The North

Westfjords

Czwartek, 26.VII.2012
W Vik zatrzymujemy się na 2 dni. Co za ulga! Przez 2 dni nie musimy się pakować, a także nie musimy znowu przemierzać setek kilometrów. Pogoda jest dziś wspaniała, więc po śniadaniu udajemy się w 2 miejsca, z których Vik jest znane: Reynistfjara oraz słynne skały Dyrholaey, które jednocześnie są siedzibą jednej z największych kolonii maskonurów w Islandii.

 Zasadzam się z aparatem aby porobić tym ślicznym ptaszkom zdjęcia. Nie jest to łatwe zadanie zważywszy na to, że maskonury latają szybko i eratycznie. Raz po raz wychodzą mi nieudane zdjęcia, a czas płynie... Mariola sie już niecierpliwi i postanawia zacząć wracać pieszo. Umawiamy się, że wracając wezmę ją z drogi. Nie upłynęło jednak 15 minut gdy Mariola nagle pojawia się z powrotem z tajemniczym uśmiechem...
--Wyobraź sobie, że zaatakowały mnie mewy-- zaczyna --najpierw myślałam, że to przypadek, ale gdy próbowałam iść dalej, to mewy coraz to zajadlej zaczęły mi latać nad głową, a jedna mnie nawet dziobnęła. Uciekłam stamtąd w popłochu. To było zupełnie jak u Hitchcocka.

 Okazało się, że droga prowadzi przez łąkę, na której tysiące mew miało swoje gniazda, więc gdy zobaczyły intruza powoli poruszającego się przez ich terytorium, to zaczęły działać. Samochodu nie atakowały prawdopodobnie dlatego, że ten porusza się o wiele szybciej, ale powoli poruszającego się człowieka uznały już za zagrożenie.


Piątek, 27.VII.2012
Jednym z naszych planów podróży po Islandii była wizyta na wyspie Heimaey należącej do niewielkiego archipelagu skalistych wysp Vestmannaeyjar. W podjęciu decyzji i realizacji naszych planów pomogła nam nowo otwarta linia promu na Heimaey z niedawno zbudowanego portu leżącego naprzeciwko małej wyspy, więc zamiast płynąć 5 godzin z Thorlaksohofn, rejs trwa tylko 50 minut.

 Ta malutka wyspa zamieszkana jest przez pięć tysięcy mieszkańców, co jest niezwykle dużą koncentracją ludności w skali Islandii, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę niewielkie rozmiary wyspy mającej zaledwie 13.5 kilometra kwadratowego powierzchni. Historia Heimaey ma ponad tysiąc lat i jest niezwykle ciekawa. Pierwszymi osadnikami byli w IX wieku zbiegli przed zemstą Wikingów niewolnicy irlandzcy. Niestety Irlandczycy nie cieszyli się urokami wyspy i wolnością zbyt długo, gdyż w przeciągu kilku miesięcy zostali wytropieni i co do jednego wybici. W 1627 roku wyspa została nieoczekiwanie zaatakowana przez piratów algierskich, którzy pojmali 240 mieszkańców wyspy i sprzedali ich w Afryce Północnej na targach niewolników. Ostatni tragiczny epizod historii wyspy miał miejsce 23 stycznia 1973 roku, gdy nagle w nocy na łące w pobliżu miasta Heimaey otwarła się ziemia i wystrzeliły w górę strugi lawy, które popłynęły prosto na leżące poniżej miasto. Na oczach przerażonych mieszkańców zaczął rosnąć nowy wulkan - Eldfel. Szybko podjęta akcja ewakuacyjna uratowała wszystkich mieszkańców wyspy. Lawa i popiół zniszczyły lub uszkodziły 2/3 domów. Lawa również częściowo zalała zatokę, port i wejście do portu. Na szczęście erupcja skończyła się pozostawiając wciąż wąski przesmyk prowadzący do zatoki i portu.

 Dziś do portu wpływa się przez wąską cieśninę miedzy wysokimi skałami. Nad miastem góruje 200-metrowy stożek wulkanu Eldfel, który złowrogo przypomina o tragicznych wydarzeniach sprzed 40 lat. Niewtajemniczeni na pierwszy rzut oka nie zauważą śladów tamtej tragedii, bo miasto zostało odbudowane i wyczyszczone, lecz pamięć o tamtych wydarzeniach jest wiecznie żywa wśród mieszkańców wyspy. Niedawno podjęto próbę częściowego odsłonięcia zasypanych domów i ulic. Przewodnik, który nas oprowadza po wyspie miał wówczas 14 lat i doskonale pamięta bieg wydarzeń sprzed 40 laty dzieląc się z nami swoimi wspomnieniami.

