Morocco 

Casablanca and El Jadida

Choc Maroko od paru lat zaczelo sie pojawiac w naszych planach podrozniczych to tegoroczny wyjazd byl wrecz nieplanowany i zywiolowy. Decyzja wyjazdu zapadla nagle, i o dziwo, doszla do skutku. Przelom marca i kwietnia wydawal sie idealny i rzyczywistosc to potwierdzila, bo aure mielismy naprawde znakomita. 

 Lot do Madrytu minal nam szybko. Tu jednak musielismy poczekac 3 godziny na nasz samolot do Casablanki, ktore spedzilismy rozmawiajac przez Skype z rodzina popijajac pyszna kawe cappuccino, ktora miala nas utrzymac w stanie jako takiej przytomnosci.

 Casablanca wita nas ladna pogoda. Po odprawie paszportowej bierzemy nasze bagaze i staramy sie odnalezc miejsce, skad odchodzi pociag do miasta. Trafiamy na peron, pociag juz stoi i czeka, lecz najpierw musimy kupic bilety, a kolejka jest jak po cytryny - dluga i szeroka a bileter jest tylko jeden, powazny, skupiony i flegmatyczny. Z rozkladu wynika, ze mamy jeszcze 10 minut, a nastepny pociag odchodzi dopiero za poltorej godziny... Uff! Udalo sie! Nie bardzo wiemy jak daleko jest do naszej stacji. Udaje nam sie od wspolpasazerow i konduktora dowiedziec, ze mamy okolo pol godziny czasu. Wysiadamy na stacji Casa Voyageur w centrum Casablanki. Szukamy telefonu, gdyz nasz iPhone nie dziala. Jest. Rozmieniamy banknot na drobne i Mariola dzwoni do wlasciciela mieszkania, ktore na 4 dni wynajeli Krzysiek i Aneta. Podjezdza Dacia, a z niej wysiada korpulentny Francuz, epigon lepszych czasow kolonialnych Casablanki. Jadac na miejsce Francuz pokazuje nam jeszcze gdzie jest supermarket. Kamienica jest juz nieco zubozala, ale kiedys pewnie prezentowala sie calkiem niezle, zreszta jak cala Casablanca. 

 Mieszkanie jest na czwartym pietrze. Jest winda, ktora jest mikroskopijna i kursuje dopiero od wysokiego parteru... Mieszkanie jest w pewnym, nazwijmy to nieladzie, wiec Francuz wzywa sprzataczke. My w miedzyczasie idziemy cos kupic do jedzenia. Supermarket jest 7 minut od domu. Ceny jakies takie troszke dziwne. Sery prawie w cenie koniaku, ale oliwki, nawiasem mowiac przepyszne, bardzo tanie. Bardzo dobre marokanski Merlot tanszy od miejscowego piwa... Wracamy obladowani do domu. Tu juz sie krzata sprzataczka. Mariola jej mowi, ze brakuje recznikow i papieru toaletowego, ale dziewczyna sie tak jakos patrzy zaklopotana.
--Parlez-vous français?-- pyta Mariola, przeczuwajac, ze cos jest nie tak.
--Non, madame-- odpowiada dziewczyna.
Hmm, znajomosc francuskiego w Maroku nie jest taka oczywista.

 Jemy cos lekkiego i padamy scieci z nog. Budzimy sie po 2 godzinach i zaczynamy przez okno wypatrywac Anety i Krzyska, ktorzy jako zatwardziali frankofile postanowili leciec z Montrealu przez Paryz i mieli przyleciec okolo 5 godzin po nas. W pewnym momencie widzimy elegancka pare z walizkami i mapa ustalajaca kierunek gdzie dalej sie udac. Zbiegamy wiec szybko w dol i sie witamy w bramie. Ostatni raz widzielismy sie wszyscy razem 8 lat wczesniej... Ale ten czas szybko leci. Rozmowy przy winie trwaja do pozna w nocy.

