Caye Ambergis

Xunantunich and Kahal Pech

Sobota, 24.XII.11

Układ dni świątecznych w tym roku sprawił, że chcąc spędzić przerwę świąteczną poza domem musieliśmy się zdecydować na podróż w samą Wigilię.  
Lot do celu odbył się nieco okrężną drogą bo przez San Salvador, gdzie mieliśmy przesiadkę. Lotnisko nas zaskoczyło swoim rozmachem i nawet zaczęlismy się zastanawiać, jak to jest, że taki mały kraj trzeciego świata zagubiony gdzieś w Ameryce Centralnej stać na bardziej reprezentacyjne lotnisko niż nasz stary i piękny Kraków położony w samym sercu Europy i będący turystyczną stolicą Polski. Natomiast lotnisko w Belize City było już w sam raz na miarę naszych oczekiwań – z małego samolotu z San Salvador wysiadamy prosto na płytę lotniska, wokół rosną palmy, a z niewielkiego budynku lotniska jest tylko pare kroków na parking. Lens z naszego hotelu Blach Orchid (czarna orchidea), czeka na nas i po 45 minutach jazdy docieramy na miejsce. Hotel położony jest nad rzeką Old Belize. Mamy pokój na parterze, z dużym tarasem i widokiem na tropikalną roślinność.

 Niedziela, 25.XII.11

 Zmęczenie podróżą dało znać o sobie. Śpimy dość długo, później na tarasie pijemy leniwie bardzo dobrą kawę… Po śniadaniu postanawiamy zrobić małe rozeznanie terenu i popłynąć na canoe w górę rzeki, nad którą leży nasz ośrodek. Płyniemy zygzakiem, bo sterowanie kanadyjką nawet we dwójkę jest dla nas umiejętnością na poziomie nieosiągalnego dla nas wtajemniczenia. Na szczęście nie potrzeba tu wysokich umiejętności, gdyż przez cały czas jesteśmy jedynymi użytkownikami rzeki, która na dodatek płynie powoli i nie ma tu żadnych pułapek.

 Poniedziałek, 26.XII.11

 Dziś jest drugi dzień świąt i wszystko wydaje się być pogrążone w letargu. Ostatecznie postanawiamy zmodyfikować nasze ambitne plany zwiedzania wszystkiego na własną rękę i jedziemy z niewielką grupą na zorganizowaną wycieczkę zwiedzać ruiny starożytnego miasta Mayów, Lamanai. Dodatkową atrakcję stanowi fakt, że połowę całej trasy odbywamy rzeką wijącą się przez tropikalny las. Dzięki przewodnikowi na łódce udaje nam się zobaczyc więcej niż wczoraj gdy sami powoli płynęliśmy wiosłując. Mijamy wielkie gniazda termitów, które tu zawieszone są na drzewach, różne ptaki chodzące po szuwarach i kaimana wygrzewającego się na brzegu.

 Miasto Lamanai pochodzi głównie z okresu przedklasycznego, czyli z początku naszej ery, lecz zamieszkane było aż do połowy XVI wieku, kiedy to konkwistadorzy ostatecznie podbili tę część Ameryki Centralnej. Okres przedklasyczny w architekturze Mayów można by poniekąd porównać do surowości stylu romańskiego i Gotyku w Europie, natomiast rozkwit okresu klasycznego między III a IV wiekiem n.e., którego przykładami są Uxmal i Chichen Itza w Meksyku, to trochę odpowiednik europejskiego Renesansu i Baroku.

W Lamanai jest kilka piramid. Najwyższa ma 32 metry wysokości i rozpościera sie z niej piękny widok na otaczającą zewsząd ruiny zieloną dżunglę oraz rzekę, która tu rozlewa się w szeroką lagunę.

