Antananarivo

Po trzech dniach doplywamy do Belo, malego miasteczka lezacego przy ujsciu rzeki do Kanalu Mozambickiego. Tu czeka na nas terenowy Nissan, ktorym pojedziemy do Tsingy. Mamy przed soba 100 kilometrow i nie mozemy uwierzyc, gdy przewodnik nam mowi, ze zabierze nam to 4 godziny! Droga, mimo, ze jest to Route Nacional jest bardzo ciezka i meczaca. Przejezdna jest tylko w czasie pory suchej. Miejscami czujemy sie jak na koncu swiata. Widoki jednak sa przepiekne. Mijamy rosnace przy drodze baobaby czy szerokie laki z setkami mniejszych lub wiekszych kopcow termitow. Przy promieniach zachodzacego slonca docieramy na miejsce.    

W Tsingy zatrzymujemy sie na trzy noce. Jest to park narodowy, w ktorym znajduja sie niezwykle osobliwe skaly: bardzo ostre, waskie i szpiczaste. Slowo “tsingy” z jezyka Sakalava odnosi sie do chodzenia na palcach, w domysle po szpiczastych iglicach skal. Chodzenie po Tsingy daje duzo niezapomnianych wrazen. Liczne waskie i glebokie szczeliny czesto wymagaja sciagniecia plecaka aby moc sie przecisnac bokiem miedzy skalami. Czesto trzeba wychodzic po pionowych skalach. Pomagaja w tym liczne drabinki, wiszace mostki, wykute stopnie w skale i liny, do ktorych musimy sie stale podpinac karabinkami pochodzacymi z zalozonych na pas uprzezy. Raz musimy sie tez czolgac  przez jaskinie. Trzeba uwazac, gdyz latwo mozna sie uderzyc o wystajace uskoki skalne, ktore sa ostre jak brzytwa. Otaczajace te skaly lasy sa zamieszkane przez rozne lemury. Tzw. sifaka Deckena wystepuje tylko tu. Mamy szczescie i udaje nam sie wypatrzyc te zwierzeta skaczace w poblizu nas po drzewach. Ich bielutkie jak mleko futro wspaniale kontrastuje z czarnymi jak sadza twarzami i uszami.    

Jakies 30 km na polnoc od Morondava jest najwieksze skupisko baobabow na Madagaskarze. Miejsce to najladniej sie prezentuje o swicie lub o zachodzie slonca. Chcemy tak zaplanowac nasza podroz aby w “Aleji Baobabow” znalezc sie przed zachodem. Mimo, ze z Tsingy do Morondava jest tylko 230 km to wyruszamy o swicie czyli o 7 rano by zdazyc. Majac 10 godzin czasu na pokonanie tego odcinka i terenowy samochod, moze sie na pozor wydawac dosc sporo, ale nie na Madagaskarze. Najpierw musimy sie przeprawic promem na druga strone rzeki Mamambolo, nad ktora lezy Tsingy. Rzeka nieduza, ale trzeba czasami czekac dlugo na prom – tym razem nam sie udalo – po godzinie jestesmy juz na drugiej stronie i jedziemy do Belo nad rzeka Tsibirihina. 100 kilometrow tych samych wertepow! Mariola, pomna trudow przejazdu w druga strone, zazywa sobie przed podroza srodek na chorobe lokomocyjna. Niespodziewanie ostre objawy zatrucia pokarmowego pojawiaja sie u naszego przewodnika. Co chwile musimy przystawac i dac mu chwile na “przyjscie do siebie”. Przy kolejnym postoju wyciagamy nasza podrozna apteczke i wyprobowujemy na nim nasze leki, w ktore zaopatrzylismy sie wlasnie na taka ewentualnosc. Nasz przewodnik ufnie zazywa wszystko, co mu podajemy i po dwoch godzinach wyraznie ozywa. Czary “vazahe” sa bardzo skuteczne. Nawiasem mowiac, pod koniec naszej podrozy po Madgaskarze musielismy sami uciekac sie do tych samych, juz wyprobowanych metod, i na szczescie, tez sie okazaly bardzo skuteczne.    

Po czterech godzinach docieramy nad Tsibirihine. Tu musimy dosc dlugo czekac na nastepny na naszej trasie prom a raczej na wiecej samochodow udajacych sie na drugi brzeg. Siadamy wiec na laweczce przy “punkcie gastronomicznym” na zakurzonym brzegu rzeki. Kobiety w kucki kroja warzywa, oskubuja kury z pior, wokol biegaja brudne i zasmarkane dzieci ciekawie nam sie przygladajac, wokol chodza dostojnie kury, w oczy wciska sie kurz pomieszany z dymem z palenisk, na ktorych kobiety cos gotuja. Postanawiamy zjesc nasz suchy prowiant z hotelu i popijamy woda z butelki. Zostalo nam kilka jajek na twardo, ktore oddajemy kobiecie, ktora nam pozwolila usiasc na swojej laweczce. Kobieta dziekuje i jeszcze wyczekujaco spoglada na pusta butelke po wodzie – tez ja dostaje i sie wdziecznie usmiecha.    

Jest juz komplet samochodow i mozemy rozpoczac przeprawe. Rejs trwa prawie godzine, bo barka musi podplynac kawalek w gore rzeki. Nasz prom to de facto kilka dlugich blaszanych lodek polaczonych deskami, na ktorych zrobiono podklady z desek, tak ze samochod na nie najezdza jak na plozy. Trzeba bardzo uwazac aby sie dobrze ustawic, bo w przeciwnym razie pojazd moze sie przewrocic albo wpasc do wody.    Nasz samochod jest ostatni wiec musimy jeszcze zaczekac kilkanascie minut w wiosce na drugim brzegu. Z ciekawoscia przygladamy sie miejscowemu zyciu. Dzieci do nas podbiegaja i widzac moj apart przewieszony przez ramie krzycza foto, foto! Bardzo sie smieja gdy im pokazuje na malym ekraniku ich podobizne. Jedna dziewczynka pyta przez naszego przewodnika czy mam dzieci. Zdziwiony odpowiadam pytaniem na pytanie, czy chciala by byc moim dzieckiem, dziewczynka w odpowiedzi kiwa potakujaco glowa. Sporo dzieci ubija wielkimi dragami ryz na make. Zarna sa tu nieznane.    