 Rano po sniadaniu wybieramy sie do meczetu Hassana II. Jest nas 4 dorosle osoby a taksoweczki filigranowe, zmiesci sie do nich tylko trojka pasazerow, wiec musimy zlapac 2 taxi. Przy placeniu okazuje sie, ze nie mamy drobnych. Kurs wynosi 5 dirhamow a my mamy 20-dirhamowy banknot. No i nie ma rozwiazania - taksowkarz wyraznie liczy na duzy napiwek, ale nadjezdzaja nasi "Kanadyjczycy" i nas ratuja przed szastaniem pieniedzmi. Krzysiek w dziecinstwie spedzil w Casablance 4 lata, wiec zna wszystkie tutejsze triki. Meczetu Hassana jeszcze wowczas nie bylo i jak sie pozniej okazuje, ta piekna budowla jest w zasadzie jedynym krokiem do przodu w Casablance, bo jak twierdzi Krzysiek, 40 lat temu miasto prezentowalo sie o wiele lepiej. 

 Po zwiedzeniu meczetu, ktory jest bodajze jednym z dwoch w Maroku, do ktorego wolno wejsc giaurom, lapiemy "grand" taxi - starego Mercedesa, do ktorego pakujemy sie wszyscy razem. Ustalamy z gory cene, aby pozniej nie bylo nieporozumien i robimy ture po miescie. Konczymy w porcie, gdzie idziemy do rekomendowanej przez przewodnik LP restauracji. Jedzenie rzeczywiscie jest wysmienite, zwlaszcza smazone sardynki. Posiliwszy sie wracamy spacerkiem do domu. 

 Na drugi dzien w trojke z Aneta jedziemy do El-Jadida, a Krzysiek w tym czasie postanowil w pojedynke pochodzic po miejscach, ktore pamietal z dziecinstwa, jak szkola, do ktorej chodzil czy dom, w ktorym mieszkal. Eleganckim autobusem dojezdzamy w 1:45 na miejsce i mamy 2 i pol godziny na ogladniecie starego portugalskieg fortu i miasta przed odjazdem autobusu. 

 Po zobaczeniu tego, co bylo do zobaczenia, wstepujemy na kawe i wracamy na dworzec. Staramy sie ustalic z ktorego stanowiska ma odjechac nasz autobus. Z napisow niewiele sie mozemy zorientowac, bo wypisane po arabsku tablice bardziej przypominaja zapis trzesienia ziemi niz powrotny cel naszej podrozy. Po paru minutach juz pol dworca wie, ze trojka bialych jedzie do Casablanki i gdy nadjezdza nasz autobus wszyscy z usmiechem i duma nam to oznajmiaja.
Wieczorem Krzysiek przy winie snuje swa opowiesc o sentymentalnym spacerze, ktory w pojedynke odbyl podczas naszej nieobecnosci. Casablanca, ktora pamieta sprzed 40 lat dzis wyglada jak podstarzala i zaniedbana kobieta. Kiedys kwitnaca, czysta, pelna elegancko ubranych ludzi i takich samochodow, z dumnie prezentujacymi sie gmachami na glownych ulicach. Dzis zaniedbana, brudna z odrapanymi elewacjami... Wizyta w dawnej szkole i kamienicy, w ktorej niegdys mieszkal byly przygnebiajace. Ale wino marokanskie jest jednak znakomite... 
.

Fez

Rano podjezdza po nas samochod. Jedziemy do Ouarzazate. Kilkadziesiat kilometrow za Marrakeszem zaczynaja sie gory Atlas. Krajobraz sie zmienia. Droga wije sie waska wstega coraz wyzej. Nad nami wznosza sie osnieżone wierzcholki. W najwyzszym miejscu przecinamy przelecz Tizi-n-Tichka na wysokosci 2000 m. Krajobraz jest ksiezycowy. W Ouarzazate zatrzymujemy sie na lunch a nastepnie kierujemy sie w strone wawozu Dades. 

 Naszego kierowcy pytamy czy zna jakies miejsce, gdzie mozna by kupic wino. Hassan na to, ze nie ma problemu. Po jakims czasie podjezdzamy do malego budyneczku stojacego na bezludziu przy drodze. Wchodzimy do srodka. W pusciutenkiej sali jest tylko stolik, 2 krzesla, lada i puste połki. Na pytanie o wino, wlasciciel wyciaga spod lady kilka butelek. Wybieramy jedna, placimy i wychodzimy. W Maroku jest przepis, ze alkohol nie moze byc widoczny w miejscach publicznych... Gdyby tak ktos zauwazyl z drogi przez pustynie przez otwarte drzwi stojace na polkach butelki z alkoholem, to wrazenie byloby pewnie piorunujace.

