From Khahuraho to Agra

Delhi

Welcome to Rajasthan 

Ranthambore

Wyruszamy o 7 rano z Agry aby zdążyć do parku-rezerwatu Ranthambore na 14. 300-kilometrowy odcinek i 7 godzin czasu niby wydaje się aż za nadto, ale nie w Indiach, gdzie na drodze zawsze czekają jakieś niespodziewane przeszkody. Dziś główna droga prowadząca z Agry do Jaipur jest w kilku miejcach zamknięta bo są jakieś demonstracje, musimy więc objeżdżać te odcinki wiejskimi drogami jadąc z przeciętną prędkością 15 km/h. Droga wiedzie wśród niekończących się pól krzewów musztardowych pięknie kwitnących o tej porze roku na żółto. W jednym z mijanych po drodze miast nagle ukazuje się naszym oczom długi orszak. Na przedzie jedzie kilku jeźdźcow na wiebłądach, za nimi na wozie jedzie orkiestra a następnie setki kobiet ubranych na czerwono z wiekimi dzbanami na głowie. Zatrzymujemy Kamala i pędzimy za orszakiem aby zobaczyć to widowisko. Okazało się, że nasza fascynacja orszakiem jak i samego orszaku nami była wzajemna, bo gdy pochód się zatrzymał, kobiety otoczyły Mariolę i zaprosiły ją do tańca. Jeden krótki występ im nie wystarczył i zapytali czy Mariola może jeszcze raz z nimi zatańczyć... 

Ostatecznie na safari nie zdążyliśmy. Objazdy i zakorkowane drogi opóźniły nas o ponad godzinę, a i tańce z miejscowymi kobietami też się trochę do tego przyczyniły…  Na szczeście mamy zarezerwowane aż 3 osobne wyprawy do parku Ranthambore, więc liczymy, że chociaż raz się uda zobaczyć chociaż kawałek tygrysa. Poranna wyprawa okazała się kompletnym fiaskiem. Na popołudniową wyprawę jedziemy więc z mizernymi nadziejami. Jesteśmy teraz w innym sektorze (#4) i są chociaż ładniejsze widoki. Jest też więcej zwierząt, bo mijamy całe stada antylop nakrapianych oraz wielkich antylop sambar. Jest też i krokodyl bagienny wygrzewający się w promieniach zachodzącego słońca, ale przecież nie po to tu przyjechaliśmy – gdzie są tygrysy!? Wjeżdżamy na otwartą przestrzeń. Tam już stoi kilka samochodów z bardzo podnieconymi turystami. Jest tygrys!! W tej chwili niewidoczny, bo leży w trawie, o tam za tym kamieniem na rzece. No i bądź tu człowieku mądry. Kamieni na rzece jest sporo i trawy też, więc gdzie go szukać? Nagle przewodnicy się ożywili – jest, jest tam, tam!!! Poszly w ruch zoomy i lornetki. Dzięki naszej lornetce udało mi się wreszcie zlokalizować miejsce, gdzie jest tygrys. Popstrykałem kilkadziesiąt zdjęć mając nadzieję, że chociaż jedno będzie dowodem, że na prawdę widzieliśmy tygrysa w Ranthambore. 

Jaipur

Dziś czeka nas następny spory odcinek drogi. Jedziemy 300 km do Jaipur. Trasa częściowo biegnie dwupasmową “autostradą”. Wszystkie ciężkie i obładowane towarem znacznie przekraczającą rozsądną granicę ociężale suną najszybszym prawym pasem drogi, bo ich kierowcom nie chce się jechać lewym, bo tu stale się coś dzieje: a to stoi zaparkowany bezmyślnie traktor, a to idą ludzie, krowy, kozy, czy też jadą pod prąd tuk-tuki i motocykle. Aby wyprzedzić ciężarówkę należy to zrobić lewą stroną wciskając się między przeszkody i przepychając się z innymi użytkownikami drogi, którzy wpadli na ten sam pomysł. Najgorzej jest jeśli jedna ciężarówka jadąca 38 km/h próbuje wyprzedzić drugą jadącą 33 km/h i robi to bez ostrzeżenia… 