 Do obowiązkowych punktów programu pobytu na Heimaey należy spacer wzdłuż przepaścistych skał zamieszkanych przez maskonury. Jest ich tu zatrzęsięnie, bo jakby nie było na Vestmannaeyjar mieszka ich około trzy miliony czyli około ćwierć całej ich ziemskiej populacji! 

 Wracamy na prom, po godzinie jesteśmy już na głównej wyspie a 2 godziny później witamy się z właścicielem naszego hotelu. Pyta nas o wrażenia a mamy ich mnóstwo...

 Sobota, 28.VII. 2012
Mamy jeszcze cały dzień dla siebie w Reykjaviku. Zostawiamy samochód pod domem i pieszo włóczymy się po znanych nam już okolicach. Trzeba jeszcze kupić jakieś pamiątki, bo jutro o świcie wracamy do Polski…

Niedziela, 15.VII.2012
Co ma wisieć nie utonie, jak mówi stare przysłowie, w myśl którego nasza podróż do Islandii jednak doszła do skutku, tyle, że w późniejszym terminie. Z perspektywy czasu mogę nawet śmiało powiedzieć, że nawet dobrze się stało, że rok wcześniej linie lotnicze pokrzyżowały nam plany i uniemożliwiły nam tygodniową podróż po Islandii, bo w tym roku mogliśmy przeznaczyć aż 2 tygodnie na Islandię, a jest tu co oglądać a i odległości są wcale niemałe.

Lot z Warszawy do Reykjaviku trwa blisko 4 godziny, ale jakby nie było, lecimy na sam kraniec Europy. Choć lecimy islandzkimi liniami, to samolot należy do jakichś małych linii czeskich. I jak się tu zdrzemąć, gdy co jakiś czas padają zapowiedzi po czesku, co mnie tak rozśmiesza, że w końcu daję za wygraną i postanawiam zająć się czytaniem przewodnika.

 Na lotnisku nie ma żadnej odprawy paszportowej i nawet nie dostajemy pamiątkowej pieczątki do paszportu. Staramy sie znaleźć przedstawiciela firmy, w której zarezerwowaliśmy samochód, ale ani nie ma tu ich biura, ani nikt na nas nie czeka… Na lotnisku pustki. Uprzejma dziewczyna z konkurencyjnej firmy daje nam numer telefonu, ale nie udaje nam się zadzwonić z naszego telefonu. Próbujemy wszelkich sposobów, ale bez rezultatu – za każdym razem słyszymy tylko nagrany tekst po islandzku, że takiego numeru nie ma. Wracam więc do swojej “znajomej”, która mi użycza swojego telefonu. Przedstawiciel Procar zjawia się w przeciągu kilku minut. Dostajemy w ramach  przeprosin większy samochód – Subaru Legacy.

 Trasa z Keflaviku do Reykjaviku wiedzie przez pola lawowe mieniące się w słońcu mimo, że pora jest już dość późna. GPS doprowadza nas prawie pod same drzwi hoteliku, w którym zatrzymamy się na 3 noce. Mieszkamy 200 metrów od starego portu, więc idziemy zjeść jakąś rybkę. W oknach naszego apartamenciku sa rolety z grubego czarnego płótna – ważna rzecz na tej szerokości geograficznej – dzięki nim możemy sobie zrobić sztuczną noc, bo słońce tu praktycznie latem nie zachodzi.

 Poniedziałek, 16.VII.2012
 Korzystając z faktu, że mamy swoją własną małą kuchenkę, sami przygotowujemy sobie śniadanie. Postanowiliśmy, że dziś zwiedzimy Reykjavik, lecz po zapoznaniu sie z prognozą pogody na najbliższe dni stwierdzamy, ze byłby to grzech siedzieć w mieście w tak piękną pogodę, i zmieniamy plany na przejażdżkę po okolicy. Trasa, którą robimy obejmuje tzw. Złoty Trójkąt i liczy sobie niecałe 300 km i obejmuje takie atrakcje jak Park Narodowy Thingvellir, gejzery Geysir i Strokkur oraz wodospad Gullfoss.

 Ledwo co wyjeżdżamy z miasta, a tu rozpoczynają się od razu wspaniałe widoki, które towarzyszą nam przez cały dzień, a w zasadzie to już do samego końca naszego pobytu w Islandii. Trasa to biegnie przez pola lawowe, to nad jeziorem, raz po płaskiej dolinie, to znowu pnie się łagodnymi zakrętami w górę lub opada w dół. Zmieniają się też cały czas radykalnie kolory. Soczysta zieleń przechodzi w szaro-czarną skorupę, a ta w jednej chwili ustępuje brunatnej ziemi z której raz po raz wyskakują błękitne tafle wody.