Na tym odcinku droga jest juz lepsza i mozemy jechac okolo 35 km na godzine. Zaczyna sie pojawiac coraz wiecej baobabow. Bardzo nam imponuja swa wielkoscia i majestatem te dziwaczne drzewa. Okolo piatej dojezdzamy do “Aleji Baobabow”. W sam raz bo za pol godziny zacznie sie zachod. Widoki sa jak z afrykanskiej basni. Czerwone promienie slonca coraz mocniej obejmuja wiekie drzewa i cala rownine. Slychac porykiwanie pasacych sie zebu.    Juz po ciemku docieramy do Morondava. Nasz hotel polozony jest nad Kanalem Mozambickim. Slychac szum morza lecz go nie widac. Do kolacji zamawiamy butelke malgaskiego wina, ktore jest tylko lokalna atrakcja i po sprobowaniu rozumiemy dlaczego. Rano jedziemy taksowka na lotnisko. Trasa wiedzie glowna ulica, ktora niewiele sie rozni od trasy z Belo do Tsingy – piaszczysta droga pelna glebokich dziur. Wzdluz “ulicy” gesto ustawione drewniane chaty w roznym stadium rozpadu. Cos jak gigantyczna wies, ze 100000 mieszkancow…  

Madagascar

Tsingy and the Baobab Alley 

 Isalo

W Antananarivo jestesmy wczesnym popoludniem i mamy czas na przepakowanie sie i odpoczynek przed nastepna podroza. Z goracego klimatu z powrotem wrocilismy do chlodnego. Cieple polary swietnie sie przydaja. Recepcjonistka w hotelu nas uprzedza, ze jutro rano zamykaja wode w calym miescie… Hmm, dwa miliony mieszkancow bedzie przez caly dzien bez wody… Musimy pozalatwiac pare rzeczy, miedzy innymi wyciagnac z bankomatu wiecej gotowki. Idziemy obok palacu prezydenckiego. Uzbrojeni w karabiny maszynowe wartownicy nas poganiaja abysmy szli szybciej i sie ani im, ani palacowi nie przygladali.

 Druga trasa
Nastepnego dnia rano przyjezdza po nas Elise i jedziemy znowu razem na 10-dniowa trase. Tym razem na wschod i bardziej na zachod. Czesc trasy sie pokrywa. Mijamy Antsirabe i jedziemy dalej do Ambositra. Tu nocujemy. Juz wieczorem panuje przenikliwy chlod, wiec za wczasu prosimy o dodatkowe koce. Rano robimy maly rekonesans po miescie. Ogladamy kosciol na wzgorzu, idziemy do klasztoru, w ktorym kupujemy ser zrobiony przez zakonnikow, a wreszcie przygladamy sie tetniacemu zyciu w miescie. Nasz hotel jest dosyc oryginalny, poniewaz zostal zbudowany i ozdobiony przez miejscowych ciesli, ktorzy slyna ze swojego rzemiosla w calym kraju. Kazde drzwi, okienne ramy i meble sa misternie wyrzezbione, a uwiecznione w drzewie sceny pokazuja malgaskie motywy: zwierzeta, rosliny i ludzi.

Trasa do Fianaransoa wiedzie przez gory i jest bardzo malownicza. Dobrze, ze Mariola przed wyruszeniem zazyla sobie Dramamine bo liczne zakrety moglyby ja przyprawic o zawroty glowy. Mijamy tyle malowniczych miejsc, ze w pewnym momencie postanowimy isc kawalek pieszo. Mowimy Elise, zeby pojechal dwa kilometry do przodu i tam sie spotkamy. Widzac jego zdziwiona mine musimy mu dlugo tlumaczyc, ze robimy to dla przyjemnosci obejrzenia widokow i zrobienia sobie krotkiego spaceru. Po drodze mijamy wioske, w ktorej ludzie patrza sie na nas jak na desant z obcej planety. Nocujemy w malej miejscowosci Sahambava, w ktorej jest jedyna na Madagaskarze plantacja herbaty. Obok jest zaklad produkcyjny, w ktorym mozemy sie przygladnac calemu procesowi obrobki herbaty od zbiorow az po pakowanie. Caly process trwa okolo 8 godzin i ostateczny product jest w granulkach. 70% calej produkcji idzie na eksport glownie do krajow afrykanskich, natomiast pozostale 30% zapewnia calkowite potrzeby Madagskaru w herbate. Hmm, w ten sposob tutejsi mieszkancy nigdy sie nie dowiedza jak smakuje prawdziwa herbata…

Z Fianaransoa do Manakara prowadzi jedyna istniejaca na Madagaskarze trasa kolejowa. Zbudowali ja w latach trzydziestych Francuzi. Dzis daleka jest od doskonalosci. Nierowne szyny tworza tor o ostrych zakretach wijacych sie wsrod porosnietych bujna tropikalna roslinnoscia wzgorz. Gdy pociag wyjezdza z wykopu lub gestego lasu, albo z kolejnego tunelu wowczas z okien rozposcieraja sie widoki na tarasy ryzowe, wodospady i wzgorza. Cala trasa liczy sobie 163 km, lecz my wsiadamy w Sahambava, pierwszej stacji za Fianaransoa. Pociag juz jest prawie godzine spozniony mimo, ze mial do przejechania jedynie 20 km.

Lokomotywa powoli wylania sie z porannej mgly i stare wagony wtaczaja sie na stacje glosno stukajac na stykach powykrzywianych szyn. Pierwszy jest wagon towarowy, nastepnie 3 – 4 wagony drugiej klasy okupowane glownie przez miejscowych pasazerow a na koncu 3 wagony pierwszej klasy z mysla o bogatych cudzoziemcach. W zasadzie niczym sie obie klasy poza cena nie roznia. Siadamy w wagonie na waskich laweczkach, ktore jeszcze pamietaja czasy kolonialne. Po kilkunastu minutach pociag rusza i mocno sie kolyszac po chwili zaglebia sie w las deszczowy. Po 20 minutach stajemy na pierwszym przystanku. Podbiega do nas tlum dzieci i mlodych kobiet z zawinietymi na plecach malutkimi dziecmi. Czesto nie wiadomo czy to starsza siostra czy mloda mama… Wszyscy sa brudni i w lachmanach, rzadko ktos porzadniej wyglada. Stajemy srednio co 20 – 25 minut. W kazdym miejscu stoimy przynajmniej kilkanascie minut. Podobny widok powtarza sie w kazdej wsi, w ktorej zatrzymuje sie pociag. Czesto domy przypominajace kurne chaty stoja tuz przy torach. Dzieci biegaja wolajac bonjour vazahe lub samo vazahe!Pasazerowie czesto wychodza z pociagu robiac dzieciakom setki zdjec.