Czasami przejeżdżamy przez przejazdy kolejowe i nie daj boże, jeśli jest zamknięty. Wówczas na zwykłej dwukierunkowej drodze, na której normalnie mieszczą się 2 pojazdy (po jednym w każdym kierunku) ustawia się około 7 nie licząc motocykli, które wypełniają szczelnie wszelkie szczeliny. Obstawione są również pobocza. Po drugiej stronie szlabanu tworzy sie podobna zwarta zapora z samochodów. Gdy przejedzie pociąg i podnosi się szlaban wszystkie pojazdy ruszają naprzeciwko siebie na zderzenie czołowe. Na torowisku powstaje gigantyczne zamieszanie, z którego zwycięsko wychodzą najwolniejsze, ale i najcięższe zdezelowane autobusy i ciężarówki, które z takim mozołem wyprzedaliśmy zanim dotarliśmy do przejazdu kolejowego… Przychanka na torach trwa kilka minut. Gdyby nagle pojawił się pociąg i trzeba by było zamknąć przejazd, nazajutrz w gazetach na całym świecie ukazałaby się lakoniczna informacja: “Wczoraj w Indiach pociąg wjechał na przejeździe kolejowym w 37 samochodów…” Do tej pory gdy takie wiadomości czytałem, nie mogłem sobie tego wyobrazić, ale teraz już wiem.

Jaipur jest miastem wyjątkowym. Oczywiście, panuje tu podobny nieład, jak w innych miastach w Indiach, ale miasto ma charakter. Stare śródmieście roi się od pięknych budynków, szkoda tylko, że tak zaniedbanych. Dominuje tu kolor terakoty, od którego wziął się przydomek “Różowe Miasto”. Największą atrakcją miasta jest jednak wspaniały system murów obronnych z położoną wewnątrz “Bursztynową Twierdzą”. Do zamku można pójść pieszo, wyjechać samochodem lub pojechać… na słoniu, więc dla nas wybór jest oczywisty. To nasza pierwsza przejażdżka na słoniu i doświadczenie jest przyjemne i warte czekania i pieniędzy. 

Drugą osobliwością miasta jest XVIII-wieczne obserwatorium astronomiczne. Są tu gigantyczne zegary słoneczne, wśród nich ponoć największy na świecie, który przy słonecznej pogodzie wskazuje czas z dokładnością do kilku sekund!!

Dziś jest ostatni dzień roku, więc hotel, w którym się zatrzymaliśmy urządza w ogrodzie wielką balangę. Rzeczywiście ilość potraw jest wspaniała a ich wykonanie konkursowe. Przy każdym stanowisku kucharze objaśniają co jest co a nawet demonstrują jak się pewne rzeczy przygotowuje. Wartało to nakręcić, ale dziś wieczorem zrobiłem sobie urlop od kamery. Starałem się spróbować każdą indyjską potrawę, ale mimo, że nabierałem tylko po symbolicznym kęsie i się przejadłem, to i tak nie dałem rady spróbować wszyskiego.


Jodhpur

Nowy Rok w Indiach nie jest dniem szczególnym. Sklepy i biura są otwarte normalnie. Do Jodhpur wyruszamy rano i 330 km robimy w normie czyli 8 godzin. Po drodze jednak zatrzymujemy się w Pushkar – świętym mieście boga Brahmy. O ile Vishnu i Shiva mają setki tysięcy o ile nie miliony świątyń, to z jakiegoś względu Brahma doczekał się tylko jednej świątyni w całych Indiach, a ponoć i na całym świecie i jest ona właśnie w Pushkar. Wygląd świątyni wskazuje, że w Indiach przedmiot najwyższej świętości wcale nie musi iść w parze z estetyką najwyższych lotów. Największe wrażenie zrobiły na nas ghaty położone nad jeziorem. Tu podobnie jak w Varanasi odbywają się kremacje zwłok a ludzie schodzą po schodach do jeziora, by przemyć swe ciało w świętych wodach. 

Na noc zatrzymujemy się 40 km za Jodhpur w pieknym pałacu z dawnych czasów, który został odremontowany i kilka lat temu zamieniony na hotel. Tu możemy nareszcie naładować wyczerpane akumulatory. 