 Po drodze zatrzymujemy sie w miejscowosci Skoura, gdzie zwiedzamy stara kazbe. W wawozie Dades panuje juz polmrok, ale nadal mozna docenic niezwykle widoki wokol nas. Gdy na drugi dzien wracamy ta sama droga wschodzace slonce mamy za soba, wiec robimy czeste przystanki aby udokumentowac widoki na przyszlosc. Teraz droga prowadzi przez w miare plaski teren po obrzezach Sahary. Pogoda jest ciut mniej przychylna, bo wieje mocny wiatr, ktory porywa tumany drobnego pylu. Widocznosc sie kurczy jak w czasie mgly. W szczelnie zamknietym samochodzie mozemy z przyjemnoscia podziwiac takie fenomeny natury, ale na mysl, ze czeka nas dwugodzinna przejazdzka na wielbladzie w glab pustyni, gdzie mamy nocowac w namiotach, troche rzednie nam mina... Hassan jeszcze dolewa oliwy do ognia mowiac, ze to moze byc ciekawe doswiadczenie. 

 Teraz juz rozumiem stroj ludow pustyni - dlugie sutanny i owiniete kilkometrowej dlugosci lekkimi przewiewnymi szlami glowy i szyje - to wszystko stanowi znakomita ochrone przed sloncem i piaskiem. My tez sie owijamy i wsiadamy na wielblady. Wiatr na szczescie zelzal do w miare normalnego poziomu, niemniej ochrona glowy i twarzy bardzo sie przydaje. Siodlo to cos w rodzaju koca owinietego wokol garba, wiec siedzi sie na samym szczycie. Z przodu jest raczka do trzymania sie, ktora sie bardzo przydaje zwlaszcza gdy wielblad schodzi po wydmie w dol. Czego bardzo brakuje, to strzemion. Bez nich trudno jest zmienic pozycje, poprawic sie na siodle czy chocby dac wytchnienie zmeczonym nogom. Pierwsze pol godziny jedzie sie jako tako, ale czym dluzej tym staje sie to bardziej meczace. Po godzinie juz czlowiek wypatruje konca tej wyprawy. Po poltorej oczyma wyobrazni widzimy za kazda wydma kres naszej dzisiejszej podrozy, ale przed nami wciaz tylko bezkres pustyni... Wreszcie po dwoch godzinach docieramy do naszego obozu. Kikanascie namiotow z grubego materialu stanowi zamkniety krag, wewnatrz ktorego sa dywany polozone na piasku. Slonce juz zaszlo, ale jest pelnia ksiezyca, wiec nadal mamy dobre oswietlenie, choc w zupelnie innej tonacji kolorystycznej. Dostajemy po szklance pysznej herbaty mietowej i otwieramy nasza wczesniej zakupiona butelke czerwonego wina, ktore znakomicie pasuje do otaczajacej nas scenerii. Kolacje jemy w wiekszym namiocie, bo wciaz jeszcze troche wieje a nie chcemy miec piasku w jedzeniu. W dzien bylo okolo 30C, ale w nocy nie zrobilo sie gwaltownie zimno, nadal jest okolo 25C. 

 Przed switem sie budzimy by zobaczyc jak Sahara wyglada we wschodzacym sloncu. Jest nadal raczej cieplo jakies 23C. Slonce powoli wynurza sie zza wydm. Czarujacy to widok, gdy czerwono-brazowe wydmy zmieniaja kolory na pomaranczowe. Po kilkunastu minutach slonce jest juz wysoko. Czas wracac. Znowu czeka nas dwugodzinna wedrowka z powrotem, ale pogoda jest lepsza - nie tak goraco i nie ma wiatru. Gdzies w okolicach Ouarzazate widzielismy kierunkowskaz z dawnych czasow dla karawan wielbladow: Timbuktu 52 dni! To dopiero byla podroz, nie mowiac juz o podrozy przez cala Sahare z pielgrzymka do Mediny. Hassan nam opowiadal, ze jego dziadek odbyl taka podroz, ktora trwala pol roku w jedna strone.