Na dwoch stacjach postoj trwa w nieskonczonosc, raz jakies poltorej godziny, innym razem okolo godzine. Opoznial wszystko wyladunek cegiel – robil to jeden mezczyzna obserwowany przez dziesiatki biernych tubylcow. Podobnie  bylo za drugim razem, gdy jeden czlowiek wyladowywal jakies worki. Niektore wsie sa oderwane od swiata a linia kolejowa stanowi jedyna z nim wiez. Na jednym z przystankow obsuwa sie w strone pociagu po stromym zboczu sparalizowany chlopiec. Jakos udaje mu sie wejsc do naszego wagonu i pelzajac miedzy lawkami blagalnie spoglada pasazerom w oczy. Mariola daje mu 1000AR. Dzieci prosza o cukierki, mydlo (choc nie widac po nich aby znali jego zastosowanie) lub puste plastikowe butelki po wodzie. Dajac dzieciom butelke trzeba wskazac dla kogo jest przeznaczona, bo w przeciwnym razie sie o nia bija. Na kazdej stacji tlum dzieci i kobiet oferuje rozne rzeczy do jedzenia jak smazone ciasto nadziewane “czyms”; rozne owoce, ktore sa typowe dla tego regionu; male, czerwone raki rzeczne; orzeszki ziemne i inne blizej niezidentyfikowane przysmaki. O 13:00 pytamy konduktora o ktorej przyjedziemy na miejsce. Odpowiada, ze miedzy 17:00 a 17:30. O 18:00 jest juz kompletnie ciemno a my nadal jedziemy. Wszyscy pasazerowie sa juz bardzo zmeczeni, nawet policjant, ktory ma nas chronic, tez drzemie.

Wreszcie o 20:45 wjezdzamy na koncowa stacje Manakara polozona nad Oceanem Indyjskim. Na stacji czeka tlum ludzi. Czujemy sie jak powracajaca zwycieska druzyna na lotnisku… Nasz pokoj w hotelu ma klimatyzacje – nawiasem mowiac jest to jedyne miejsce na Madagaskarze, w ktorym mielismy taki luksus, niemniej prysznic byl juz w “normie”.

Nastepny skok samochodem i jestesmy w Parku Narodowym Ranomafana polozonym w gorach porosnietych soczysta, zielona roslinnoscia czesto owitych w mgly i chmury, z ktorych niepodziewanie kropi tropikalny deszcz. Trasa wiedzie przez gory i jak zwykle jest bardzo malownicza. Po drodze mijamy osobliwe wioski. Zwraca uwage odmienny styl budowania. W jednej z nich sie zatrzymujemy aby ja uwiecznic. Ludzie sa dosc oniesmieleni taka niepodziewana wizyta, lecz dzieci pierwsze do nas podchodza, robie im zdjecie i pokazuje w okienku – sa uradowne i lody zostaja przelamane. Kiedy Mariola rozdaje cukierki, juz nas nie odstepuja. Dyskretnie filmuje wies, lecz nikomu to nie przeszkadza a niektorzy odslaniaja maty abym mogl zobaczyc wnetrze chat. Podchodzi do mnie bezzebna kobieta i szczerzac w usmiechu “zeby” prosi o zrobienie jej zdjecia. Mam je do dzis, nie wiem tylko czy powinienem je rozpowszechnic…

W Ranomafana jest wilgotno i chlodno. Ale w pokoju mamy piecyk elektryczny, tylko, ze wystrzelily korki w obwodzie z kontaktami. Mariola jest juz w lozku wiec mowi mi jak to powiedziec po francusku. Powtarzam kilka razy i ide do recepcji wytlumaczyc problem. I podzialalo – zaraz ktos przyjdzie i sprawdzi. Hmm, problem w tym, ze korki sa w pokoju obok, a pokoj jest zajety... Prosze jeszcze poczekac... Za godzine piecyk juz dziala zgodnie ze swym przeznaczeniem.

Na mysl o wilgotnej dzungli przygotowywujemy najmocniejsze preparaty na komary, ale ku naszemu zaskoczeniu przewodnik nam oswiadcza, ze nie ma tu komarow o tej porze roku. Mamy tez szczescie z deszczem – przez caly czas oprocz wilgotnej mgly nie spada ani jedna kropla. Przewodnik nas pyta co chcemy zobaczyc. Zwierzeta! Ciagnie nas wiec przez gaszcz. Dobrze, ze zalozylismy dlugie spodnie i mamy buty z odpowiednim protektorem, bo na mokrej glinie trudniej by bylo utrzymac rownowage, a nie zawsze mozna sie chwycic drzew... Z pomoca przewodnika udaje nam sie wypatrzyc dosc sporo lemurow. Wiekszosc jest jednak wysoko na drzewach i trzeba nieco wysilku aby je tam dojrzec. Buszujemy kilka godzin po dzugli i juz wracamy do samochodu, gdy nagle z za drzew wybiegaja trzy wielkie lemury bambusowe. Nasz widok im nie przeszkadza. Chwile sie przeganiaja wesolo chrzakajac a pozniej wbiegaja na drzewa i rozpoczynaja obiad.

Większość dróg z Ameryki Północnej do Afryki prowadzi przez Europę. Podróż na Madagaskar nie jest tu wyjątkiem. Mało tego, jedynym miastem w Europie, które ma bezpośrednie połączenie z Antananarivo – stolicą tego wyspiarskiego kraju jest Paryż. Poniekąd trudno się dziwić takiemu stanowi rzeczy, jakby nie bylo Madagaskar był kolonią francuską przez prawie 80 lat a swą niepodległość zdobyl dopiero w 1962 roku.