Rano o 7:30 przyjeżdża po nas przedpotopowy Land Rover, którym jedziemy na objazd okolicznych wiosek. W jednej nas częstują herbatą… Jest to herbata zaparzana w pełnym mleku z dodatkiem świeżego imbiru i dużą ilością cukru. Stary mieszkaniec nam pokazuje jak się wiąże turban według miejscowego zwyczaju a później zaprasza na opium. Ponoć w Indiach rząd pozwala rolnikom na jego małą produkcję. Tu się opium nie pali lecz pije. Starszy mężczyzna nam demonstruje cały rytuał związany ze spożyciem. Pierwsze trzy łyki gospodarz musi wypić za bogów Bramę, Shivę i Vishnu a następne piją goście, ale nie próbujemy tego specjału. Podobno zaletą picia opium nad jego paleniem jest to, że nie idzie tak mocno do głowy a głównie relaksuje i uśmierza ból. 

Rano wyruszamy do Narlai a po drodze zatrzymujemy się w Jodhpur. Fort w Jodhpur jest tak wspaniały, że zaskakuje nas, mimo że wcześniej widzieliśmy już nie jeden wspaniały zamek tego typu. Zachwyt towarzyszy nam przez cały czas zwiedzania i jeszcze długo po wyjściu wspominamy jego piękno.


Udaipur

Znajomość angielskiego w Indiach jest na niezwykle słabym poziomie zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jest to jeden z czterech urzędowych języków tego kraju. Niby każdy jakieś słowo po angielsku zna, ale jest to zwykle dosłownie jedno czy dwa słowa. Wszyscy Hindusi mówią bardzo szybko jednocześnie stosując bardzo melodyjną intonację i na dodatek złego nie wymawiając dźwięku “wu”, które brzmi jak “ł”, więc na przykład słowo “have” brzmi jak “how”. W takich warunkach zrozumienie szybko mówiących przewodników wymaga dużego skupienia, a i tak człowiek często nie rozumie 30% tekstu. Nasz kierowca Kamal jest komunikatywny po angielsku, jednak mimo to często powstają w tej komunikacji luki… Pytamy go dziś czy w drodze do Narlai można gdzieś kupić jakieś wino. Po przetłumaczeniu na literacki język polski nasza rozmowa ma mniej więcej taki przebieg:
-Kamal, czy można kupić jakieś wino zanim dojedziemy do Narlai?
-Jakie wino państwo chcą?
Czyżby Kamal był aż takim znawcą a wybór win tak duży – przechodzi nam przez myśl
-Jakieś czerwone…
-Takie jak whisky albo rum?- niepewnie pyta po dłuższym namyśle Kamal. 
Przejeżdżając przez jedną z licznych wiosek udaje nam się kupić butelkę idyjskiego rumu. Ponieważ nam się przez cały czas burzy w żołądkach, więc postanawiamy od razu pociągnąć wzorem bosmana Nowickiego po sporym łyku prosto z butelki. Kamal na to patrzy ze zgrozą i dodaje:
-Państwo piją taki nie rozcieńczony wodą rum… Przecież on jest jeszcze mocniejszy od whisky! Ja to whisky rozcieńczam wodą w stosunku 2:1 a rum 3:1!!

Gdy pociągnęliśmy po jeszcze jednym łyku to chyba mu musieliśmy zaimponować. Indyjski rum zrobił swoje: po pól godzinie nasze żołądki się uspokoiły a i ruch na drodze przestał nam się wydawać taki straszny… 

W Narlai zatrzymujemy się w małym forcie sprzed 250 lat, który parę lat temu został przerobiony na hotel, podobnie jak w Luni. Przed kolacją dla zaostrzenia apetytu wybieramy się na pobliską skalną górę, z której rozpościera się piękny widok na okolicę, w której odkrywamy wiele malowniczo położonych świątyń hinduskich. 

Dziś zaczyna się przedostatni etap naszej podróży po Indiach. W drodze do Udaipur zatrzymujemy się w przepięknej świątyni wyznawców dżinizmu w Ranakpur. W Delhi też jest jedna świątynia tego wyznania, w której nas oboje zaczęło mdlić, więc zastanawialiśmy się czy aby na pewno warto nadkładać drogi i to jeszcze w takich złych warunkach. Indie jednak są zawsze pełne niespodzianek i tym razem była to miła niespodzianka. Do środka nie wolno nam było wchodzić, gdyż trwało tam właśnie nabożeństwo, ale z zewnątrz świątynia prezentowałą się wspaniale.