 Park Narodowy Thingvellir jest geologicznie jednym z najosobliwszych miejsc na świecie, bowiem tu stykają się 2 płyty geologiczne, amerykańska i europejska, a krawędź ich styku jest widoczna na powierzchni ziemi.

 Nasz GPS spisuje się zwykle znakomicie. Wyjatek stanowią sytuacje, gdy wytyczono nową drogę, ktorej nie ma w bazie danych naszego elektronicznego nawigatora. Wówczas powstają zabawne sytuacje, że jedziemy obok drogi po “lodowcu”, albo dostajemy nieoczekiwane komendy aby skręcić prosto w pole lawy, więc musimy się mieć na baczności cały czas. Zabawna historia miała miejsce w drodze z Thingvellir do Geysir. Z mapy wynikało, że musimy skręcić w boczną drogę 385 aby skrócić sobie trasę o jakieś 100 km. GPS zareagował komendą aby skręcić w lewo, ale zamiast drogi była tylko wąska ścieżka… Pojechaliśmy dalej, ale po przejechaniu 5 km nie było żadnej innej drogi. Postanawiamy więc wrócić i skręcić w te małą polną dróżke i zobaczyć co będzie – w razie czego przecież można będzie zawrócić. Po przejechaniu kilometra bardzo nierówna drogą ku naszemu wielkiemu zaskoczniu za zakrętem nagle ukazuje się normalna asfaltowa droga!!

 Pierwszym opisanym przez naukowcow gejzerem na świecie był Geysir i to właśnie od niego wzięła się nazwa tego typu fenomen natury. Za dawnych dobrych czasów Geysir wybuchał regularnie i wysyłał strumień wody na wysokość 80 metrów. Niestety z czasem, przy aktywnym udziale nieodpowiedzialnych turystów, którzy zaczęli wrzucać do gejzeru kamienie, Geysir się obraził i najpierw w ogóle przestał wybuchać a później zaczął to robić bardzo nieregularnie. Na pocieszenie pobliski Stokkur wciąż działa niezawodnie i oferuje całkiem miły dla oka widok.

 Gwoździem programu dzisiejszego dnia okazał sie wodospad Gullfoss, który olśnił nas swoją urodą tym bardziej, że pogodę tego dnia mieliśmy absolutnie wyborną, coś, co w Islandii trzeba szczególnie cenić, jak się poźniej miało okazać…

Wtorek, 17.VII.2012
 Rano jest nadal piękna pogoda, ale w miarę upływu czasu, chmurzy się coraz bardziej. Zaplanowaliśmy, że dziś pochodzimy sobie po Reykjaviku. Miasto, podobnie jak i cała Islandia jest bardzo czyste i bezpieczne. Jednym z fenomenów Islandii jest to, że chociaż kraj ma o kilkaset lat starszą historię od Polski, to zupełnie nie ma tu zabytków, które by chociaż troszkę zilustrowały bogate dzieje Islandii. Nie inaczej jest z Reykjavikiem, gdzie najstarszy dom, a w zasadzie chatka pochodzi raptem z połowy XVIII wieku.

Wieczorem wyskakujemy jeszcze za miasto do Niebieskiej Laguny. Miejsce to cieszy się kontrowersyjnymi opiniami. Jak na mój gust warte jest odwiedzenia, chociaż drogi wstęp nie rekompensuje jednak przyjemności moczenia się w jej wodach w towarzystwie sporej ilości ludzi z różnych stron świata. 

Eastfjords

Sobota, 21.VII.2012
W Islandii trudno jest zaplanować cały pobyt z góry, bo nigdy nie wiadomo ile czasu potrzeba aby dojechać na miejsce, jaka będzie pogoda lub czy zwierzęta, które planujemy zobaczyć akurat zechcą się pokazać. Z drugiej strony trudno jest też zdać się zupełnie na przypadek, ponieważ podróżujemy w czasie szczytu turystycznego a miejsc noclegowych w Islandii nigdy nie ma za dużo, więc nie chcąc ryzykować noclegu w samochodzie, jakieś rezerwacje na parę dni naprzód musimy jednak zrobić. W Akureyri zaplanowaliśmy zostać 3 dni.