 W Merzouga mamy mozliwosc skorzystania z hotelowego prysznica. Ach co za rozkosz! Przed nami 400-kilometrowy odcinek do Fezu. Atlas mamy teraz po lewej stronie. Podroz sie dluzy, bo Hassan jedzie ostroznie i zapewne ma racje, bo jesli na srodku pustyni jest nagle znak ograniczenia predkosci do 40 km/godz, to nalezy na wszelki wypadek zwolnic do 30 gdyz napewno bedzie tam stala policja oceniajaca predkosc pojazdu na oko i z nudow bedzie chetna na zatrzymanie jakiegos pojazdu aby sciagnac srodki platnicze z kierowcy, ktory by osmielil sie tu przekroczyc predkosc. Do Fezu wjezdzamy juz po ciemku. Najpierw dlugo jedziemy przez nowoczesne centrum, ktore prezentuje sie calkiem niezle a nastepnie docieramy do mediny, gdzie jest nasz riad. Jedziemy kawalek waska uliczka, ale w pewnym momencie jest tak wasko, ze zaparkowany na milimetry od muru samochod tarasuje nam droge i Hassan boi sie kolo niego przejechac aby sie nie zaklinowac. Podobno to juz niedaleko, wiec bierzemy walizki i przemierzamy jeszcze kilkaset metrow pieszo. 

Aneta z Krzyskiem jeszcze zostaja jeden dzien w Casablance a my trzeciego dnia rano jedziemy pociagiem do Marakeszu. Po sniadaniu idziemy pieszo na dworzec Casa Voyageur - to tylko 15 minut. Pociag sie spoznia prawie pol godziny. Znajdujemy nasz przedzial w I klasie. Jada w nim mezczyzna z laptopem i kobieta z dzieckiem. Pozniej jeszcze probuja dolaczyc na nas 2 kobiety ubrane po arabsku z duza iloscia bagazu, ale mezczyzna z komputerem im tlumaczy, ze kazdy bilet ma przypisane miejsce i wszystkie 3 wychodza. Pozniej wchodza 2 osoby, mezczyzna i kobieta ubrana po europejsku. Nie rozmawiaja ze soba tylko wymieniaja spojrzenia i za godzine wysiadaja. Wysiada tez mezczyzna z komputerem, a na jego miejsce wchodzi korpulentny Arab w garniturze. Wyraznie szuka z nami kontaktu. Zaczyna od salam alejkum, ale poznej przechodzi na angielski. Wypytuje nas o nasze plany w Maroku... Poczym wyjasnia, ze ma agencje podrozy i przystepuje do zachwalania swych uslug. To sie nazywa przypadek :-) Daje nam wizytowke, a my obiecujemy, ze sie z nim skontaktujemy... Nawiasem mowiac nasi przyjaciele jadac dzien pozniej tym samym pociagiem natrafili w swoim przedziale na sprzedawce dywanow, a raczej to on natrafil na nich.

 Po 3 i pol godzinie docieramy do Marrakeszu. Hotel wyslal po nas samochod - obowiazkowo stary Mercedes, ktorym dojezdzamy w samo centrum kazby, gdzie jest nasz riad. Nagle jestesmy w innym swiecie, to rozumiem! Po Casablance stara czesc Marrakeszu robi wrazenie nieudawanej egzotyki. Riad, w ktorym sie zatrzymujemy, pochodzi z XVI wieku, i jak twierdza wlasciciele, dwaj bracia Anglicy, jakims cudem przezyl on masowe burzenie starych budynkow w kazbie, ktore mialo miejsce w latach 60-tych. Przez wlascicieli zostal na przestrzeni lat pieczolowicie odrestaurowny i dzis stanowi prawdziwa perelke. Z tarasu na samej gorze jest piekny widok na cala kazbe i palac krolewski, wokol ktorego rozciagaja sie wielkie ogrody. Pierwsza rzecz, ktora sie rzuca w oczy, to wielka ilosc wszechobecnych bocianow, ktore raz po raz lataja nad glowami. Ich gniazda polozone sa na wielu dachach, wysokich murach czy slupach. Takiego zageszczenia tych wielkich ptakow nie widzialem nigdzie w Polsce, ktora uchodzi  przynajmniej w naszych oczach za ich ojczyzne, wiec tym wieksze zaskoczenie stanowi dla nas ich ilosc zwlaszcza, ze jestesmy, jakby nie bylo, w wielkim miescie.