Indie są pełne niespodzianek na każdym kroku, o czym przekonujemy się po raz któryś. Ni stąd ni zawąd Kamal z tajemniczą miną zatrzymuje się nagle przy drodze nieopodal jakiegoś małego zgromadzenia.
-Ja wszystko później wytłumaczę, może pan wziąć aparat i kamerę…- powiedział z równie tajemniczą miną.
Przy drodze stoi prowizerycznie zrobiony postument, na którym stoi równie duży jak i kiczowaty portret młodego mężczyzny a obok niego stoi motocykl, wokół którego chodzą ludzie i się do niego modlą posypując go płatkami kwiatów.
-Sekta czcicieli motocykli- przeszło mi przez myśl. Patrzę, a tu Kamal też nabożnie oddaje motocyklowi cześć… 
Po kilkunastu minutach kontynujemy naszą podróż a Kamal nam opowiada niezwykłą historię:
-15 lat temu pewien młody mężczyzna mieszkający w tej okolicy zginął w wypadku jadąc na motocyklu. Policja zarekwirowała pojazd zamykając go na pobliskim posterunku. Jakież było zdziwienie wszystkich, gdy na drugi dzień rano motocykl stał w miejscu wypadku. Sytuacja powtarzała się wielokrotnie, nawet wtedy, gdy wypompowano z baku paliwo. Ostatecznie policja dała za wygraną i przestała ściągać motocykl na posterunek, a ten wkrótce stał się przedmiotem kultu. Krótka modlitwa i dotkniecie motocykla przynosi szczęście…
…a tego w Indiach na drodze nigdy nie ma za dużo… 

Udaipur mogłoby mieć przydomek miasta baśni. Wokół miasta jest kilka sztucznych jezior, na których wybudowano pałace. Na jednym z nich, zwanym Lake Palace z połowy XVIII wieku kręcono spore fragmenty jednego z Bondów, “Octopussy”. Obecnie pałac został zamieniony na hotel i dostępny jest tylko dla gości hotelowych, a że my mamy już rezerwację w innym hotelu, więc możemy jedynie przyjrzeć się mu z zewnątrz.

Umawiamy się z Kamalem, że po nas przyjedzie o 13:30. Chcemy zdążyć na łódkę na 14:00 i jak nam wszyscy mówili pól godziny na drogę do nieopodal położonej przystani powinno wystarczyć. Nie wystarczyło! Spóźniliśmy się 20 minut. Wąskie uliczki zakorkowane doszczętnie ludźmi, tuk-tukami, motocyklami i niedbale zaparkowanymi pojazdami zatrzymywały nas co chwila. W jaki sposob przedarliśmy się przez ten gąszcz do dziś zostaje tajemnicą. Nikt tu nie uznaje przepuszczenia innego pojazdu w imię płynności ruchu. Jeśli stworzy się luka trzech metrów, to na tych trzech metrach będą się wyprzedzać 2 tuk-tuki i 4 motocykle, a to że będą później stać w stworzonym przez siebie zatorze przez kilka minut jakoś nie działa im na wyobraźnię. W Europie czy w Ameryce Północnej wszyscy by się pobili a w najlepszym przypadku zwyzywali, a tu każdy stoi z zabalsamowanym wzrokiem i do głowy mu nie przyjdzie, że mógłby tego czekania uniknąć gdyby poczekał 10 sekund wcześniej… 

Krótki rejs po jeziorze Pichola i wizyta w Pałacu Miejskim powoli przybliżają nasz pobyt w Indiach do końca. Jeszcze wizyta w starej świątyni hinduskiej, jeszcze zakup pamiątek, które odkładaliśmy na później, jeszcze ostatnia degustacja indyjskiej kuchni… Nasz samolot do Delhi odlatuje w południe. W stolicy nocujemy i wcześnie rano jedziemy na lotnisko by rozpocząć trwającą całą dobę powrotną podróż do domu. Forma liczby mnogiej w języku polskim kraju, w którym spędziliśmy 3 tygodnie, świetnie do niego pasuje, bo Indie to nie jeden kraj lecz cała gama zróżnicowanych etnicznie, kulturowo, historycznie regionów, a każdy z nich jest niezwykle kolorowy, tajemniczy, wibrujący życiem i teraz słyszymy jak w różnych egzotycznie brzmiących językach szeptają nam na pożegnanie do ucha:

-To kiedy się znowu zobaczymy…? 