 Wtorek, 27.XII.11

Codziennie staramy się załatwić nasz dalszy pobyt w Belize, ale sprawy bardzo marnie posuwają się do przodu.
Rano po wypiciu kilku filiżanek kawy z mlekiem czujemy się najedzeni i postanawiamy udać się na rowerach do oddalonego o 15 km rezerwatu z wyjcami. Trasa jest w zasadzie dość płaska, ale jednak każde nawet małe wzniesienie bardzo odczuwamy, bo rowery nie mają przerzutki i wrażenie jest takie, jakbyśmy stale jechali na najwyższym biegu. Mozolnie posuwamy się do przodu, ale dzięki temu lepiej się możemy zapoznać z wiejskim życiem w Belize. Dojazd na miejsce zabiera nam ponad godzinę i jazdę czujemy w nogach a na dodatek złego nie ma tu żadnej restauracji, na która bardzo liczyliśmy, bo właśnie tu planowaliśmy zjeść śniadanie. Trochę też inaczej wyobrażaliśmy sobie rezerwat z wyjcami, więc spacer po lesie ograniczamy do minimum a na powrót udaje nam się zaaranżować samochód, którym wracamy w kilkanaście minut do naszego ośrodka. Po drodze przejeżdżamy jeszcze przez lokalną ulewę i jak tylko docieramy natychmiast idziemy coś zjeść…

 Środa, 28.XII.11

 Na dzisiaj rano mieliśmy zaplanowaną wycieczkę do jaskiń Nohoch Che’en, ale ponieważ w tym samym czasie na identyczny pomysł wpadło tysiąc pasażerów wielkiego statku, więc nasz ośrodek zaproponował nam późniejszą porę, co ochoczo przyjęliśmy. Skoro otworzył się przed nami cały ranek, to postanowiliśmy popłynąć rzeką przetartym już wcześniej szlakiem. Tym razem wybraliśmy dla odmiany kajak. Tak jak przewidziałem, kajakiem łatwiej jest sterować, ale okazuje się, że jest o wiele bardziej chybotliwy. Mariola cały czas drżała ze strachu, że się wywrócimy, a że to drżenie przechodzi bezpośrednio i w całości na kajak, to udzielało się i mnie. Po drodze mijamy krokodyla, który wygrzewa się na wystającym z wody pniu i przyjaźnie szczerzy do nas ząbki. No tak, przymusowa kąpiel w takich okolicznościach nie byłaby przyjemna. Naszą wycieczkę skracamy do godziny tym bardziej, że zaczyna padać deszcz, co jest dobrą wymówką.

 Jaskinie Nohoch Che’en zwiedza się płynąc na dużej dętce podziemną rzeką, która powoli przepływa przez jaskinie. Najpierw idziemy około pół godziny krętą ścieżką przez las niosąc dętki. Następnie schodzimy do poziomu rzeki u wlotu do wielkiej pieczary. Na głowach mamy kaski z latarkami. Jest nas łącznie 10 osób – nas dwoje, 6-osobowa bardzo sympatyczna rodzina z San Diego i dwóch przewodników, których zadaniem jest sterować naszą grupą ośmiu dętek. Jesteśmy ostatnią grupą, która dziś spływa podziemną rzeką i całe jaskinie należą w tej chwili tylko do nas. Wrażenie jest wspaniałe!
 

Lamanai

Caracol

Czwartek, 29.XII. 11

 Mamy wreszcie pozytywną odpowiedź z Hidden Valley Inn, że mają miejsca już od wczoraj, więc dziś rano wyruszamy w długą, choć niezbyt daleką podróż w nowe miejsce. Żegnamy się z przemiłą obsługą tutejszego ośrodka i wyruszamy w drogę. Najpierw Lens podwozi nas na dworzec autobusowy do Belize City – 40 minut. Tu przesiadamy się na pamiętający napewno lepsze czasy autobus szkolny i ruszamy do San Ignacio. Miał być ekspres, ale chyba nie jest, bo zatrzymuje sie częściej niz autobus miejski w Krakowie i jedzie też z pewnością wolniej. Krajobraz się powoli zmienia na bardziej pagórkowaty a wokół nas jest zawsze bardzo zielona soczysta zieleń. Pasażerowie stanowią swoistą mieszankę etniczną i w dużej mierze przegląd mieszkańców Belize. Co ciekawe, że pomimo, iż jesteśmy w kraju angielskojęzycznym, to większość osób porozumiewa się albo po hiszpańsku, albo w jakimś dziwnym narzeczu, który angielski przypomina tylko jeśli się puści wodze fantazji.