 Po sniadaniu idziemy na obchod mediny czyli starego miasta. Docieramy do placu Djemaa el Fna. Tu turysta sie rzuca w oczy, wiec miejscowi kuglarze i inni naciagacze probuja od razu na nas szczescia. Ktos mi wstawia malpe na ramie, Marioli klada weza na szyi i od razu żądaja wygorowanej zaplaty. Los turysty w krajach arbskich nie jest latwy, ale traktujemy to jako egzotyke miejsca. Pokreciwszy sie troche po placu, znajdujemy wejscie do labiryntu waskich targowych uliczek i pasazy. Krazac nimi latwo jest stracic poczucie kierunku i odleglosci, a ze wszystko sie co jakis czas powtarza, to i trudno jest ustalic gdzie sie juz bylo a gdzie nie. Zycie toczy sie tu wlasnym rytmem przy akompaniamencie kolorow, zapachow i dzwiekow. Chcialo by sie to wszystko uwiecznic na tasmie i kliszy, ale tu mamy nastepny problem, bowiem Arabowie na widok aparatu czy kamery reaguja jak osy, ktorym sie do gniazda wrzuci cos niepozadanego. Slysze wiec wyzwiska w roznych jezykach ciskane we mnie z roznych stron, ludzie teatralnie zaslaniaja twarz rekami, gazetami i czym sie da, a sprzedawcy nurkuja za lade. Najlepsze to jest to, ze 90% tych ludzi nawet nie jest na planie czy w zasiegu mojego obiektywu. Z taka reakcja nie spotykalem sie nigdzie do tej pory, nawet w Czarnej Afryce. 

 W miedzyczasie przybywaja Aneta z Krzyskiem. Jemy razem lunch w naszym riadzie wymieniajac sie uwagami na temat podrozy pociagiem i roznic miedzy Casablanka a Marrakeszem. Po lunchu sie rozdzielamy. My musimy odpoczac, a oni ida na miasto. Wieczorem idziemy razem do tej samej restauracji, w ktorej bylismy dzien wczesniej. Siadamy na tarasie i przygladamy sie raz po raz przelatujacym nisko bocianom. Po kolacji idziemy na plac Djamaa el Fna na herbatke mietowa. Wyroslo tu nie wiadomo skad mnostwo stolikow, lawek i straganow i balanga jest na calego.

 Przez 2 nastepne dni intensywnie zwiedzamy miasto. Powiedzialbym, ze zwiedzanie starych miast i zabytkow w Europie i krajach Nowego Swiata ma jakis wspolny mianownik, to Japonia i Maroko wyraznie sie roznia. Na przyklad w Japonii stare i zabytkowe Kyoto jest na wskros nowoczesne i nie ma zadnej starowki w stylu europejskim, lecz poszczegolne stare i zabytkowe budowle sa bardzo porozrzucane w sporej odleglosci od siebie. Stare miasta w Maroku, zwlaszcza Fez sa natomiast tak zageszczone, ze nie mozna wrecz ocenic ich piekna, gdyz wszystko jest wybudowane tuz obok siebie. Odmienny jest tez sposob dekorowania budynkow, a zwlaszcza wnetrz. Dajmy na to, wchodzac do starego kosciola czy palacu w Europie czy Nowym Swiecie, piekno poszczegolnych elementow wspolgra ze soba i jest jakby eksponowane, to w tutejszych palacach misterne zdobienia sa zwykle na przyciemnionym suficie lub w innym nie rzucajacym sie w oczy miejscu. Aby docenic arcydzielo i kunszt owczesnych artystow-rzemieslnikow trzeba zadzierac glowe i wpatrywac sie usilnie przebijajac wzrokiem panujacy wszedzie polmrok. 

 W sobote idziemy razem na pozegnalna kolacje do odkrytego przez nas w zakamarkach kazby eleganckiego hotelu. Spedzilismy razem tydzien w Maroku, gdzie spotkalismy sie po kilku latach a takie spotkania, zwlaszcza w tak egzotycznym miejscu zawsze sa wyjatkowe. Jutro sie rozdzielamy, oni o swicie odlatuja do Casablanki, gdzie maja przesiadke do Paryza i dalej do siebie do domu, a my po sniadaniu wyruszamy z wynajetym kierowca na 3-dniowa podroz przez gory Atlas i obrzeze Sahary do Fezu.