Do Indii wybieraliśmy się już kilkakrotnie, lecz nigdy nie mogliśmy się do tej pory na ten krok zdecydować z uwagi na bardzo upalną i duszną pogodę panującą w tym kraju latem, czyli w okresie, gdy taką podróż chcielibyśmy odbyć. Ostatecznie poszliśmy na kompromis decydując się na krótszą podróż w okresie Bożego Narodzenia w zamian za dobrą pogodę. 

Lot do Delhi przez Amman, stolicę Jordanii trwał około 20 godzin, w trakcie których przemieściliśmy się rekordową ilość stref czasowych – równe 12. De facto Indie mają tylko jedną strefę czasową, która jest przesunięta o pół godziny w stosunku do pozostałych stref na świecie, co daje akurat 11 i pół godziny przesunięcia. Delhi wita nas chłodem, bo o 5 rano jest tylko 8C, więc nasze zimowe okrycie przydaje się w sam raz.

Pierwszy dzień upływa nam głównie na przystosowaniu się do nowej strefy czasowej, bo mamy wszystko wywrócone do góry nogami. O 14 przyjeżdża nasz etatowy kierowca, ktory zawozi nas do miasta. Robimy małe zakupy, jemy obiad na mieście i wracamy do naszego B&B. 

Rano przyjeżdża po nas Kamal i jedziemy do miasta. Poruszanie się samochodem po dużym mieście w Indiach, takim jak Delhi jest przeżyciem samym w sobie, nawet jeśli podróż doświadcza się ze względnie bezpiecznego fotela pasażera. Nikt tu, z wyjątkiem krów nie ma pierwszeństwa. Wszyscy poruszają się z wielką pogardą dla wszelkich zasad bezpieczeństwa i jakiejkolwiek logiki. Po drodze bierzemy naszą przewodniczkę, która studiuje by być przedszkolanką. Dalszą podróż do starej części miasta odbywamy w trójkę metrem, które, trzeba przyznać, jest bardzo czyste i nowoczesne. Ze zdziwieniem dowiadujemy sie, ze kobiety i mezczyzni jezdza w osobnych wagonach. My wsiadamy razem do męskiego, gdzie dwóch mężczyzn ustepuje Marioli i mnie miejsca. W Indiach widać panuje szacunek dla starszych osob! Gdy wychodzimy z podziemi na powierzchnię miasta, odnosimy wrażenie, że ni stąd ni z owąd znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. Zewsząd naplywa kolorowy tłum, trąbią niezliczone pojazdy, przekrzykują się rykszarze, a nad glowami wisi tysiące prowizorycznie zawieszonych kabli, które rozchodzą sie we wszystkich kierunkach niczym postrzępiona pajęczyna.

Dalej jedziemy rykszą. Wątły rykszarz jakimś cudem ciągnie nas zawzięcie pedałując. Nasza równie wątła ryksza miesza się z powodzią wszelakich pojazdów i powoli posuwa się do przodu. Czujemy się jak mała objuczona ponad granice mrówka, którą raz po raz z wszystkich stron mijają chrabąszcze i inne mrówki, którym się bardzo spieszy. 

Indie są wielowyznaniowe a ilość bogów, bóstw, wyznań i rytuałów jest tu tak duża, że nieobeznanemu przybyszowi z zewnątrz trudno jest się połapać kiedy uklęknąć, kiedy ściągnąć buty i skarpetki a kiedy tylko buty, gdzie należy zakryć głowę, a gdzie nie wolno wchodzić ze skórzaną galanterią do świątyni (wyciągam więc skórzany pasek ze spodni i zostawiam przed wejściem do świątyni), gdzie należy uderzyć w dzwonek a gdzie klaskać w dłonie. W jednej świątyni się zapala kadzidła, w drugiej zjada ryż, w innej śpiewa, tam się leje wodę z miedzianego naczynia wznosząc błagalnie oczy do nieba, a tu się maluje na czole kropki… Mnisi, wyznawcy Jain, odrzucają wszelkie odzienie, w związku z czym nie opuszczają swojej świątyni i co za tym idzie, nie pracują. Muzułmanie nie jedzą wieprzowiny, Hindusi wołowiny, a wyznawcy Jain żadnego zwierzęcia. Ci ostatni nie jedzą nawet korzeni roślin w przekonaniu, że to je zabija. Nie spożywają nigdy posiłków po ciemku aby przez przypadek nie zjeść jakiejś żywej istoty. Sikhowie nigdy nie golą brody i nie ściągają swoich turbanów. W ich organizacji religijnej nie ma żadnej hierarchii, a wszelkie czynności w swych świątyniach wykonywane są bez zapłaty. Świątynia Sikhów w Old Delhi ma wielką stołówkę, która obsługuje 20000 potrzebujących nie biorąc za to żadnej opłaty. 