Nasza trasa na Madagaskar byla bardzo europejska bo wiodla przez Krakow, skad polecielismy do Paryza. Tu musielismy odbyc podroz na drugi koniec miasta z lotniska de Gaulle’a na Orly. Po krotkiej nocy – nie moglismy sobie odmowic spedzenia chocby kilku godzin w srodmiesciu w Swieto Bastylii, gdzie swietowal caly Paryz – o osmej rano odlatujemy. Pierwsze poltorej godziny samolot leci nad Europa i Morzem Srodziemnym, nastepne cztery nad niekonczaca sie Sahara a ostatnie piec, bagatela, nad Kenia, Tanzania i wreszcie podchodzimy do ladowania w Anatananarivo.   Linie Corsair chcac obnizyc koszty wlasne umieszczaja w kabinie pasazerskiej wiecej foteli niz inne linie, co sprawia, ze siedzenia sa bardzo waskie i bardzo blisko siebie. Cale szczescie, ze nie ma kompletu pasazerow i przy odrobinie szczescia znajdujemy “miejsca sypialne”. Obsluga jakby starala sie nadrobic niedogodnosci i brak komfortu sympatycznym podejsciem do otoczenia. Milym akcentem jest stewardessa, ktora slyszac nas mowiacych po polsku odezwala sie do nas w naszym ojczystym jezyku. Dostajemy od niej dodatkowe 2 buteleczki wina, ktore oprozniamy dopiero pare dni pozniej.

W drodze powrotnej steward popisal sie niezlym poczuciem humoru:  
-Monsieur, co pan sie napije?  
-Czerwone wino, s’il vous plait.
-Jaki rocznik pan sobie zyczy?  
Chyba sie przeslyszalem:  
-Prosze?  
-Ktory rok, ’66,’67…?  
-67- powiedzialem chwytajac jego zart.  
Steward wyciagnal buteleczke, cos na niej napisal po czym sie odezwal:
 -Monsieur, chcialem panu zaprezentowac Merlot rocznik ’67- tu wskazujac na wlasnorecznie umieszczony napis. Przez kilka minut nie moglismy sie powstrzymac od smiechu, zreszta on w ten sposob rozbawial z powodzeniem caly smolot.   

 Jest osma wieczor i jak przystalo na tropik, panuja kompletne ciemnosci. Wykupujemy wize – 90 USD od osoby, odbieramy bagaz i wychodzimy na glowna hale lotniska. Tu mielismy sie spotkac z czekajacym na nas kierowca, lecz poza natretnymi taksowkarzami i innymi podejrzanymi typami nie ma nikogo z naszymi imionami na kartce, jak to bylo umowione z managerem hotelu, do ktorego mielismy sie udac. Po godzinie telefonowania sytuacja poniekad sie wyklarowala na tyle, ze wsiadamy do samochodu i jedziemy do hotelu w srodmiesciu. 

Antananarivo ma okolo dwa miliony mieszkancow, czyli jest to spora metropolia. Lotnisko jest kawalek od miasta i czeka nas prawie godzinna jazda na miejsce. O ile nas nie dziwia ciemnosci w okolicach lotniska, to kompletny brak swiatel w nocy na terenie miasta wzbudza duze zdziwienie. Ulice oswietlaja jedynie swiatla samochodow, watle swiatelka saczace sie z rzadka z domow i pelnia ksiezyca… Moze po prostu w miastach malgaskich, lacznie z sama stolica, panuje zwyczaj aby w czasie pelni ksiezyca nie zapalac swiatel ulicznych slusznie rozumujac, ze jest to swietny sposob aby zaoszczedzic energie jak i przedluzyc zagrozony byt naszej planety :-). W calym miescie nie natrafilismy nigdy na ani jedno skrzyzowanie ze swiatlami! Mijane w ciemnosci odrapane domy robia wrazenie zakazanych dzielnic Johanesburga. Po godzinie jazdy zatrzymujemy sie  na ciemnej ulicy – tu jest nasz hotel…   Hotel jednak ma sporo charakteru. Zostawiamy bagaz w pokoju i idziemy jeszcze cos zjesc w hotelowej restauracji. W nocy jest dosc chlodno, jakies 12-14*C. Cienki kocyk jest troche za cienki…

Antananarivo lezy w gorach srednio na wysokosci 1200 m n.p.m. a lipiec i sierpien to najchlodniejsze miesiace. Dni wowczas sa zwykle pochmurne, czasami przeleci jakis przelotny deszczyk. Tak jest i tym razem. Ludzie chodza opatuleni w co kto ma – dla nich to jest w koncu srodek zimy. Na ulicy walesa sie duzo zebrzacych dzieci i kobiet z malymi dziecmi. Zawsze prosza o jalmuzne sciszonym glosem i trudno sie od nich uwolnic. Wiekszosc taksowek to czterdziestoletnie Renault 4 albo rownie przedpotopowe Citroeny CV. Czas sie tu zatrzymal. Duzym kontrastem do otaczajacej rzeczywistosci sa wszechobecne swiezutkie, chrupiace bagietki. Sprzedaja je tu wszyscy: sklepy, stragany, uliczni sprzedawcy, czasami widac tylko kilka sztuk rozlozonych na starej gazecie na chodniku…   

Malgaska kuchnia nie jest ani wykwintna ani nawet urozmaicona dlatego obecnosc jednego z najlepszych na swiecie kucharzy w Antananarivo jest duzym zaskoczeniem. Wystawny obiad skladajacy sie z kilkunastu miniaturowych dan kosztuje jak na warunki malgaskie krocie, ale w porownaniu z Paryzem czy nawet obecnie tania Ameryka jest to tylko ulamek ewentualnych kosztow, wiec dla koneserow kucharskiego kunsztu to okazja nie do odrzucenia. Na pozor wydaje sie, ze skladnikow zywnosciowych na ugotowanie czegos ciekawego i urozmaiconego jest na Madagaskarze wiecej niz w Polsce, ale czy to bardzo szwankuje inwencja kucharska czy tez wkraczaja do akcji liczne ograniczenia natury higieniczno-zdrowotnej, to w efekcie jedzenie jest malo urozmaicone i po miesiecznym pobycie jestesmy juz zdrowo spragnieni czegos “swojego” – od dobrej herbaty poprzez rozne saladki i surowki po razowy chleb… Wybor miesa z zebu, kury “partyzantki” lub calej niezfiletowanej ryby jest dobra przygoda na tydzien ale nie na miesiac.   