Through Atlas and the Sahara

Fez jest najstarszym muzulmanskim miastem w Afryce. Zostal zalozony pod koniec 8 wieku i od tamtego czasu nieprzerwanie zajmuje wazne miejsce w tym rejonie Afryki. Hassan nas skontaktowal z przewodnikiem, ktory rano zjawia sie w naszym riadzie i wyruszamy na podboj mediny. Zwazywszy, ze mamy tylko 2 pelne dni na zwiedzenie Fezu, to pomysl nalezy uznac za dobry, gdyz w ten sposob wiemy, ze dotrzemy latwo w te wszystkie miejsca, o ktorych wczesniej czytalismy. A rzeczywiscie wedrowka po waskich uliczkach, ktore raz po raz sie rozwidlaja i stale kreca bardzo sprzyja wybraniu blednego kierunku. Fes zrobil na nas wrazenie jeszcze wiekszej egzotyki niz Marrakesz, wiec nasz plan takiej kolejnosci zwiedzania Maroka okazal sie bardzo trafiony, gdyz napiecie stale roslo.

 Najwieksza perla i symbolem Fezu jest meczet Kairaouine zalozony pod koniec IX wieku. Jest to najwiekszy meczet w Afryce i jeden z najstarszych na swiecie. Lecz na ironie losu giaurom nie wolno wchodzic do srodka, a jedynie zagladnac do srodka zza bramy. Niemozliwoscia jest tez ogarnac cala budowle czy raczej kompleks z zewnatrz gdyz przez wieki caly teren wokol meczetu zostal tak gesto zabudowany waskimi i ciemnymi uliczkami, ze niesposob jest cokolwiek zobaczyc. Malo tego, samo wejscie do meczetu lezy w waskim przejsciu dwoch krzyzujacych sie uliczek wypelnionych straganami i tlumem ludzi. 

 Jedna ze specjalnosci Fezu i prawdopodobnie przy tym najbardziej ekskluzywna, sa garbarnie skory. Setki kadzi z uwijajacymi sie w nich ludzmi to widok jak z filmu kostiumowego. Robi sie to tak jak przed wiekami, a moze nawet mileniami, jak twierdza niektorzy. Garbniki sa jak najbardziej organiczne - mieszanka golebiego guana i krowiego moczu. Nie wiem czy ich dzialanie na skory jest tak efektywne jak na nasze komorki zapachowe, gdyz efekt zapachowy jest piorunujacy. W promieniu kilku ulic od garbarni w powietrzu unosi sie tak ostry odor, ze co wrazliwsi musza sie stad pospiesznie oddalic. 

 Wieczorem postanawiamy zjesc cos malego jak oliwki, ser z bagietka i popic to czerwonym winem i w zaciszu naszego pokoju w riadzie. Projekt nam sie wydal genialny, wiec wychodzimy z kazby z zamiarem zlapania taksowki pojechania do jakiegos supermarketu, zrobienia zakupow i powrotu do hotelu. Latwiej zaplanowac niz wykonac. Najpierw stoimy pod brama wjazdowa do kazby. Taksowek przejezdza sporo, ale wszystkie sa zajete. Schodzimy wiec w dol na poziom miasta, ale tu sytuacja sie powtarza. Juz sie zrobilo ciemno, od naszego wyjscia z hotelu minela godzina, a tu wykonanie naszego planu kolacyjnego nie posunelo sie ani o dx do przodu. Idziemy wiec w strone zageszczajacego sie ruchu ulicznego. Znajdujemy postoj taksowek, ale bez taksowek. Obok nas jacys Hiszpanie targuja sie z Arabem o cene za podwiezienie. Wyglada, ze chcemy jechac w te sama strone. Postanawiamy wiec polaczyc sily tym bardziej, ze taksowka okazuje sie mikro mikrobus. Ale Arab nie w ciemie bity chce od nas wszystkich osobno po 100 dirhamow. Hiszpanie sie wkurzyli i wysiedli. My zaczynamy negocjacje od poczatku. W koncu ustalamy cene, ktora nas wszystkich zadawala. Pojedziemy do supermarketu, kierowca tam na nas zaczeka i odwiezie nas do hotelu w kazbie. O tym, ze w miastach w Maroku jezdzi sie z ulanska fantazja i zgodnie z blizej nie ustalonymi przepisami drogowymi, juz zauwazylismy wczesniej, ale to co doswiadczylismy w drodze do supermarketu i z powrotem bedzie nam sie dlugo snic. Nasz microvan przeciska sie przez szpary miedzy samochodami wezsze niz dla motocykla. Taksowkarz chyba chcial nam pokazac wyzszosc Allaha nad naszym Bogiem... Tak zdobyte wiktualy smakuja o wiele lepiej...