 Po blisko 3 godzinach jazdy docieramy do San Ignacio, małego miasteczka położonego w środkowej części kraju. Tu przesiadamy się do mikrobusu przysłanego po nas przez ośrodek. Droga jest fatalna i przez większą część trasy samochód kolebie się jak mała łódź podczas sztormu. 50 kilometrów jedziemy prawie 2 godziny. Po sześciu godzinach od wyruszenia z Burrel Boom docieramy na miejsce. No i pomyśleć, że w Europie cały kraj podobnej wielkości przejeżdża się w 2 godziny.

 Piątek, 30.XII.11

 O 8 rano wyruszamy do Caracol. Nasz kierowca i przewodnik zarazem jest Mayem. Czas z nim mija szybko bo nie tylko, że zna się na swej robocie i ma dużą wiedzę, to jednocześnie ma doskonałe poczucie humoru, które mi bardzo odpowiada. Również, co bardzo mi się podoba, to to, że nie miesza faktów z baśniami, na które turyści są często bardzo łasi. W ciągu tygodnia, jak nam tłumaczył manager naszego ośrodka, jest o wiele mniejszy ruch, więc dlatego zdecydowaliśmy się zerwać o świcie już w pierwszy dzień po przyjeździe do Ukrytej Doliny i odbyć znowu trasę 60 kmpo wielkich wertepach. Musimy być w wyznaczonym punkcie o ustalonej godzinie aby uformować kilkusamochodowy konwój, który jest ubezbieczany z przodu i z tyłu przez wojsko. Przyczyna? Caracol jest położone tuż przy granicy z Gwatemalą, a stamtąd banditos często zapuszczają się na stronę belizyjską, więc na wszelki wypadek…

 Caracol było w okresie swojego największego rozkwitu w VII wieku n.e. większe i ludniejsze niż Belize City, największe obecnie miasto w Belize. Najstarsza tutejsza budowla pochodzi z I w.n.e. a najnowsza została zbudowana w X wieku. Z badań archeologicznych wynika, że losy Caracol i pobliskiego, lecz leżącego już po stronie gwatemalskiej Tikal, były ze sobą splecione. Caracol zostało na powrót odkryte dopiero w latach 30-tych XX wieku. Prowadzone od około 20 lat intensywne prace wykopaliskowe powoli wydzierają tropikalnej dżungli zagubione przed wieloma wiekami tajemnicze budowle. Dzięki zaawansowanym metodom poszukiwawczym udało się ustalić, że dżungla kryje około 30000 mniejszych i większych budowli, czyli znacznie więcej niż wiekie i sławne Tikal!