Po zawitaniu do 3 światyń (Jain, hinduskiej i Sikhów) i pobieżnym uczestniczeniu w poszczególnych nabożeństwach nie mamy nawet chwili wytchnienia by to wszystko na spokojnie przetrawić, bo R. pakuje nas do tuk-tuka i znów płyniemy wezbraną rzeką pojazdów w umówione miejsce w New Dehli  na spotkanie z Kamalem, naszym kierowcą. Wszystko nam jeszcze pulsuje przed oczami, bo mamy przecież przewrócony czas o pół doby. 

Właścicielka B&B ubiera choinkę. Na pytanie czy jest katoliczką ze szczerym uśmiechem odpowiada, że jest Sikhiem a jej mąż Hindusem. Z nieznikającym uśmiechem dodaje, że w Indiach mają tylu bogów i bóstw, że jeszcze jeden więcej to żaden problem. A ponadto, przecież Chrystus jest pochowany nawet w Indiach, w Kaszmirze, gdzie jest jego grób a czczony jest tam na równi z Sziwą czy Brahmą.

W naszym B&B kucharz kompletnie nie ma inwencji i stale jemy to samo, więc dziś nie wytrzymujemy i Mariola zarządziła, że dziś ja robię śniadanie – tosty po parysku. W kuchni mają wszystkie potrzebne składniki, więc do roboty. Cały sztab kuchni stoi dookoła i bacznie obserwuje. Jeden tost dajemy im na spróbowanie a resztę zabieramy na salę. To rozumiem.

Historia Dehli i jest długa i zawiła.  Łącznie jest tu kilkaset różnego typu zabytków rozrzuconych po całym mieście. Najstarszym jest żelazna kolumna z IV wieku położona na terenie kompleksu Qutb, meczetu pochodzącego z XII wieku. Piękny i wysoki minaret jest zamknięty dla publiczności, bo w przeszłości wybierało go na swoją ostatnią drogę wielu samobójców. Z meczetu, oprócz minaretu zostały tylko okazałe i miejscami dobrze zachowane ruiny. Ciekawostką jest dobrze zachowana kolumnada z ornamentami hinduskimi. Drugim miejscem, które zwiedzamy, to grób Humayuna, drugiego cesarza mogólskiego, z 1565 roku. Wybudowała go żona Humayuna, która sama mieszkała tu aż do śmierci, po czym też została tu pochowana.

Na śniadanie jemy resztę naszego chińskiego obiadu – dobra alternatywa do tostów po parysku, a jeszcze lepsza wobec mizernego jedzenia w B&B… Lot do Varanasi trwa godzinę, co nam pozwala uniknac 16-godzinnej podróży samochodem, nie mówiąc już o uniknięciu drogowego chaosu. 

Varanasi w żaden sposób nie przypomina dwu i pół milionowej metropolii kraju, który ma mocarstwowe inspiracje. Ale między innymi na tym polega niezwykły urok Indii, że wszystko jest tu tak bardzo autentyczne. Po przejechaniu krótkiej drogi z lotniska, wpadamy w samo wnętrze trzeciego a może i czwartego świata? Szoku nie przeżywamy głównie dlatego, że zdążyliśmy się co nieco uodpornić na podobne widoki w Delhi. Nasz elegancki hotel stanowi oazę z innego świata. Dziwne uczucie, że wystarczy przekroczyć tylko bramę, a nagle wszystko funkcjonuje inaczej.