 Nasz ostatni dzien w Maroku spedzamy dosc leniwie. Rano piszemy kartki a kolo poludnia wyruszamy jeszce raz w do mediny chcac ewentualnie kupic pare pamiatek i prezentow. Chodzimy, chodzimy i jakos nie mozemy trafic do sukow. Ale gdy wreszcie znajduejmy "ukryte" wejscie i wchodzimy w ich poplatana pajeczyne, to nie mozemy sie z nich wydostac. Po godzinie bladzenia i pytania o droge wychodzimy w miejscu, gdzie wczoraj zlapalismy taksowke. Patrzymy, a tu w tlumie samochodow przeciska sie wolna taksowka. Macham na kierowce reka, ten nawraca i jedziemy do hotelu. Pod brama do mediny wysiadamy, bo stad mamy tylko kawaleczek. Place kierowcy to, co wskazuje taksometr, a ten jest bardzo obrazony, ze nie 3 razy wiecej i ze zloscia mi wydaje reszte z 5 dirhamow... 

 O 3:30 wstajemy aby zdazyc na samolot do Casablanki. Samolot jest troche spozniony, wiec drzemiac na lotnisku zalujemy, ze nie moglismy sie te pol godziny dluzej wyspac w lozku. Lot z Fezu do Casablanki trwa 45 minut. Tu czekamy znowu 3 godziny i na odmiane zalujemy, ze nie mozemy byc wczesniej w Madrycie. 

 Poniewaz w miedzyczasie w Europie nastapila zmiana czasu, to w Madrycie jest juz 2 godziny pozniej niz w Maroku. Idziemy do hotelu, ale nim pojedziemy do centrum Madrytu musimy odzyskac troche straconego wczesniej snu. Europa to jednak Europa, jesli idzie sie do lazienki, to wszystko dziala tak jak powinno. Prysznic ma ciepla wode, woda splywa tam, gdzie powinna, a poszczegolne elementy takie, jak umywalka czy muszla sa tak usytuowane, ze mozne je uzyc bez zbednej ekwilibrystyki. No, ale przeciez caly swiat nie moze wygladac identycznie... Nasza krotka marokanska przygoda dobiega powoli konca. Nim ostatecznie dotrzemy do domu spedzimy jeszcze wieczor na spacerze po centrum Madrytu, wstapimy na tapas, posluchamy ulicznych muzykantow, poogladamy mimow, ktorych mozna, o dziwo, dowolnie fotografowac... 

Maroko jako nasz pierwszy kraj w Afryce Polnocnej i jednoczesnie pierwszy kraj Arabski zrobil na nas wrazenie czegos innego i nieporownywalnego do innych miejsc, ktore do tej pory widzielismy. Jednym z niezwyklosci Maroka jest wysoko stojace rzemieslnictwo. Chodzac po Marrakeszu czy Fezie raz po raz natrafialismy na roznego typu rzemieslnikow wytwarzajacych takie czy inne rzeczy jak kafelki, drewniane ozdoby czy bizuterie. Wiele z nich prymitywnymi narzedziami tak jak setki czy tysiace lat temu, ale za kazdym razem sprawnosc manualna a czasami i nozna zremieslnikow byla zadziwiajaca. Jedna z takich niezwyklych maszyn byla nozna tokarka, na ktora zwrocil nam uwage pamietajacy jeszcze sprzed lat marokanskie realia Krzysiek. Obslugujacy ja rzemieslnik jedna noga ja napedzal, duzym palcem dugiej podtrzymywal sobie ograbiany element a rece uzywal do modelowania przedmiotu...

Jest to ciekawy zakatek swiata i wart zobaczenia, przezycia i zdobycia nowego doswiadczenia. Ile jeszcze musimy odbyc takich podrozy aby poznac ten wielki kontynent lepiej...

 

Marrakech