 Sobota, 31.XII.11

 Dziś jest Sylwester, który już po raz drugi z rzędu spędzamy w ciepłych krajach. Pora deszczowa w tym rejonie kraju daje o sobie jeszcze bardziej znać i dziś co chwilę przechodzą deszcze a niebo jest zachmurzone, więc pogoda niezbyt zachęca do jakichkolwiek dłuższych spacerów. Około godziny 14 niebo jednak się przeciera i wychodzi słońce, więc decydujemy sie na spacer po okolicy. Mały spacerek tak nas wciągnął, że zaczynamy podążać różnymi szlakami prowadzącymi przez dżunglę. Czasami przechodzimy przez strumienie a czasami wąska i kręta ścieżka prowadzi wzdłuż równie krętych strumyków. Ciszę często przerywają śpiewne głosy rozmaitych ptaków, których jednak nigdy nie widzimy. Jedyne zwierzęta, które nam często towarzyszą w naszej wędrówce to mrówki, ktore łatwo jest zauważyć na czerwonej ziemi, gdyż każda niesie sporej wielkości liść. Śmiesznie to wygląda, gdyż mrówki proporcjonalnie do wielkości liścia są praktycznie niewidoczne, więc wygląda to tak, jakby liście same maszerowały ścieżką. Od pewnego czasu idziemy wzdłuż rozlewającego się teraz szerzej strumienia. W pewnym momencie strumień się urywa a głośny szum wody daje nam do zrozumienia, że doszliśmy do wodospadu. Obchodzimy nieco w bok i dochodzimy do małej platformy widokowej, skąd częściowo widać jak woda spada w dół 230-metrowej przepaści. Z małej mapki ewidentnie wygląda, że doszliśmy do Tiger Creek Falls. Jesteśmy tym bardziej zauroczeni widokiem i miejscem, że dotarliśmy tu przez przypadek nie planując i nie wiedząc, że to miejsce jest tak niesamowite. Powrót do domu trwał godzinę i wkrótce po naszym powrocie lunął deszcz…

 Natasza, jak się nam przedstawiła szefowa kuchni, przygotowała przepyszny zestaw potraw na kolację. Najlepsza była paella i prosiaczek z rożna. Ale i niektóre warzywa były doskonałe. Najbardziej utkwił mi w pamięci pewien osobliwy gatunek dyni, która bardziej przypominała chayote i podana byla upieczona z cukinią i różnymi ziołąmi. Fajerwerków żadnych nie było i Nowy Rok dyskretnie wskazał tylko mój zegarek w zaciszu naszej chatki przy wesoło trzaskającym ogniu w kominku…

 Niedziela, 1.I.12

 Nowy Rok przywitał nas piękną słoneczną pogodą, więc po śniadaniu postanawiamy pójść do innego wodospadu, o wiele niższego, ale według wszystkich, którzy go widzieli, najpiękniejszego w okolicy. Bierzemy ze sobą lunch, aby się posilić po drodze i wyruszamy. Mapa okolicy nie jest zbyt dokładna i w połowie drogi musieliśmy pomylić szlaki i po 2 godzinach marszu zamiast być nad wodospadem, wciąż przedzieramy się przez dżunglę. W międzyczasie słońce znika za grubą pokrywą chmur i zaczyna padać deszcz. W końcu po 2 i pół godzinie docieramy pod wodospad, przemoczeni i zziębnięci. Obiektywnie rzecz biorąc miejsce jest urocze, ale biorąc pod uwagę warunki czujemy się trochę nieswojo wśród huczącej wody otoczeni gęstwiną tropikalnej zieleni i sami pod ołowianym niebem, z którego nieprzerwanie kropi deszcz. Musimy odpocząć i coś zjeść, więc siadamy pod skałami, które nas trochę chronią przed deszczem i jemy nieco wilgotne kanapki, które nam jednak smakują jak najpyszniejsza potrawa pod słońcem. Z powrotem wracamy już bez eksperymentów głównymi szlakami. Deszcz pada prawie cały czas a kiedy następuje krótka przerwa w opadach i nam się zdaje, że zaczynamy powoli wysychać, to wtedy wszystko się powtarza i mokniemy po raz kolejny. Ale co za frajda jest po dotarciu do domu zrzucić mokre ubranie, wziać gorący prysznic, usiąść w wygodnym fotelu  przy strzelajacym w kominku wesoło ogniu i sączyć zimne piwo…

Poniedziałek, 2.I.12

Rano opuszczamy Hidden Valley i jedziemy do San Ignacio. Niewielki mikrobus dzielimy z 6-osobową rodziną z Londynu, która wraca już dziś do domu. Powrotna droga wydaje nam się mniej wyboista dzięki miłej rozmowie, którą prowadzimy, a o czym? No wiadomo o podróżach!