Niedaleko naszego hotelu znalezlismy agencje turystyczna, przez ktora aranzujemy samochod z kierowca, przeloty samolotem, pociag, hotele i statek. Napewno nie jest to najtansze rozwiazanie, ale w kraju, w ktorym jest tylko kilka drog asfaltowych, slaba infrastruktura i prawie nieistniejaca komunikacja publiczna, to majac miesiac na zobaczenie tego kraju wyglada, ze nie mamy duzego wyboru – musimy sie zdac na pomoc agencji.  

Północny Madagaskar to najbardziej ekskluzywny i turystyczny rejon kraju. Jedna z uroczych wysepek Nosy Be ma nawet bezposrednie polaczenie lotnicze z Mediolanem. Lot z Antananarivo trwa godzine i ladujemy prawie w innym swiecie. Choc lotnisko jest malutkie i bardzo „malgaskie” to droga do hotelu, ktory wczesniej zarezerwowalismy na internecie, mimo, ze jest tylko podrzednej kategorii, jest wylozona asfaltem. Stary jak swiat Renault  4 przemyka sie waska droga po licznych zakretach wsrod zielonych wzgorz. Nasz kierowca i jednoczesnie wlasciciel hotelu jest bardzo rozmowny. Po drodze zatrzymuje sie przy jedynej na Madagaskarze plantacji roslin, z ktorych robi sie perfumy. Sa absolutnie unikalne – poza Madagaskarem sa nie do nabycia.

To byl dobry pomysl by nasza miesieczna podroz po tym osobliwym kraju zakonczyc wlasnie tu. Nosy Be jest otoczona innymi jeszcze mniejszymi wysepkami. Przez kilka dni nie musimy nigdzie jezdzic ani sie pakowac. Wystarczy wyjsc z hotelu i juz jestesmy na pieknej plazy. Po drugiej stronie widac inna wysepke, Nosy Sakatia. Idac brzegiem morza Mariola ma wizje: musimy sie przeprawic na druga strone. Pertraktujemy z roznymi wlascicielami pirog, ale ewidentnie jasna skora ma swoja cene... Oj, maja ludzie fantazje! Ostatecznie jednak udaje nam sie znalezc wspolna platforme porozumienia i plyniemy po krystalicznej  wodzie przez waski przesmyk. Mala wysepka ma stometrowe wzgorze, na ktore sie wdrapujemy. Z gory rozposciera sie wspanialy widok na zatoczke i inne wysepki w okolicy. Siadamu pod drzewem i obserwujemy kolibra, ktory krazy od kwiatka do kwiatka. Na dole wskakuje mi na ramie poloswojony lemur liczac, ze dostanie cos do jedzenia. Inne pozuja do zdjecia. Umawiamy sie, lodka przyplynie po nas za trzy godziny. Mariola kapie sie jeszcze w morzu, ktore jest jak nieruchoma tafla szkla. Pozniej pijemy jeszcze piwo i przychodza znowu lemury, liczac na lyk - wyraznie jeden chce wsadzic mordke do szklanki. No cos podobnego! W Tsingy czy w Ranomafana musielismy sie przeciskac przez gestwine grzeznac w blocie aby zobaczyc lemury, a tu te wesole zwierzaczki same do nas przychodza. Na drugi dzien odbywamy jeszcze jedna wycieczke ale juz na dwie inne wyspy: Nosy Komba i Nosy Tanikely. Te mimo, ze sa o wiele bardziej rozreklamowane nie robia juz takiego wrazenia jak Nosy Sakatia - sa zbyt skomercjalizowane. Nasz dzien na przypadkowo odkrytej spokolnej wysepce byl chyba najprzyjemniejszym dniem naszych wakacji.

Kilka polskich akcentow. Ku naszemu duzemu zaskoczeniu spotkalismy dwie mlode pary polskich podroznikow. Raz w kawiarence internetowej w Anatananarivo, usiadla obok mnie dziewczyna, ktora ze swoim mezem wymienila uwage, ze jest malo miejsca. Ja sie na to przesunalem i z usmiechem powiedzialem, ze sie wszyscy zmiescimy. Byli bardzo zaskoczeni takim obrotem sprawy. Drugie spotkanie mialo miejsce w Antsirabe w restauracji. Uslyszelismy, ze niczego nieswiadomi turysci rozmawiaja glosno po polsku. Na Marioli „dzien dobry” odmalowal sie na ich twarzach usmiech wielkiego zaskoczenia. Zaprosilismy ich do naszego stolika. Mloda para pochodzila z Pomorza, a podroz na Madagaskar byla ich zyciowa podroza, ktora odbywali prawie doslownie szlakiem Arkadego Fiedlera. Na Nosy Be plynac lodka na Nosy Komba jedna pani tym razem nas zaskoczyla odzywajac sie po polsku z silnym francuskim akcentem... W Polsce byla tylko raz, a jezyka nauczyla sie od babci, ale calkiem niezle sobie radzila. Najzabawniejszym jednak byl epizod w Tsingy. Gdy przeciskalismy sie przez waskie szczeliny pelne podstepnych wylomow, nasza przewodniczka pochodzaca z jednej z wsi w okolicy Belo, ostrzebla nas prawie czysta polszczyzna:uwaga na glowe. Okazalo sie, ze w jej wiosce misjonarzem jest juz od wielu lat  polski ksiadz...

Konczy sie nasz pobyt na Nosy Be, konczy sie podroz po Madagaskarze. Aby sie dostac do domu obliczamy dla zabawy wszystkie przesiadki, ktore nas czekaja po drodze: lot do Antananarivo, jazda do hotelu, rano na lotnisko, lot do Paryza, przejazd z de Gaulle’a na lotnisko Orly... itd... itd... Lot do Paryza trwa prawie 11 godzin. Gdy lecimy nad Tanzania pilot podaje informacje, ze pod nami jest Kilimanjaro. Coz za wspanialy widok. Zwazywszy, ze szczyt ma prawie 6000 m wysokosci, z samolotu jest dosc blisko, a piekna pogoda tylko to wrazenie poteguje. Szesc lat wczesniej tez widzielismy Kilimanjaro, tyle ze z dolu. Ten sam motyw Afryki, tym razem na pozegnanie. Chcialo by sie rzec: Afryko, kiedy Cie znowu zobaczymy?  