Po krótkim odpoczynku udajemy się nad Ganges. Prawy brzeg jest położony na skarpie, która jest zabudowana niekończącymi się wąskimi uliczkami, które tętnią życiem. Na samej górze od czasu do czasu stoi jakiś pałac w lepszym lub gorszym stanie. Z góry ku rzece opadają schody zwane ghats, które co jakiś czas zmieniają się w szersze lub węższe tarasy, a te podzielone są na nieregularne segmenty. Dwa segmenty ghats spełniają szczególną rolę, bowiem na nich odbywają się całodobowe kremacje zwłok. Hindusi wierzą, że jeśli ich ciała zostaną spalone w Varanasi a następnie ich popiół  zostanie wrzucony do świętego Gangesu, wówczas cykl reinkarnacji ulegnie zakończeniu a ich dusza wreszcie będzie mogła pójść do nieba. 

Wynajmujemy łódź, którą powoli płyniemy wzdłóż brzegu. Widok płonących stosów, na których są ciała zmarłych podczas zmierzchu jest niezapomniany. Około siódmej zaczynają się w różnych miejscach codzienne modły na cześć boga Shivy, tzw. aarti. Choć ponoć mają starą tradycję, to dziś ich oprawa jest już raczej dość nowoczesna, niemniej nadal prezentują się stylowo i romantycznie. 

Dziś jest Wigilia. O jej istnieniu wiemy tylko z kalendarza i życzeń napływających do nas pocztą internetową od przyjaciół. Po śniadaniu, jeszcze przed świtem udajemy się nad Ganges. Wynajmujemy znowu łódź i pływając wzdłóż brzegu obserwujemy budzący się dzień. Tu kobiety robią pranie siedząc na stopniach nad rzeką, tam pielgrzymi z namaszczeniem wchodzą do świętych wód Gangesu i rytualnie polewają się świętą wodą. Podpływamy do ghatu kremacyjnego. Tu nieprzerwanie płoną stosy ze zwłokami. Przy brzegu przycumowane są wielkie łodzie objuczone drewnem z drzew mango, które posłuży do ułóżenia stosów kremacyjnych. Bogatsze rodziny dokupują jeszcze kawałki drewna sandałowego, które z uwagi na wysoką cenę, sporzedawane jest w małych półkilogramowych torebkach. We wnękach wąskich uliczek koczują ludzie odpowiedzialni za kremację. Dyżurują tu dzień i noc, bo nigdy nie wiadomo kiedy rodzina przywiezie zwłoki do kremacji…

Varanasi to nie tylko święte miasto hinduskie, ale także buddyjskie, gdyż to właśnie tu a bardziej precyzyjnie w Sarnath dwa i pół tysiąca lat temu Budda wygłosił swe pierwsze kazanie. Na pamiątkę tego wydarzenia wybudowano w tym miejscu tysiąc lat temu wielką stupę, która stanowi cel pielgrzymek wielu buddystów z całego świata.

Tak więc nasza Wigilia upływa nam pod znakiem kontaktu z dwiema spośród czterech wiodących religii świata. Hinduizm i buddyzm zastępują nam dzielnie brak kontaktu z naszym chrześcijaństwem. 

India

Varanasi

Khajuraho

Dziś jest pierwszy dzień Świąt. Rano lecimy do Khajuraho. Samolot z Delhi spóźnia się ponad godzinę ponoć ze względu na panującą tam mgłę. Khajuraho jest małe w porównaniu z innymi miastami, więc z lotniska do hotelu jedziemy tylko 10 minut, a z hotelu do słynnych świątyń jest też nie więcej niż 10 minut. Najstarsza światynia poświęcona Vishnu (Matangeshwar) pochodzi z 900 roku n.e. Najmłodsza, nie licząc tych współczesnych, pochodzi z XII wieku. Choć wszystkie są w podobnym stylu, to jednak wyraźnie różnią się od siebie zarówno kształtem jak i wielkością. Idąc do świątyń zgubiłem swoje okulary o zmiennej ogniskowej – czyżby wiadomość od naszego Boga abym w dzień święty nie rozglądał się za innymi bogami i boginiami… A jest tu co oglądać! Tysiące misternie wyrzeźbionych paneli o najrozmaitszej treści. Niektóre świadczą o wielkiej wyobraźni ludzi z tamtych czasów na tych terenach i jakże się różniącymi mentalnością od ówczesnej Europy. Kompleks świątyń to miejsce, na które należałoby poświęcić przynajmniej dwa dni by móc spokojnie wszystko obejrzeć i przetrawić, więc szkoda, że mamy tylko pół dnia.Type your paragraph here.