 Z mapy pogody wynika, ze zaniosło sie nieźle nad całym krajem, wszedzie jest bardzo pochmurno i stale leje deszcze. Nawet mały spacer do miasteczka skończył się przemoczeniem. Siadam przed komputerem i studiuję wszelkie dostępne prognozy pogody dla okolic San Ignacio niczym wróżbita, który stara się przepowiedzieć przyszłość młodej dziewczynie z fusów. Ale w końcu jutro jest nasz ostatni dzień w tym rejonie i ostatnia szansa na zapoznanie się z ruinami Xunantunich i Kahal Pech.

 Wieczorem nagle słyszymy dziwne odgłosy z łazienki. Idziemy więc sprawdzić co się dzieje, a tu z umywalki i odpływu prysznica wylewa się woda głośno gulgocząc. Po paru minutach sytuacja się uspokaja. Obsługa hotelu twierdzi, że to bardzo dziwne, bo nad nami nikt nie mieszka… Być może tak się stało z powodu dużych opadów deszczu, które miały ostatnio miejsce. W każdym razie dostajemy inny pokój…

 Wtorek, 3.I.12

 Pierwszy dobry znak to to, że rano już nie pada. Jemy więc szybko śniadanie i zamawiamy taksówkę, aby nas zawiozła do Xunantunich. Miejscami nawet przez chmury przebija słońce!! Dojeżdżamy do rzeki i ustawiamy się w kolejce na prom, który przewozi za każdym razem tylko po jednym samochodzie. Obsługuje go jedna osoba kręcąc korbą…

 Ruiny Xunantunich są przepięknie położone na wzniesieniu pośród tropikalnego lasu, a że teraz kończy się pora deszczowa, to całość tryska wszystkimi odcieniami zieleni, z której wyłaniają się tylko surowe mury miasta, którego początki giną w mroku. Dziś można ocenić, że najstarsze do tej pory odkryte budowle pochodzą z II w.p.n.e., ale większość tego miasta wciąż przykrywa dywan tropikalnej zieleni. Z poszczególnych piramid rozpościerają się piękne widoki na miasto i okolicę. Cieszymy się faktem, że wciąż na wszystkie piramidy można tu wchodzić, z resztą podobnie, jak wszędzie w Belize, czyli coś, co już zostało zabronione jakiś czas temu na Yucatanie w Meksyku.

 Z Xunantunich jedziemy teraz do Kahal Pech, miejsca, o którym w przewodnikach jest tylko mała wzmianka. Jednak jak to się często okazuje na miejscu, ruiny są niezwykle malowniczo położone w dżungli i w dużej mierze dżunglą zarośnięte. Czujemy się tu jak w tajemniczym ogrodzie cofnięci wiele wieków w czasie. Co wyróżnia to miejsce od innych to to, że przypomina trochę zabudowania średniowiecznych miast Europy z małymi dziedzińcami, wąskimi przejściami i krętymi uliczkami. Wychodzimy stamdąd zauroczeni.

 Na zakończenie dnia fundujemy sobie jeszcze spacer do ośrodka ochrony iguan położonego na terenie naszego hotelu, który, nawiasem mówiąc właśnie z tego ośrodka słynie. Iguany, które tu przebywają, są oswojone z widokiem ludzi, więc można sie im nie tylko z bliska przyjrzeć, ale nawet je dotknąć, a jest to ciekawym i całkiem przyjemnym doświadczeniem.

Środa, 4.I.12


Do Belize City postanawiamy pojechać taksówką z kierowcą, z którym pojechaliśmy do Xunantunich i Kahal Pech. W ten sposób skracamy podróż o około godzinę. W porcie kupujemy bilet na taksówkę wodną do San Pedro, miasteczka leżącego na wysepce Caye Ambergis. Podróż ma trwać niecałe 2 godziny… Morze jest miejscami niezbyt gładkie i rejs nam się dłuży, bowiem niewielka i szybko płynąca łódź podskakuje na falach niemiłosiernie, więc gdy docieramy do miejsca przeznaczenia, to z wielką przyjemnością chwiejnym krokiem wchodzimy na molo. Jeszcze tylko kilka minut taksówką i jesteśmy w naszym ośrodku. Możemy teraz rozpocząć ostatni i najbardziej relaksujący epizod naszego pobytu w Belize… Pogoda jest wymarzona – niezbyt gorąco, słonecznie i do tego ta lekka bryza od morza.