 Nosy Be Archipelago 

Czeka nas teraz dlugi przejazd do Parku Narodowego Isalo. Najpierw droga wije sie serpentynami wsrod zielonych gor, pozniej krajobraz zmienia sie w bardziej skalny i suchy, by wreszcie zamienic sie w polpustynie. Do malego miesteczka Ranochira, z ktorego jest blisko do parku, dojezdzamy okolo 16:00, akurat tak, aby wyladowac bagaz z samochodu i pojechac do parku w miejsce, z ktorego zawsze mozna ogladnac spektakularny zachod slonca. Plaskowyz otoczony z trzech stron brazowo-czerwonymi skalami o roznych ksztaltach stanowi wyborne miejsce do podziwiania szerokiej doliny skapanej w czerwonych promieniach tarczy zachodzacego slonca.Nastepnego dnia wyruszamy o 8:00 do parku, ktorego powierzchnia liczy sobie ponad 800 kilometrow kwadratowych. Teren jest bardzo urozmaicony: duzo otwartych przestrzeni porosnietych wysoka trawa i buszem, skalne pagorki jak i wysokie sterczace kolorowe skaly, strumienie plynace wewnatrz waskich i glebokich wawozow porosnietych bujna tropikalna roslinnoscia, spadajace ze skal wodospady wypelniajace skalne baseny krystaliczna woda.  Ze zwierzat natrafiamy na dwa gatunki lemurow, jeden popularny na calej wyspie – brunatny, natomiast drugi typowy tylko dla tego regionu – o okazalym ogonie w charakterystyczne pierscienie. Udalo nam sie je zauwazyc biegajace po ziemi wsrod luzno porosnietych krzakow. To duza frajda obcowac z dzikimi zwierzetami, ktore nie odczuwajac duzego leku biegaja sobie  beztrosko wokol przez dobre kilka minut zanim znikaja w buszu...  

Kilka lat temu odkryto na Madagaskarze zloza szafirow. Wydobywa je sie w  okolicy Ilakaka, przez ktora przejezdzamy jadac z Isalo do Toliara. Mariola juz wybiega w przyszlosc planujac tanio zakupic cala kolekcje szlachetnych kamieni. Lecz Elise zapytany o Ilakaka jest bardziej niz sceptyczny i twierdzi, ze caly handel szmaragdami zostal opanowany przez mafie cejlonska a pokazywanie sie z pieniedzmi jest wrecz niebezpieczne. Kolejne „szafirowe” wioski wyraznie roznia sie od pozostalych: na wiejskich chatach wisza prowizoryczne szyldy informujace o kupnie szafirow, „szalasy” z koslawo wypisanymi literami informujace, ze to jest „casino” a zakurzonymi i dziurawymi „ulicami” przechadazaja sie pstrokato ubrane dziewczyny – ot malgaska stolica rozpusty.   No coz, skoro juz tu jestesmy to zatrzymujemy sie i wchodzimy do pierwszego „jubilera”. Po chwili z zaplecza wychodzi mezczyzna o azjatyckim wygladzie w muzulmanskiej czapeczce na glowie. Mariola po francusku pyta go o mozliwosc kupienia bizuterii z szafirami. Mezczyzna zaskoczony odpowiada po angielsku, ze nie prowadza sprzedazy szafirow ani bizuterii. Nagabywany o rekomendacje jakiegos miejsca w okolicy odpowiada, ze nikt czegos takiego nie prowadzi. A wiec z marzen o pieknych szafirach nici, ale moze tak i lepiej...   

W Toliara zegnamy sie z Elise i przesiadamy sie na terenowy samochod przyslany z osrodka w Ifaty, do ktorego jedziemy. Ifaty to kilka wiosek rybackich polozonych wzdluz pieknych plaz. Droga jest nierowna i piaszczysta. Peugeotem Elise ciezko by tu bylo przejechac. Dlatego zamiast popularnych mikrobusow zawsze przeladowanych pasazerami i ich bagazem na dachu, widzimy tu wielkie terenowe ciezarowki z rzedami lawek na platformie.    

Okolo 3 kilometry od brzegu sa rafy koralowe, ktore postanowilismy zobaczyc. Dlugo negocjujemy cene z lokalnym przewoznikiem. Tutejsi ludzie maja swoista mentalnosc, za pojedynczy wysilek  tak jakby chcieli zarobic na cale zycie i nie rozumieja, ze do lepszego zycia dochodzi sie pracowitoscia, solidnoscia i systematycznoscia. Z jakiejs astronomicznej sumy schodzimy „na ziemie”. Nadal drozej niz powinno byc, ale zgoda, nasze pieniadze pomoga komus w tym kraju. Mamy plynac dzis o 14. Do rejsu na rafy jednak nie doszlo. Po pierwsze nasz sternik a konto przyszlego zarobku upil sie rano i o drugiej odsypial, a na dodatek zapomnial, ze w poludnie zaczyna sie odplyw i o drugiej morze cofnelo sie dobry kilometr zostawiajac nasza motorowke jak rybe wyrzucona na brzeg zdala od wody. Wlasciciel hotelu, w ktorym sie zatrzymalismy slyszac to, kwasno sie usmiechnal potwierdzajac, ze tez ma powazne klopoty ze swoimi pracownikami, ktorzy sa zupelnie nieodpowiedzialni i nigdy nie wiadomo kiedy sie nie stawia do pracy. Poniekad mozna zrozumiec dlaczego Madagaskar jest tam, gdzie jest.

Kilka dni spedzonych nad morzem pozwala nam sie zrelaksowac i odpoczac od ciaglego przemieszczania sie i pakowania i rozpakowywania. Chodzimy na dlugie spacery wzdluz morza i przygladamy sie codziennemu zyciu. Czasami biegnie za nami gromada dzieci smiejac sie probuja cos do nas powiedziec po francusku i choc to jest ich niby „rodzimy” jezyk, to im nie z bardzo to wychodzi. Konczy sie wiec na kilku slowach i sie ze smiechem rozstajemy. Czasami ktos nam cos chce sprzedac. Najciekawiej dla nas zawsze wygladaja pirogi rybakow, ktorzy przyplywaja do brzegu, rozwijaja sieci i wyjmuja z nich zlapane ryby. Zwykle pomaga im w tym rodzina, a zony wybieraja od razu najlepsze okazy i zabieraja do domu na obiad. Na widok aparatu reakcje sa rozne. Czasami rybacy sie smieja, ze chca ode mnie prezent za robienie im zdjec. Chce im dac drobną sumę pieniędzy, ale honorowo nie chcą przyjąć, powtarzają „nie pieniądze tylko prezent” tu wskazujac na moje okulary słoneczne, które są warte więcej niż cały połów ryb...   Po trzech dniach spędzonych nad morzem czeka nas powrót do Toliara, skąd polecimy samolotem do Anatananarivo – to nam skróci męczącą podróż o cały dzień.  