 Koniecznie chcieliśmy zobaczyć wieloryba, a że ponoć nie ma na to lepszego miejsca w całej Islandii niż rejon północnych fjordów, to na wszelki wypadek w Akureyri zaplanowaliśmy dłuższy postój. Przy śniadaniu snujemy plany na dzisiejszy dzień i decydujemy się aby zobaczyć największe atrakcje wokół naszej bazy wypadowej. Nasz pierwszy przystanek to wodospad Godafoss, przez niektórych zaliczany do czołówki światowej pod względem swej urody. Nasyciwszy wzrok postanawiamy zmienić nasze plany i rezerwujemy nocleg w Egilsstadir tym samym skracając nasz pobyt w Akureyri. Jednocześnie postanawiamy nie kontynuować naszej podróży do wodospadu Dittifoss i Krafli a zmienić kierunek na Husavik aby tam popróbować szczęścia z wielorybami.

 Wypływamy w morze czymś, co przypomina kuter rybacki po odpowiednich przeróbkach. Ubieramy się w specjalne kombinezony, bo ma chlapać i pryskać. Po wyjściu z portu naszym stateczkiem zaczyna nieźle kołysać. Dla nas szczurów lądowych taka aura to już jest przygoda sama w sobie, a to przecież dopiero początek polowania na wieloryby. Jest!!! Wynurza się wielkie cielsko niczym kadłub okrętu podwodnego. Jeden raz, drugi, po czym zanurza się machając nam na pożegnanie wielkim ogonem. To znak, że wielki ssak udaje się na głębokie nurkowanie i nie zobaczymy go przez jakies 40 minut. Widok imponujacy! Dryfujemy szukając szczęścia i czekając na następne okazy. Jest następny humback. Pierwszy sygnał to pióropusz pary wypuszczany z tyłu głowy, który często można zauważyć już z dużej odległości. Ruchy wieloryba są o wiele bardziej powolne i majestatyczne niż delfina i ten często wykonuje szereg wynurzeń nim ostatecznie zanurkuje wcześniej machając w powietrzu ogonem. W sumie jesteśmy świadkami około 10 wynurzeń wielorybów. Najbardziej spektakularne były 2 pierwsze, ale każde pojawienie się humpbacka było dla nas dużym przeżyciem. Teraz z radością witamy kurs powrotny do Husaviku. Nauczeni doświadczeniem przezornie usadawiamy się na rufie za budką sternika – to nam pozwala uniknąć chluśnięć i ochlapania od stóp do głów. Z ulgą schodzimy na ląd :-)

 Ponieważ w naszym hotelu jest łatwy dostęp do pralki i suszarki, więc korzystamy z okazji i robimy wieczorem pranie. W Islandii gorącej wody jest w bród, bowiem wykorzystuje się naturalne gorące źródła, które są tu wszechobecne. Jedynym minusem tego jest towarzyszący zapach siarkowodoru gdy leje się z kranu gorąca woda. Lecz jeszcze w Reykjaviku miła sprzedawczyni nas pouczyła, że taki fenomen występuje tylko przy wodzie gorącej lecz zimną można pić bez żadnych obaw w całej Islandii i tak rzeczywiście było. Zimna woda była zawsze jak źródlana i krystalicznie czysta. Wracając jednak do tematu prania, to chyba zimną wodę w naszym hotelu musiano oszczędzać do specjalych zastosowań, bo gdy próbowaliśmy nastawić pranie na letnią wodę, to ta okazała się wrzątkiem, a dopiero po zmianie na zimną, zaczęła się lać tylko gorąca. Nawiasem mówiąc, na kurkach do gorącej wody przy prysznicach sa specjalne zabezpieczenia aby nie odkręcić za bardzo gorącej wody, bo grozi to poważnymi poparzeniami.

 Islandczycy są niezwykle mili i pomocni. Gdy wieczorem zasiadamy w świetlicy z komputerem by internetowo zrobić rezerwację hoteli na następne dni dzielnie nam w tym pomaga cała rodzina islandzka radząc gdzie się najlepiej zatrzymać i ile czasu przeznaczyć na poszczególne odcinki. Gdy się okazało, że wyczerpaliśmy wszystkie dostępne nam środki w znalezieniu noclegów w Egilsstadir i Hofn, miła para przychodzi nam jeszcze raz z pomocą. Przywołują z pamięci różne miejsca, których nie ma w żadnym z naszych przewodników ani na mapie i zaczynają sami szukać na internecie i nawet dzwonić ze swojego telefonu. Tłumaczą nam, że południe Islandii jest wyjątkowo ubogie w bazę turystyczną a jednocześnie jest bardzo popularne o tej porze roku. Wreszcie udaje się nam, a raczej im, znaleźć lokum kilkadziesiąt kilometrów za Egilsstadir i za Hofn. W podzięce częstujemy ich kupionym na lotnisku w Warszawie Krupnikiem i wedlowskimi czekoladkami…