Agra

W drugi dzień Świąt wyruszamy przed świtem samochodem do Agry. Czeka nas do przejechania ponad 400 kilometrów, a po Indiach podróż samochodem nie należy do łatwych, o czym wielokrotnie się przekonaliśmy. Na długich odcinkach dwupasmowa droga krajowa ma w zasadzie szerokość tylko na jeden samochód ciężarowy, więc wszelkie mijanki z nadjeżdżającymi z przeciwka pojazdami odbywają się na styk. Przy tym tabuny wielkich ciężarówek w ogóle bardzo niechętnie ustępują komukolwiek (z wyjątkiem krów). A gdy zdawałoby się, że w cały galimatias nie wciśnie się już przysłowiowej szpilki, to we wszystkie szczeliny wciskają się jeszcze nieustraszeni motocykliści. Przy czym rzadko kiedy jeżdżą w pojedynkę, bo na przeciętnym ledwo zipiącym motocyklu jadą często 4 osoby. Do stałych użytkowników dróg należą jeszcze tuk-tuki i traktory z przyczepami, których kierowcy z zabalsamowanym wzrokiem są głusi na wszelkie sygnały stale trąbiących klaksonów i jakiekolwiek zasady zdrowego rozsądku i jadą zwykle środkiem manewrując bez żadnego ostrzeżenia po szosie to w lewo to w prawo w sobie tylko zrozumiałym celu.

Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w Orchha, gdzie jest wspaniały pałac maharadży z XVI wieku. Można by tu spędzić cały dzień, ale czas nagli i jedziemy dalej. W Gwalior znowu odbijamy z głównej drogi aby zobaczyć stary fort, następną perełkę architektury. Tu też moglibyśmy spędzić przynajmniej pół dnia, ale do Agry mamy jeszcze kawałek drogi a nie chcemy jechać zbyt długiego odcinka po ciemku, bo ilość adrenaliny, jaką nam aplikuje jazda w dzień to maksimum tego, co możemy znieść. Jazda po ciemku wygląda podobnie jak w dzień, tylko większość pojazdów jest nieoświetlona…

Agra słynie z dwóch rzeczy: z Taj Mahal i Czerwonego Fortu. O ile ten pierwszy zdobył światowa sławę, to ten drugi zwykle staje się znany dobiero dla tych, którzy odwiedzają Agrę, aby zobaczyć na własne oczy Taj Mahal. Obie budowle są zachwycające. 

Taj Mahal z zewnątrz wprowadza w zachwyt. Wewnątrz zresztą też by wprowadzil w niemniejszy zachwyt, gdyby dało się jego wspaniałe ornamenty łatwiej pokontemplować, ale islamskim zwyczajem najwspanialsze dekoracje są zwykle ukryte w mroku lub wysoko na niewidocznym sklepieniu, coś o czym już przekonaliśmy się w Maroku. Inkrustowane półszlachetnymi kamieniami marmurowe ściany tworzą ekwilibrystyczną ornamentykę, którą można podziwiać jedynie chodząc z latarką, której oczywiście nie wolno pod żadnym pozorem wnieść na teren Taj Mahal. Trudno tu w zasadzie cokolwiek wnieść. Przy wejściu jest duża tablica informująca czego nie wolno wnosić. Tak jak na lotnisku wszyscy przechodzą przez bramkę, później strażnik lub strażniczka wszystkich oklepuje a następnie sprawdza zawartość plecaków. Wyciągam aparat, dodatkowy obiektyw, torbę z kamerą, wyciągam kamerę a na dnie jest jeszcze mikrofon kierunkowy z piórkową osłoną od wiatru. Strażnik pyta co to jest. Przewodnik za mnie odpowiada, że to jest do czyszczenia obiektywu… Później mi się pyta co to właściwie jest. Odpowiadam, że to mikrofon. Przewodnik mi tłumaczy, że mikrofonów też nie wolno wnosić. Kamerę można wnieść tylko do pewnego miejsca i później też ją należy zdeponować. Wolno tylko wnosić aparat fotograficzny, a to że większość obecnych aparatów cyfrowych zaopatrzona jest w kamerę, to jakoś już nikomu nie przeszkadza…

Drugą atrakcją Agry jest Red Fort. Jest to wielki kompleks z murami obronnymi i pałacami. Większość budynków utrzymana jest w czerwonej tonacji, ale kilka pałaców wewnątrz jest zrobiona z białego marmuru.