Na trzeci dzien po przyjezdzie wyruszamy w kraj. Rano przyjezdza po nas kierowca kilkuletnim  Peugotem 406. Francuskie samochody zupelnie zdominowaly malgaski rynek. Stare wspomnienia wracaja – moj pierwszy samochod tez byl francuski. Elise (nasz przewodnik i kierowca) prowadzi samochod po swojemu. Na pustej i prostej drodze jedzie ostroznie a rajdowy duch wstepuje w niego dopiero na gorskich zakretach. Przez wioski tez jedzie zbyt szybko, mijajac przechodniow i rowerzystow zbyt blisko. I zwykle jedziemy o jeden bieg za wysoko, co powoduje, ze silnik jest stale przyduszony, ale moze Peugeoty to lubia…    

Rodowity Malgasz nalezy do jednego z 18 szczepow. Najliczniejszy – Merina, wyraznie rozni sie wygladem od pozostalych. Jego czlonkowie maja jasna cere, proste wlosy i lekko skosne oczy. Nic dziwnego gdyz  przed wieloma wiekami przybyli tu z Indonezji. Oprocz wygladu Merina przywiezli tu swoje cudzoziemskie zwyczaje rodem jakby ze srodkowego Celebesu. Jednym z nich jest okresowe przewijanie zmarlych. Zblizajac sie do Antsirabe widzimy idacy droga kolorowy korowod wraz z orkiestra grajaca standarty wrecz wyjeta z ulic Nowego Orleanu. Nasz kierowca przystanal i potwierdzil nasze przypuszczenia. Pytamy, czy mozemy byc swiadkami tej niezwyklej ceremonii. Kiwa glowa, ze nie ma zadnego problemu. Malutki cmentarz z wielkimi grobowcami jest niedaleko. Korowod idzie na przelaj a my przeciskamy sie polna droga samochodem. Dla wielu ludzi para “vazahes” (bialych ludzi) stanowi wieksza atrakcje niz sama niezwykla ceremonia. Tlum ustawia sie przy dzwiekach muzyki wokol grobowca. Mezczyzni usuwaja plyte tarasujaca wlaz a kobiety zawodza. Po chwili muzyka cichnie a naczelnik wioski ma przemowe w lokalnym jezyku. Nastepnie z grobowca wynoszone sa kolejno ciala zmarlych owiniete w worki i przescieradla. Wierzchnie przescieradla sa sciagane i zastepowane swiezymi. Robi sie ciemno. Atmosfera staje sie piknikowa, ludzie jedza, pija, rozmawiaja… Nim wyruszamy w dalsza droge przekazujemy nestorowi rodziny podarunek pieniezny. Przez tlumacza bardzo nam dziekuje za prezent i za nasze uczestnictwo w obrzadku.    

W Antsirabe, miescie wielkosci Nowego Sacza, nie ma formalnej komunikacji miejskiej a jedynym srodkiem transportu sa riksze. Ciagnacy je szczupli chlopcy lub mezczyzni w roznym wieku majac pasazera zawsze biegaja – skad oni maja taka kondycje? Szkoda, ze nie ma takiej konkurencji olimpijskiej, Madagaskar mialby szanse na zloty medal.    W Ansirabe zostajemy na noc. Temperatura spada do okolo 10 stopni, raczej zimno jak na tropikalna Afryke. Hotel jest w porzadku, ale lazienka pozostawia wiele do zyczenia. W nawet stosunkowo porzadnych hotelach na Madagaskarze nigdy nie natrafilismy na w pelni funkcjonalna lazienke. Najczestszym problemem byl prysznic. Jezeli juz lala sie ciepla woda, to zwykle nie lala sie tam gdzie trzeba, tworzac rozlewiska w calej lazience – raz nawet zanim zorientowalismy sie, zaczela sie juz wlewac do pokoju...  Najpiekniejsze miejsce, w ktorym spedzalismy czas to bylo Nosy Be – sliczna wyspa na polnocy kraju. Pieknie polozony hotel wsrod tropikalnej zieleni nad brzegiem Oceanu Indyjskiego. Bardzo urocze miejsce pod kazdym wzgledem! Wchodzimy do lazienki – wyglada pieknie i fukcjonalnie! Ufff! Kamien spadl nam z serca – w koncu spedzimy tu nasze ostatnie 4 dni na Madagaskarze i bedziemy regenerowac sily po czesto uciazliwej podrozy po calym kraju. Jeszcze rzut okiem na muszle – nie moze byc! Brakuje deski! Zwrocilismy uwage wlascicielce na ten szczegol: pardon Madame… i na tym sie skonczylo.

Z Ansirabe rano wyruszamy do Miandrivazo. Caly czas jedziemy przez gory. Widoki zmieniaja sie za kazdym zakretem. Podobnie jak na Celebesie jest tu mnostwo tarasow ryzowych czasami pokrywajacych cale wielkie, choc lagodne zbocza gor. W jednym miejscu widzimy kobiety lowiace ryby na polach ryzowych. Brodza po wodzie na bosaka lecz sa cieplo ubrane (maja nawet zawiniete twarze) a na glowach trzymaja kosze, do ktorych wkladaja zlowione ryby. Zatrzymujemy sie aby zrobic zdjecia. Zauwazaja mnie i biegna groznie dopominajac sie o pieniadze. Nasz kierowca z nimi pertraktuje i dajemy im niewielka sume pieniedzy. Musze sie pospieszyc ze zdjeciami bo oto z dalszych stron zaczynaja nadbiegac nastepne… Ewidentnie na pozowaniu mozna lepiej zarobic niz na rybach!    