 Niedziela, 22.VII.2012
Wczoraj udało nam się wykonać główny punkt programu naszego pobytu w Akureyri, więc możemy jechać dalej o jeden dzień wcześniej. Mamy dziś dość krótką trasę, bo do Reykjahlid położonego nad jeziorem Myvatn jest niewiele ponad 100 km. W sumie jest dość ciężko przewidzieć po raz któryś ile czasu by nam było potrzebne na zapoznanie z się z tym miejscem. Zaplanowaliśmy cały dzień, ale w sumie miejsce nie jest aż tak bardzo spektakularne jak sugerowały to przewodniki. W naszym kajeciku przyznajemy tylko 3 gwiazdki w skali 10. Mamy za to nareszcie trochę czasu dla siebie i na napisanie kilku kartek do najbliższych. 

Poniedziałek, 23.VII.2012
Z czternastu dni spędzonych w Islandii trzy były absolutnie fatalne pod względem aury a drugi z nich miał właśnie miejsce dziś. Rano jest zimno, mokro i mgliście i wygląda tak, jakby się zaniosło przynajmniej na cały tydzień. Pierwszym punktem naszej dzisiejszej trasy są pola gejzerowe Namafjall. Mamy szczęście, bo się na tyle przeciera, że możemy przynajmniej odróżnić wodne opary buchające z ziemi od mgły.

 Teraz kierujemy się w stronę wulkanu Krafla. Niestety mgła wraca i widoczność robi się coraz gorsza. Gdy przybywamy nad krater Viti, znajdujące się wewnątrz niego jezioro jest ledwo widoczne. Żałujemy utraty pięknego widoku, ale musimy się z tym pogodzić już po raz drugi w czasie naszej podróży. Czekanie na podniesienie się mgły nie bardzo ma sens, bo taki stan rzeczy może trwać choćby cały dzień. Ruszamy więc w dalszą podróż do wodospadów Selfoss i Dettifoss modląc się jednocześnie do wszystkich nordyckich Bogów o lepszą pogodę. Bogowie chyba nas choć trochę wysłuchali, bo gdy przyjeżdżamy na miejsce, mgła się trochę podniosła i oba wodospady ukazały się nam w pełnej krasie. Dettifoss uchodzi za najpotężniejszy wodospad w Europie i jego wielkość i potęga nie są ani trochę przesadzone.

 Podążamy coraz bardziej na północ w stronę słynnego kanionu Asbyrgi. Ogólnie rzecz biorąc drogi w Islandii są znakomicie oznakowane. Jedyny mankament jaki się pojawia czasami to niezgodność bazy danych w naszym GPS-ie oraz naszej skadinąt świetnej i bardzo dokładnej mapy z rzeczywistością. Najpierw nam się nieco wydało podejrzane, że droga, która od pewnego czasu jedziemy bardzo się zwężyła, żwir stał się bardziej wyboisty (bo asfaltu już od dawna nie było) a na dodatek zaczynamy przejeżdżać przez wyschnięte koryta rzek… Ale jedziemy twardo dalej, w końcu mamy do przejechania  tylko kilkadziesiąt kilometrów. W końcu wyjeżdżamy na główniejszą drogę. Spoglądam na drogowskaz przy wjeździe na drogę, z której właśnie wyjeżdżamy, a tu na niej wyraźnie jest litera F przed numerem – ostrzeżenie, że droga jest przeznaczona tylko dla samochodów z napędem na 4 koła i wysokim zawieszeniem. Pierwszy warunek spełniamy, lecz drugiego już nie… Mieliśmy szczęcie J

 Odnajdujemy wjazd do kanionu, który właściwie nie jest kanionem a przynajmniej klasycznym kanionem. Asbyrgi ma kształt podkowy. Jego pionowe ściany sięgają kilkudziesięciu metrów a wewnątrz jest bajecznie zielono. Pogoda jest co prawda daleka od ideału, ale na tyle się wypogadza, że postanawiamy zrobić sobie spacer po wnętrzu Asbyrgi. Warto było nadrobić około 200 km drogi aby tu przyjechać. Z perspektywy czasu odnoszę wrażenie, że to było jedno z najpiękniejszych miejsc w Islandii.