 Czwartek, 5.I.12

 Być w Belize nad M.Karaibskim i nie widzieć rafy, to tak jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. Oboje nie jesteśmy wielkimi miłośnikami sportów wodnych, ale obowiązek nam nakazuje przezwyciężyć lenistwo i drobne uprzedzenia i lądujemy w małej motorówce, która podskakując na falach wiezie nas w miejsce, gdzie spotkamy sie z rafą i podwodnym życiem. Dodatkową ostrogą dla podjęcia tego wyzwania jest aparat do podwodnych zdjęć, który nam użycza divemaster. Maja karta, jego aparat – taki układ, który bardzo nam odpowiada. Miejsce, w którym nam przychodzi nurkować jest dość ciekawe, lecz definitywnie ustępuje innym miejscom, w których przyszło nam już wcześniej pływać z rurką, jak Zanzibar czy Playa del Carmen w Meksyku, ale dla mnie fascynujace tym razem okazały sie zwierzęta, z którymi wcześniej nigdy nie pływałem. Bardzo blisko podpłynął do nas żółw zielonogrzbiety, niewielkie stadko tarponów a na koniec pojawiło się kilka rekinów… A największa frajda polegała na tym, że mogłem to wszystko uwiecznić na zdjęciach, które wyszły zadawalająco J A więc plan na wyspie mamy wykonany J

 Piątek, 6.I.12

 Dziś jest nasz ostatni pełny dzień na wyspie, który postanawiamy spędzić na przyglądaniu się wyspiarskiej codzienności. Wyspa jest długa na kilka kilometrów, lecz wąska i idąc główną ulicą po obu stronach widać morze. Przy ulicy jest małe lotnisko obsługujące ruch miedzy innymi wyspami i Belize City. Wchodzimy do środka – to chyba najśliczniejszy mały port lotniczy na świecie. Poczekalnia i zarazem sala odpraw i biura mieszczą się w sali wielkości może 100 m kwadratowych. Pośrodku okien wychodzących na pas startowy jest wielkie akwarium z tropikalnymi rybkami a po obu stronach stoją pięknie udekorowane choinki – znak, że wciąż są Święta Bożego Narodzenia. Pytamy o cenę do Belize City, jest całkiem przystępna, więc postanawiamy wrócić samolotem zamiast kolebać się przez 2 godziny na niezbyt spokojnym na pewnych odcinkach morzu.

 Sobota, 7.I.12

 Nadchodzi wreszcie czas powrotu. Wpół do drugiej jedziemy na lotnisko, skąd małym śmigłowym samolotem polecimy prosto na lotnisko w Belize City. Lot odbywa się na niewielkiej wysokości, co daje doskonałą perspektywę do przyglądnieciu się filigranowym wysepkom usianym na szmaragdowym morzu. Po 20 minutach lądujemy na międzynarodowym lotnisku w Belize City. Ta międzynarodowość jest oczywiście bardziej z nazwy, gdyż najwięcej jest tu właśnie takich awionek, jaką przylecieliśmy. Po dwóch godzinach wsiadamy do nieco większego samolotu, którym polecimy do San Salvador, stamtąd do Guatemala City, skąd już wreszcie do domu. Królestwo Mayów żegna nas zachodzącym słońcem powoli kryjącym się wśród wulkanów pierścienia ognia…

 Kilka refleksji…

 Belize jest krajem małym, lecz bardzo urozmaiconym i zróżnicowanym. Dla miłośników nierozwiązanych zagadek przeszłości i owianych mgłą tajemnicy ukrytych do dziś w dżungli ruin miast zaginionej cywilizacji Mayów Belize jest wręcz miejscem wymarzonym. O ile najbardziej znane zabytki Mayów w Meksyku zostały odkryte jeszcze w XVIII i XIX wieku  i dzięki temu zostały lepiej zbadane i odpowiednio przygotowane, to na te najbardziej znane w Belize natrafiono dopiero w połowie XX wieku, przez co chodząc dziś po nich wciąż czuje się na karku oddech dżungli i tajemnicy.