Klimat zaczyna sie zmieniac z najzimniejszego na najgoretszy. W ciagu kilku godzin jazdy jestesmy juz na tropikalnych nizinach, gdzie w dzien jest ponad 30 stopni. Nocujemy w bardzo prymitywnym “hotelu”. Kury prawie wchodza nam do pokoju. W oknach nie ma szyb, tylko drewniane okiennice, prad jest tylko 3 godziny po zmierzchu czyli do 9-tej wieczorem. Na drugi dzien wyruszymy na 3-dniowy rejs po rzece i nasze mozliwosci umycia sie beda znikome, wiec staramy wykorzystac ostatni dzien z “lazienka”, ktora wlasciwie bez zadnego odgrodzenia zaczyna sie tuz przy lozku. W ledwo ciurkajacej wodzie bierzemy prysznic. Brak cieplej wody nam nie przeszkadza bo panuje upal.    

Rano wyruszamy wiekszym pojazdem, ktory jest w stanie stawic czola super wyboistej drodze nad rzeke. Najpierw jedziemy do miasta aby zalatwic odpowiednie papiery. Idziemy wsrod walacych sie drewnianych szalasow, przemykamy waskimi oplotkami, przejsciami, kury uciekaja nam spod nog i od tylu wchodzimy do ciemnej chaty z klepiskiem. Na polkach sa sterty pozolklych od kurzu i starosci papierow. Za chyboczacym sie biurkiem siedzi usmiechniety urzednik, ktory na przedpotopwej maszynie do pisania odpisuje informacje z naszych paszportow, majestatycznie i powoli stukajac klawiszami. Pozniej przybija na kazdy papier po 5 piecztek. Bierze drobna oplate i wysyla nas na posterunek policji. Tu pomieszczenie jest jeszcze bardziej ponure i przypomina meline ze starych filmow o piratach. W srodku siedzi dwoch urzednikow spowitych w kleby dymu z papierosow. Na widok mojej kamery wiszacej na ramieniu reaguja glosnym no photo!!! Najpierw jeden wklada papier do maszyny i powoli odpisuje te same informacje z paszportu, od czasu do czasu ze mna konsultujac rozne szczegoly, bo paszport jest po angielsku. Pozniej wyciaga papier z maszyny wrecza mi go i prosi abym podszedl do drugiego urzednika, ktory siedzi obok. Tamten wklada tenze papier i wypisuje jeszcze pare innych informacji z mojego paszportu. W miedzyczasie ten pierwszy robi to samo z paszportem Marioli… Jeszcze kilka pieczatek i po godzinie wsiadamy do samochodu i wyruszamy w droge.

Na poczatku jedziemy po w miare plaskiej polnej drodze lecz kilka kilometrow dalej zaczynamy rozumiec dlaczego potrzebny byl samochod terenowy. Niektore wzniesienia trzeba bylo wziac na pare razy metoda prob i bledow. Trasa po bezdrozoch Atacamy w Boliwi to spacer po plazy przy tych kilkudziesieciu kilometrach mordegi.    Dojezdzamy do wioski nad brzegiem rzeki wplywajacej do rzeki Tsibirihiny, na ktorej spedzimy 3 dni. Wsiadamy na nasz stateczek. Oprocz naszego przewodnika, ktory zna pare slow po angielsku i mowi jako tako po francusku, jest trzech chlopcow zalogi i korpuletna kucharka, Mamafara, a my stanowimy pasazerow. Wkrotce wyplywamy, lecz zaraz wpadamy na mielizne, z ktorej staramy sie sciagnac stateczek przez ponad godzine. Ostatecznie do wody wchodze rowniez ja a nawet Mariola, ale nic to nie daje. Dopiero gdy z wioski nadchodzi jeszcze kilku mezczyzn z dragiem wreszcie nasza lodz rusza dalej.    

Miarowy stukot diesla, plusk wody, swiezy powiew wiatru od wody, piekne bezchmurne niebo towarzysza nam przez trzy dni. Coz za relaks! Siedzac wysoko na matach na dachu pod baldachimem z lornetka, kamera, aparatem i obiektywami rozmarzonym wzrokiem lustruje powoli zmieniajace sie krajobrazy. Mijamy to skalne wawozy, po ktorych wesolo skacza lemury, to szerokie rozlewiska, w ktorych nie zawsze udaje nam sie ominac zdradziecko zakrytych pod czerwona woda mielizn. Dryfujacy statek i probujacy go sciagnac przy pomocy dragow ludzie stanowia zapewne mile urozmaicenie tej spokojnej monotonii dla wygrzewajacych sie na brzegu wielkich krokodyli nilowych, ktore na nasz widok zaczynaja wesolo merdac ogonami ciekawie obserwujac rozwoj sytuacji. Od czasu do czasu mijaja nas pirogi napedzane nie wioslami a dlugimi zerdziami. Kazde nadajace sie pod uprawe ryzu miejsce wzdluz brzegu jest wykorzystane. Stad czesto widzimy sadzacych ryz ludzi. Czasami podplywa do nas rybak proponujac kupno swiezo zlowionych ryb. Czasami my zatrzymujemy sie we wsiach po prowiant w postaci jeszcze zywych kur, czy swiezych owocow. Nocujemy na piaszczystych plazach w namiocie pod milionem gwiazd. Toaleta ogranicza sie do umycia zebow i przeplukaniu pasty woda z butelki… Wybor ubikacji dosc duzy, albo wsrod najdziwniejszych roslin na swiecie, albo pod baobabem… Przed pojsciem spac siedzimy przy ognisku i sluchamy piosenek szczepu Sakalava spiewanych przez nasza zaloge.  

Drugiego dnia w poludnie nasz przewodnik nas informuje, ze wlasnie opuszczamy terytorium plemienia Merina i wplywamy na ziemie Sakalava, z ktorego sa wszyscy czlonkowie zalogi. Musimy prosic dobre duchy o przychylnosc i pomoc w czasie podrozy przez ich terytorium. Przewodnik wyciaga mala butelke 52-procentowego rumu i troche wlewa do rzeki po obu stronach lodzi, a nastepna porcje nalewa sobie na glowe i wciera we wlosy. Podaje rum nastepnym czlonkom zalogi, ktorzy ten rylual powtarzaja. Gdy dochodzi do nas pyta czy pijemy alkohol. Odpowiedz jest pozytywna wiec nalewa nam rum do szklaneczki – musimy wypic do dna. Kucharka tez nie lubi wylewac za kolnierz. Teraz jestesmy ufni, ze dobre mzimu bedzie nas miec w swej opiece.  

Along the Tsiribihina River

 Fianaransoa, Manakara and Ranomafana