 Do “Jedynki” wracamy inną drogą, tak że teraz wodospady Selfoss i Dittifoss mijamy z prawej strony. Znowu zaczyna padać deszcz. Widoki są niezwykle osobliwe: jak okiem sięgnąć wszystko jest szaro-czarne, łącznie ze żwirową drogą… W okolicach Egilsstadir krajobraz się zaczyna gwałtownie zazieleniać. Nasz hotel jest położony kilkanaście kilometrów w bok od głównej trasy nad jeziorem w lesie!! Las w Islandii jest czymś unikalnym. Jest nawet żart na temat islandzkich lasów: Co zrobić jeśli się człowiek zgubi w lesie w Islandii? Należy wstać! J

 Jest to najpiękniejszy ośrodek, w jakim nam przyszło się zatrzymać w Islandii. Pod względem kulinarnym jest to również miejsce numer jeden. Na kolację jest smorgasbord, ale nie jakiś tam bufet, lecz cała gama najznakomitszych kulinarnych przysmaków reprezentujących częściowo kuchnię islandzką a częściowo zapożyczonych z innych stron świata. Z rzeczy, które udało mi się zapamietać muszę wymienić i polecić natępujące:

Wędzona na zimno gęś
Wędzona na zimno konina
Suszona konina
Wędzona na zimno baranina
Śledź z korzeniami na słodko
Śledź w skórce pomarańczowej
Wędzony dorsz w oleju z lemon grass
Pasztet z renifera
Pasztet z owoców morza
Miniaturowe krewetki z chipotle
Gravlax (marynowany łosoś)
Lox (wędzony na zimno łosoś)
Gullur czyli “języki dorsza”

The South

 Środa, 18.VII.2012

Dziś rano opuszczamy Reykjavik i kierujemy sie w stronę Zachodnich Fjordów, według przewodników, miejsca pomijanego przez większośc turystów zagranicznych. Gdy zbaczamy z “Jedynki” czyli Ring Road na zachód, zmnieszony ruch samochodowy na drodze mówi nam, że to prawda. Czym dalej na zachód, tym widoki stają się bardziej dramatyczne, a droga coraz bardziej kręta. Zaczynają się coraz dłuższe odcinki szutrowej drogi. Musimy zwolnić z uwagi na nawierzchnię i ostre zakręty. Ale to oczywiście nie są jedyne przyczyny powolnej jazdy, bowiem jakże nie zatrzymać się, gdy raz po raz widoki są takie, że oczy bolą od patrzenia. Blisko 500-kilometrową trasę jedziemy cały dzień.

 Czas nabrać benzynę. Zatrzymujemy się przy małej stacji benzynowej. Wkładam kartę kredytową, a tu pojawia się pytanie o PIN!!! Skąd ja im wezmę PIN. Nigdzie na świecie mnie nikt nigdy o PIN do karty kredytowej nie pytał. Nie da się zapłacić w środku, bo sklep przy stacji nie ma żadnego połączenia z pompą. No to nieźle nas tu urządzili! Ale przecież mam mam jeszcze kartę do ATM, może ta zadziała? Z biciem serca wkładam do dziury kartę, wybijam PIN. Na ekraniku zapala się następne pytanie: za ile chcę zatankować. No skąd ja mogę wiedzieć? Przeliczam więc nerwowo ile litrów może wejść do mojego samochodu… W myślach porównuję pojemność Legacy do mojego samochodu, przeliczam galony na litry – powinno wejść przynajmniej 45-50 litrów, a litr kosztuje 245 koron… W międzyczasie automat wypluwa mi kartę i kasuje tranzakcję bo za długo myślałem. Powtarzam więc całą procedurę jeszcze raz. Ufff!! Udało się do baku leje się benzyna A więc nie będę musiał nikogo błagać aby mi kupił na swoją kartę benzynę, a ja mu zwrócę gotówką…

 Czwartek, 19.VII.2012
O ile wczoraj pogoda była w miarę ładna, to dziś od samego rano jest zimno, mokro a gdy miejscami gęsta mgła nieco rzednie, to prześwitują ołowiane chmury. Chcemy dojechać do Latrabjarg, nie tylko najdalszego zakątka Europy, ale również miejsca słynnego z pięknego skalnego wybrzeża, które zamieszkuje jedna z największych populacji ptaków w całej Islandii. Droga jest bardzo kręta, wąska i stroma a na dodatek szutrowa. Miejscami przez mgłę przedzierają się wspaniałe widoki. Dojeżdżamy do Latrabjarg. Kropi deszcz, ale najgorsze jest to, że to legendarne ze swej urody miejsce całe zasnute jest mgłą. Podchodzimy do krawędzi. Krajobrazowych widoków co prawda nie ma ani na lekarstwo, ale ich brak osładza nam obecność puffinów – ślicznych i sympatycznych ptaszków – jednego z symboli Islandii. Jest ich sporo i raz po raz któryś ląduje prawie u naszych stóp. Wspaniałe uczucie.

