwykle malownicza.
.