 Ludzie w Belize są bardzo przyjaźni i wręcz zadziwiająco bezinteresowni. Na pierwszy rzut oka kraj robi wrażenie biednego, drogi są bardzo kiepskie i tabor mocno zużyty, ale z drugiej strony nikt tu nie żebrze i prąd elektryczny wszędzie dochodzi.

 Belize nie jest tani dla turysty i można by powiedzieć, że ceny są tu jak w Szwajcarii, ale baza turystyczna jak w Czarnej Afryce. Ale jednak jest tu nad wyraz czysto i schludnie…

 Urzędowym językiem Belize jest angielski, ale gdyby ktoś nie znał angielskiego, to z jeszcze większą łatwością porozumie się tu po hiszpańsku. W zasadzie spośród mieszkańców urodzonych w Belize angielski jest językiem rodzimym tylko dla ludności kreolskiej, która jednak między sobą porozumiewa się dość specyficznym dialektem, który tylko w szerokim zakresie przypomina język Szekspira i przeciętny Anglosas i tak nic z tego nie zrozumie.  

 Dla tych, co bez telefonu ani rusz, mam złe wiadomości. Skype w Belize nie działa, bo jest skutecznie blokowany przez rząd, który ma monopol na telekomunikację i telefony są drogie. Probowaliśmy kupić kartę SIM do naszej komórki, ale nam się nie udało. Kupiliśmy też 2 różne karty telefoniczne polecane przez miejscowych, ale nie udało nam się przeprowadzić jakiejkolwiek rozmowy zagranicznej. Ostatecznie postanowiliśmy odżałować i użyć naszą komórkę płacąc za roaming i inne opłaty – wówczas wszystko super zadziałało.

 Belize ma swoją własną walutę – dolar belizyjski, ale drugą oficjalną walutą jest USD, który równy jest zawsze dwom dolarom belizyjskim. Można zapłacić w którejkolwiek walucie i resztę dostaje się też często w obu.

 Myślę, że ktokolwiek ciekawy świata jeśli przyjedzie do Belize, to znajdzie tu coś ciekawego dla siebie i wyjeżdżając pomyśli: “Napewno tu kiedyś wrócę…”

 I na koniec nawiążę jeszcze do palącej ostatnio kwestii mającego wkrótce nastapić końca świata. Wiedząc, że nikt lepiej na przepowiadaniu końca świata się nie zna niż Mayowie, więc przy każdej nadarzającej się okazji próbowaliśmy zaciagnąć języka wśród miejscowych potomków twórców wielkiej aczkolwiek upadłej cywilizacji. Otóż, kalendarz Mayów był podzielony na 1000-letnie okresy zwanymi kolejno Okresem Pierwszego, Drugiego, Trzeciego i Czwartego Słońca. Okres Czwartego Słońca kończy się 22 grudnia 2012 roku a był z grubsza opracowany 1000 lat wcześniej. Następny, Okres Piątego Słońca ma się zacząć 23 grudnia, i Mayowie niewątpliwie by go opracowali gdyby ich cywilizacja nie upadła 500 lat wcześniej. Więc biorąc pod uwagę kalendarz Mayów, czeka nas jeszcze 1000 lat w miarę spokojnego życia na tej planecie…

Tych wszystkich, którzy złapali bakcyla tajemnic zaginionych cywilizacji Mezoameryki zapraszam do zapoznania sie z innymi moimi relacjami i zdjęciami z tego rejonu świata.

Belize