 Kontynuujemy naszą podróż wzdłuż fjordów aż do Nupur. Chociaż nadal pada deszcz, to mgła na szczęście już puściła. Za jednym z licznych zakrętów wyłania się przepiękny wodospad Dynjandi. Jadąc przez te zdawałoby się zupełnie zapomniane przez Boga i opuszczone przez ludzi miejsca zawsze się zastanawiam co robią nieliczni mieszkańcy tych terenów. Zawsze chętnie rozmawiamy z właścicielami hoteli o tym, jak żyją i co robią zwłaszcza w czasie długiej polarnej zimy. Własciciel hotelu w Nupur opowiada nam barwną historię tej małej osady, która powstała częściowo jako szkoła i internat dla trudnych nastolatków na początku XX wieku. Rozglądamy się dookoła. Z naszego miejsca rozpościera się piękny widok na góry opadające do fiordu. Oprócz hotelu jest jeszcze malutki kościółek na pobliskim wzgórzu i kilka domków rozsianych po okolicznych wzgórzach.

 Ponieważ właściciel hotelu jest również kucharzem, to możemy z nim porozmawiać o specjałach kuchni islandzkiej. Do nich niewątpliwie zalicza się zgniłe lub sfermentowane mięso z rekina. Historia tej potrawy sięga jeszcze dawnych czasów. Otóż trudno było pogardzić wielkim kąskiem mięsa zaplątanego przypadkowo w sieci rekina, ale co zrobić skoro mięso polarnych rekinów jest wysoce toksyczne? Więc metodą prób i błędów odkryto, że fermentacja mięsa usuwa jednocześnie z niego trujące toksyny. Miernikiem jego odtoksycznienia miał być ostry stęchły zapach, czyli czym bardziej śmierdzące tym bezpieczniejsze do jedzenia. W smaku podobno jest pyszne. “Podobno”, bo nie mieliśmy odwagi spróbować, zresztą sam Thor nam odradzał, twierdząc, że z tą potrawą trzeba się trochę oswoić. Spróbowaliśmy za to skyr, który Thor specjalnie dla nas przygotował. Jest to deser na bazie sera podawany wraz z borówkami, absolutnie przepyszny.  (300 km)

 Piątek, 20.VII.2012
Na mapie Islandia nie jawi sie jako duży kraj, lecz gdy przyjdzie do podróży samochodem zwlaszcza w rejonie Fiordów Zachodnich, to odleglości są dość spore. Główna i zarazem najkrótsza trasa z Nupur do Akureyri wynosi 630 km i wiedzie zygzakami wzdłuż pięknych fjordów. W jednym miejscu zauważamy kilka zaparkowanych samochodów i grupkę osób przy drodze – znak to, że jest coś ciekawego. Stajemy w małej zatoczce, gdzie na stoliku stoi pudełko, a w nim kilka lornetek. Obok jest napis informujący, że lornetkę można sobie pożyczyć, a jeśli ktoś skorzysta, to bardzo proszę aby wrzucił do pudełka 300 koron lub ile uważa. Hmm, co kraj to obyczaj J Poniżej drogi na brzegu wylegują się foki. Idziemy przyjrzeć im się z bliska. Ponieważ mam teleobiektyw, to z lornetki nie skorzystałem…

Iceland​​

Wtorek, 24.VII.2012
Rano staramy się ustalić dokąd właściwie jedziemy, gdyż z przesłanej nam jako e-mail informacji niewiele wynika i Mariola jest pełna obaw, że po prostu ktoś zrobił nam kawał przesyłając nam instrukcje dojazdu, które są bez sensu. Prosimy więc kogoś z recepcji aby zadzwonił pod wskazany numer i dowiedział się czy rzeczywiście to miejsce istnieje i czy mamy rezerwację. Nie od razu, ale po kilku próbach wreszcie udaje się potwierdzić, że mamy rezerwację w jakimś miejscu około 50 km za Hofn niedaleko jeziora Jokursarlon. Pełni nadzieji wstukujemy współrzędne ośrodka do naszego GPS-u i ruszamy w drogę.

 Trasa do Djúpivogur i dalej do Hofn to jedna z najbardziej dramatycznych i widokowych, jakimi podążaliśmy w całej Islandii. Zamieniamy się kierownicą. Mariola woli kierować i nie brać odpowiedzialności za nieudane ujęcia kamerą. Niecałe 200 km jedziemy kilka godzin, bo co chwilę musimy się zatrzymać aby zrobić zdjęcia i nakręcić co nieco filmu. Widoki zmieniają się dramatycznie za każdym zakrętem. W pewnym momencie czuję swąd palonych hamulców – to moja wina, bo zapomniałem Marioli przesunąć lewarek od biegów na ręczną możliwość redukcji biegów.

 Po drodze zabieramy parę autostopowiczów, Gunes jest Łotyszem a Marta z Polski, a oboje mieszkają od dziecka w Niemczech. Mamy teraz towarzystwo i podróż mija nam szybciej bo prowadzimy ciekawe rozmowy na przeróżne tematy. Oboje mówią świetnie po angielsku, więc możemy łatwo prowadzić rozmowę bez żadnych ograniczeń.

 W pewnym momencie w szczerym polu nasz GPS nam oświadcza, że jesteśmy na miejscu. Próbujemy więc teraz po omacku. Zatrzymujemy się przy pierwszym napotkanym domku i pytamy czy słyszeli o tym miejscu. Tak, to jeszcze parę kilometrów dalej. Parę kilometrów dalej jest wyraźnie jakiś mały ośrodek, więc zatrzymujemy się i znowu pytamy. Tak, tak, Gerdi jest jeszcze parę kilometrów dalej, bedzie znak na Hali, trzeba tam skręcić. Rzeczywiście, zgadza się! Zjeżdżamy w stronę fjordu i jesteśmy na miejscu w pięknej okolicy.

 Środa, 25.VII.2012
Geografowie przez wiele lat zastanawiali się nad prawidłowością nazw Islandii i Grenlandii, które odpowiednio znaczą “Ziemia Lodowa” i “Ziemia Zielona”, czyli wręcz odwrotnie w stosunku do rzeczywistości. Podejrzewano wręcz, że albo odkrywcy tych stron pomylili oba lądy, albo też wczesni geografowie pomyłkowo przekręcili obu wyspom nazwy. Z pomocą przeszli historycy, którzy ustalili, że obie nazwy są jednak jak najbardziej prawidłowe i nadane zgodnie z intencją ich odkrywców i pierwszych osadników. To, że zielona Islandia została ochrzczona “Ziemią Lodów”, zawdzięcza w dużej mierze wielkim lodowcom Vatnajokull i Myrdalsjokull. A że przypływający do Islandii Wikingowie zwykle przybywali od południa, to ich oczom zawsze ukazywały się wspaniałe lodowce oraz przykryte czapami wiecznego śniegu wulkany. A południowa Grenlandia, której południowe krańce leżą o wiele dalej na południe niż Islandia, rzeczywiście miejscami jest bardzo zielona… Zatem dzisiaj zobaczymy tę “prawdziwą Islandię”, czyli miejsca, od których wzięła się nazwa całej wyspy.

 Naszym wczorajszym towarzyszom podróży zaproponowaliśmy, że jeśli zechcą się zgodzić na częste przystanki filmowo-zdjęciowe, to chętnie ich weźmiemy z sobą aż do Vik, na co z radością przystają. Dziś jest ten trzeci dzień brzydkiej pogody. Gdy przyjeżdżamy nad jezioro Jokulsarlon, wszystko jest zasnute gęstą mgłą. Ponieważ mamy dziś w perspektywie niezbyt długi odcinek do przejechania, to postanawiamy poczekać mając nadzieję, że mgła się podniesie. Po godzinie rzeczywiście mgła nieco ustępuje i decydujemy się na krótki rejs amfibią po jeziorze Jokulsarlon. Największa frajda takiej przejażdżki to moment gdy wielki pojazd wjeżdża do wody a później gdy ze zgrabnej łodzi staje się na powrót ociężałym pojazdem.

 Kontynuujemy naszą podróż na zachód wzdłuż lodowca Vatnajokull. Pogoda niestety nie zachęca do spacerów po lodowcu. Decydujemy się w dwóch miejscach na podejście do czoła lodowca lub na krótki spacer po jego masywie. W miarę zbliżania się do Vik, celu naszej dzisiejszej podróży, pogoda się robi coraz ładniejsza. Witamy to z nieukrywaną radością, ale jednocześnie żałujemy, że rozpogodzenie nie nastąpiło kilka godzin wcześniej. Trochę się pocieszamy, że rozpogodzenie może być tylko lokalne…

 Żegnamy się serdecznie z Martą i Ginesem i zostawiamy ich na przepięknie położonym campingu a sami wracamy kilka kilometrów do naszego hotelu.

The Golden Circle